czwartek, 29 września 2022

miałam...

 Miałam wrzucić piątą część mojej greckiej odysei, ale utonęłam w papierach i problemach moich ósmoklasistów po uszy, a nawet wyżej. Od miesiąca tworzę papiery PPP, piszę notatki służbowe, umawiam się z rodzicami i ich pociechami o najbardziej nieludzkiej porze - czyli 7 rano (bo potem to tylko uczę i uczę i jeszcze raz uczę...). Moi ósmoklasiści dostali bowiem tzw. małpiego rozumu i czasem czuję się jakbym pracowała w ośrodku resocjalizacyjnym, a innym razem jak w przedszkolu... Wiem. Urok wieku. Kiedyś przerabialiśmy to w gimnazjum, teraz w ostatnich klasach podstawówki. Jestem zmęczona, rozdrażniona, często zniechęcona. Wiem, że na lekcjach muszę zachować twarz pokerzysty i nie dać się ponieść emocjom. Zatem - pytam się - gdzie i jak uwolnić wszystkie negatywne emocje, które rosną we mnie jak ciasto drożdżowe w misce? Nie mogę wyżywać się, mówiąc kolokwialnie, na nikim w domu, bo przecież nie tędy droga. Dlaczego wciąż mówi się o nowych specjalistach do pracy z dzieckiem, ale ani słowa o zmęczonych psychicznie nauczycielach różnych typów szkół, którzy też potrzebują pomocy? Nauczyciel potrafi, a pewnie. Organizujemy więc swoje "grupy wsparcia" wygadując się jedna drugiej przy kawie - o ile jeszcze znajdzie się czas na tę chwilę luksusu, żeby się spotkać po lekcjach.

Rozpoczęłam 25. rok pracy twórczej w zawodzie nauczyciela. I choć wciąż bardzo to lubię i bez wątpienia jest to moja pasja, jestem coraz bardziej zmęczona. Już czekam na wakacje. Serio? We wrześniu?...

I dlatego takie widoki za oknem są jak miód na moje serce



sobota, 17 września 2022

cz.4 - Kefalonia

Dwa tygodnie po powrocie do pracy czuję się, jakby wcale nie było wakacji... Tym bardziej więc z dziką rozkoszą wracam do wakacyjnych wspomnień i oto ich kolejny odcinek. Choć dziś nieco słodko - gorzki.

Na tę wycieczkę cieszyłam się jak na Olimpię. Oczywiście, że byłam tam 11 lat temu. Ale chciałam zabrać resztę rodziny. Zachwalałam im Kefalonię tak długo, że zdecydowali się popłynąć na kolejną wyspę. Największa z wysp jońskich. Mówią o niej „Królowa wysp jońskich”. Najbardziej nieskażona turystyką. Niewiele hoteli. Zielona. Piękna. Całkowicie niezależna od kontynentu: własne zasoby wody pitnej i prądu (farmy fotowoltaiczne i wiatrowe).

Niestety. Organizacja samej wycieczki woła o pomstę do nieba, przez co wyspa z godziny na godzinę traciła swój urok, a wycieczka była coraz bardziej męcząca. Na szczęście bogowie greccy nad nami czuwali i co chwila dorzucali bonusy, dzięki którym wspomnienia ostatecznie nie są takie złe.

Zaczęło się w porcie. Mieliśmy się przeprawiać szybką prywatną łodzią, nie publicznym promem, jak na Peloponez. Tymczasem wpakowali nas na jakąś starą łajbę – niby piracką. Ludzi było niemal trzy setki. Wlokła się ponad dwie godziny (a miała najwyżej 1,5). Ale dopłynęliśmy.


 

Nie ogarniałam trasy przejazdu, bo zamiast jechać po kolei od punktu do punktu, jechaliśmy wkoło, wracając się kilka razy w to samo miejsce – ale cel osiągnięto: wszystkie punkty wycieczki zostały odhaczone. Tak – odhaczone.

