Styczeń się kończy, a ja mam wrażenie, że się kręcę w kółko. Z racji takich a nie innych decyzji miłościwie nam panującego ministra, który nie wie, że w klasach IV uczy w porywach i 11 nauczycieli, a nie jeden (może tej jednej jedynki nie dojrzał?...), połowa nauczycieli biega jak kot z pęcherzem pod ogonem: zdalne – stacjonarne – zdalne – zdalne – stacjonarne… Oczywiście, ja też do nich należę, bo mam przyjemność uczenia trzy klasy czwarte, razy trzy przedmioty. I do zdalnych muszę przytargać własnego laptopa, ale to już wszyscy wiedzą. Na szczęście mogę się podpiąć pod kabelek ze szkolnym internetem, ufff. I działa, bo przynajmniej internet mamy porządny. Do ferii jeszcze dwa tygodnie, więc jakoś dociągniemy. Choć, czy sprzęt domowy wytrzyma te notoryczne zmiany temperatury, tego nie wiem. Codziennie wychodzę z domu drobiąc jak gejsza, bo chodniki oblodzone, albo wieje jakby miało głowę urwać, a w ręku trzymam najcenniejsze moje narzędzie pracy na czas najbliższy. I jest git. Stany osobowe klas oscylują w okolicy 30-40%. Część dzieci na kwarantannach, bo rodzice chorzy, część chora – czytaj: przeziębiona / nieprzetestowana, bo po co / przetestowana, ale klasa się nie załapała na kwarantannę / zwykłe choroby typu angina itd. Na szczęście ci, co teraz zachorują i tak nie wyślą swoich kolegów na kwarantanny. Chyba, że jest to magiczne 1-4… Plus zdalnego jest też taki, że chory nauczyciel nie generuje dodatkowych kosztów, bo jego lekcje się odwołuje i nie trzeba rozpisywać zastępstw. Chyba, że uczy 1-4, to już wtedy wyższa szkoła jazdy. Bo część kadry wcale się w szkole nie pojawia. I albo są ściągani na tę jedną godzinę, albo udaje się obsadzić tymi, co na miejscu.
Część rodziców narzeka ( i słusznie), że zaszczepili dzieci, by mogły normalnie chodzić do szkoły, a i tak nie chodzą, bo wszystkich zamknęli w domach. Ja też się zaszczepiłam, żeby normalnie pracować, ale nie pracuję i nie żyję normalnie. Wciąż mam gdzieś w tyle głowy, by uważać. Już nawet lekcje prowadzę w maseczce. Ideałem by były lekcje hybrydowe na zasadzie: kto w szkole – ten w szkole, kto chory – ten z domu. Ale nie u nas. Nie na szkolnym sprzęcie. Nawet na prywatnym też nie. Może są szkoły, w których się tak da. I bardzo im zazdroszczę.