W programie były dwie jaskinie. To one były głównym argumentem, dzięki któremu namówiłam Rajskich do tego wyjazdu. I gdy wpłynęliśmy do jaskini Melissani – widziałam w ich oczach, że to był strzał w dziesiątkę! Jaskinia została odsłonięta pod koniec lat 50-tych, gdy po trzęsieniu ziemi spadł fragment stropu i odsłoniło się bajeczne jezioro. Dzisiaj pływają po nim łódki. Woda jest krystalicznie czysta i zimna. Mieszkają w niej węgorze. Słońce wpadające przez otwór prowadzi tak cudowną grę światła, że barwy wody są bajeczne. Młoda nie wiedziała gdzie fotografować, żeby to wszystko uchwycić. Ale każda bajka się kończy, więc wycieczka po jeziorze też dobiegła końca.




 

Potem przejazd do drugiej jaskini – Drogarati. Nic, że była pierwsza po drodze z portu i trzeba było się do niej wrócić… Pani przewodnik zarządziła 15 minut przerwy na kawę.  Autokar grzecznie ustawił się do kolejki, wszyscy się rozsiedli z kawami, sokami, lodami, gdy nagle padł rozkaz do wymarszu. Mój ukochany fresh orange juice piłam duszkiem, Rajski pochłaniał lody jakby to była kanapka, ktoś tam nie dopił kawy bo za gorąca, panie z siedzenia obok wyrzuciły niedojedzone lody, bo z lodami nie wpuszczano…. Jaskinię zwiedzaliśmy w tempie kurcgalopki. Piękne stalaktyty i stalagmity – oświetlone reflektorami dawały kolejną grę świateł. 


 

Ale jak tu się delektować, gdy czas uciekał? Pokłóciliśmy się w jaskini, jak nigdy dotąd. Odeszła mi ochota na zdjęcia i dalszą wycieczkę gdziekolwiek. Wyszłam na górę informując panią, że mąż kuśtyka na dole i że przyjdziemy do autokaru, grubo po czasie, bo on szybciej nie może (kontuzja kręgosłupa nie przechodzi z dnia na dzień...). Przyszliśmy ostatni, ale nikt nic głośno nie skomentował.

Kolejnym punktem programu był obiad. Wysadzono nas przed restauracją, w której zjadłam pyszną doratę. Pierwszy raz w życiu jadłam taką rybę! Po obiedzie krótki spacer po tym miasteczku 



i pojechaliśmy dalej do kolejnego miasteczka, którego nazwy też już nie pamiętam. Pięknie położone na grobli, malownicze uliczki. 




A cel? Plażowanie. Panie stały dłużej w kolejce do toalety by się przebrać niż plażowały, ale cóż – był punkt programu? Był. My w tym czasie dalej się na siebie dąsaliśmy, wypiliśmy coś zimnego i ostatecznie po godzinie ruszyliśmy do plaży Myrtos. Z czego słynie? Z filmu z Nicolasem Cagem „Porucznik Corelli”. Cały film był kręcony na Kefalonii, a na tej plaży zwłaszcza. No piękna, co tu dużo mówić. Cała droga była piękna. Strome urwiska i my nad nimi 😊





 

Dojechaliśmy do portu z nadzieją, że wrócimy na Zakynthos czymś normalnym. Niestety. Łajba czekała na nas cierpliwie. Zmęczeni, upoceni, w dusznym pomieszczeniu (nie wychodziliśmy na pokład, bo wiatr niekoniecznie służy naszym głowom), tak brudnym, że gdziekolwiek się dotknąć, tam się dosłownie można było przykleić... Najpierw kręciliśmy się w kółko przez prawie godzinę, bo panowie mieli problem z odczepieniem kotwicy. Jak już wciągnęli ją do góry wiedzieliśmy, że absolutnie nie zdążymy na kolację. Na statku panowała niemal cisza. Wszyscy byli chyba w takim samym bojowym nastroju jak my. I wtedy trafiła się nam najpiękniejsza rzecz, o jakiej byśmy w życiu nie marzyli - zachód słońca na pełnym morzu. Gdybyśmy odpłynęli zgodnie z planem nie mielibyśmy co liczyć na taki widok.





Dojechaliśmy do hotelu po 22. Rajski z Młodą poszli do maka. Tak, tak – naprzeciw hotelu mieliśmy tę właśnie słynną restaurację 😉 Tam przeżyli przygodę życia – wszystko było tak greckie, że cud iż przynieśli swoje zamówienie. I tu kolejne zaskoczenie, tym razem kulinarne. Jeszcze nie jadłam kulek rybnych – u nas takich nie ma 😉

c.d.n.

wtorek, 30 sierpnia 2022

cz. 3 - Wyprawa na kontynent, czyli Olimpia

Będąc 4 lata temu na Peloponezie bardzo chcieliśmy zwiedzić Delfy i Olimpię. Ale bardzo się rozczarowaliśmy, bo okazało się, że choć wycieczki są w ofercie – na miejscu ich nie organizują. Podobno nie ma chętnych… Gdy zobaczyliśmy ofertę do Olimpii z Zakynthos, podeszliśmy do niej ostrożnie. Ale pani rezydentka odpowiedziała, że robią, nawet jak jest kilku chętnych. A zawsze jacyś się znajdą. Okazało się, że chętnych był cały autokar. 40 osób!

Wyjechać trzeba było wczesnym świtem. Wstaliśmy przed wschodem słońca. Dojechaliśmy do stolicy. Zaokrętowano nas na prom płynący na kontynent (czyli Peloponez) i 1,5 godziny sunęliśmy po morzu, wciąż mijając po drodze kolejne wyspy i wysepki. 


Potem kolejne ponad 1,5 godziny jazdy autokarem i byliśmy u celu. Tak, tak. 3 godziny jazdy w jedną stronę, by zobaczyć kupę kamieni. Czyli trzeba to kochać, by tak się poświęcić 😊 I była to najcudowniejsza wycieczka z całego naszego pakietu. Najpierw muzeum i chwila oddechu od upału.

 





 Potem już wykopaliska. Przez moment mogliśmy obserwować archeologów w pracy, bo okazało się, że ledwie dwa tygodnie wcześniej, dzięki unijnym funduszom, zaczęli prace odsłaniające kolejne fragmenty palestry. 


 

Nasza przewodniczka była niesamowicie kompetentną osobą. Słuchałam uważnie i… nie było momentu bym mruczała pod nosem, że opowiada bzdury. Opowiadała tak ciekawie, że stosy zwalonych kolumn i fragmenty wystające z ziemi szybko zamieniały się w świątynie, kolumnady, pomniki. 









Wyobraźnia pracowała cały czas mimo nieznośnego upału, chmury kurzu i mnóstwa ludzi. Spacerowaliśmy do drzewka do drzewka – czytaj: od cienia do cienia. Obeszliśmy z grupą cały park archeologiczny, a potem można było jeszcze zostać i podejść samemu tam gdzie się chciało. Byle zdążyć zjeść obiad i nie spóźnić się na wyjazd. Zostaliśmy więc trochę. Nie wszędzie zdążyliśmy zajrzeć. Rajskiego łupnęło w kręgosłupie dzień wcześniej i sunął dostojnie na końcu grupy. Nadrabialiśmy więc miejsca, gdzie nie zdążył dodreptać. A że miał swojego prywatnego historyka pod ręką, to też nie narzekał, że nie wie co widzi.

Upał zmęczył nas niesamowicie. Kurz osiadł nam nawet na włosach. Był moment, że serio miałam dość...



Ale smaczny obiad i potem jeszcze krótki spacer po okolicy pozwolił zregenerować siły na trochę ponad 3 godzinną podróż powrotną. I tu – niespodzianka. Nie wiedziałam, że w Olimpii jest końcowa stacja kolejowa. Ciekawe, czy działa…


 

Droga powrotna do hotelu minęła szybko, mimo zmęczenia i… maseczek. Tak – Grecy dość rygorystycznie (jak na Greków) podchodzą do tej kwestii. Na lotnisku cała obsługa była w maseczkach, w autobusach miejskich wszyscy mieli maseczki, taksówkarze w maseczkach i na promie, w częściach wspólnych, też trzeba było je założyć, bo obsługa chodziła i wypraszała na zewnątrz.

cdn