czwartek, 29 lipca 2010

pożegnanie?....


„Skończyło się, miało wiecznie trwać…” – słowa tej piosenki towarzyszyły mi od chwili, gdy otworzyłam oczy. Były ze mną pod prysznicem i na śniadaniu, i gdy łapałam łapczywie ostatnie promienie słońca. By wystarczyły na jak najdłużej…

Dziwnie jest wsłuchiwać się w szum morza i wpatrywać w wybrzeża Albanii ze świadomością, że pewnie nigdy więcej tu nie wrócę. Że być może nie zobaczę więcej tych tak znajomych twarzy, że nie spojrzą na mnie te uśmiechnięte oczy, nie odczuję życzliwości i serdeczności ludzi znanych od tylu lat, że nie potuptam niemal godzinę w jedną stronę, by zobaczyć jak słońce topi się w morzu w asyście płonącego nieba, że nie poczuję tego uczucia bezradności próbując nazwać kolor morza, którego nazwać się nie da, bo język nagle staje się zbyt ubogi w słowa...

Tak – wiem, nigdy nie mów nigdy. Tu też nie wierzą w moje „Może już nigdy”. Ale wszystko co kiedyś się zaczęło, kiedyś też się musi skończyć. W odpowiednim momencie. Zanim nastąpi przesyt, po nim niesmak, a potem może i nawet obrzydzenie.

Na dziś moja bajka się skończyła. Może kiedyś do niej wrócę. Zostawiam bowiem w tym miejscu tak wielką część siebie, że przyjeżdżając tu kilka lat temu po raz pierwszy, nawet się tego nie spdziewałam. Ale to będzie kiedyś. Teraz czas się zbierać i wracać do rzeczywistości.

Bo przecież jak nie teraz, to może w jakimś następnym życiu się uda:)

 

     

 

 

 

niedziela, 18 lipca 2010

zza siedmu gor i jednego morza


Zyje:) bedzie bez polskich ogonkow i kreseczek, ale jakos wpolnie sobie poradzimy, prawda?
Nie musze pisac, ze tu goraco, bo w Polsce jest podobnie. Wiec na sczescie obedzie sie bez westchnien typu "Ta to ma szczescie".
Oczywscie nie bylabym soba, gdyby mi sie cos dziwnego nie przytrafilo. Nie, nie. Tym razem samolot wystartowal punktualnie, nic sie nie posulo po drodze i nawet nam nie zamieniono hoteli:)
I nawet nie wazne bylo to, ze choc zamawialysmy pokoj trzyosobowy, dostalysmy dwojke z dostawka... Do tego moja majowa jedynka byla wieksza niz to cos... Na szczescie rezydentka w tym roku jest znacznie bardziej kompetentna  juz na drugi dzien moglsymy sie przeprowadzic do trzyosobowego apartamentu. Ale to naprawde ani na moment nam nie popsulo humoru. Przynajmniej mnie.
Czy Wy tez macie cos takiego, ze zawsze zabieracie ze soba wszystko, co moze sie przydac? I zazwyczaj potem nic z tego na nic sie nie przydaje... Ale wystarczy jeden raz zapomniec tego "czegos" i nagle staje sie produktem pierwszej potrzeby. Taszcze wiec w tej mojej walizce wszystko: nici, igle, klamerki i sznurek na pranie, a nawet zelazko. Raz, eden jedyny zapomnialam bandaza - przyjechalam do domu ze skrecona kostka... W ostatniej chwili wyjelam kiedys z walizki parasol, uznac, ze przeciez "tam o tej porze roku nie leje" - zmoklam... Tym razem igla i nici zostaly na kuchennej szafce. I juz w pierwszy dzien popruly sie moje cudowne gacie w krate... No i jak tu chodzic jak obszarpaniec? I co, ze sa wakacje?...
Poszukiwania przybornika do szycia zakonczyly sie sukcesem (rece, nogi i mowa ciala to jednak najskuteczniejszy sposob na porozumiewanie sie z obcokrajowcami). Chwile potem mozna bylo zaobserwowac na plazy niecodzienne zjawisko - ja szyjaca letnie plazoawe gatki:) No - i teraz moge juz spokojnie w nich paradowac po wsi:)

A morze mialo dzis niesamowita barwe...



wtorek, 13 lipca 2010

no to w drogę:)


Walizka już prawie spakowana. Jutro trzeba będzie jeszcze dołożyć ostatnie rzeczy i oczywiście dokonać komisyjnego ważenia. Najpierw ja. Potem walizka. Potem ja z walizką. I wreszcie czas na filozoficzne rozważania pt. „Ile tak naprawdę waży walizka?”. Nigdy nie pojmę funkcjonowania lotniskowych wag, bo ciągle mam wrażenie, że zawyżają właściwy ciężar. Choć ostatnio, o dziwo, zgadzało się co do pół kilo. Z powrotem też: ja 4 kilo mniej, walizka również. I tu pojawia się kolejne pytanie: dlaczego walizka (bo ja to normalne)? Skoro niczego nie zapomniałam, a jeszcze dołożyłam…

No ale nie muszę wszystkiego rozumieć, prawda?:)

Odezwę się, gdy tylko pozwolą mi zaanektować komputer na własne potrzeby. Bez polskich znaczków będzie i czytać się będzie śmiesznie, ale wiem, że dacie radę:)

No to hop za wielką wodę! Papa :)

 

 

   

 

 

niedziela, 11 lipca 2010

dzik jest dziki...


I tak miało to właśnie wyglądać. Spotkaliśmy się pierwszy raz w takim wielkim gronie chyba od czterech lat. Od czasu, gdy buńczucznie zatknęłam flagę na Wichrowym Wzgórzu, oznajmiając wszem i wobec, że mój to jest kawałek podłogi. Brakowało jedynie Tomków, bo mają mały domowy szpital, ale cała reszta rodziny stawiła się na wezwanie. To znaczy – zaproszenie raczej:)

Młode pokolenie zawzięcie taplało się w baseniku, nie kłócąc się przy tym ani razu, nie narzekając, że woda za zimna, albo że ktoś chlapie, albo, że się krzywo patrzy.

Starsze pokolenie zajęło z góry upatrzone pozycje pod starą śliwą, dzieląc się naturalnie na dwa podobozy. Czyli pokoleniowo bardzo.

Jedna jedyna pelargonia, nie pożarta jeszcze przez dziki, dumnie się prężyła wszystkimi czerwonymi kwiatami, chcąc nadrobić braki w ukwieceniu przydomowego ogródka. Tak, tak. Rok temu te dzikie bestie zeżarły wszystkie pelargonie i nie oszczędziły nawet przeogromnej fuksji – siostrzanej dumy przez zaledwie kilka tygodni. I tak co rok – ona kwiatki do skrzynek, do doniczek, do ziemi, a potem kilka wizyt zgrai leśnych żarłoków i w ich efekcie przeryty ogródek oraz wyjedzone kwiatki. W tym roku odpuściła. I tak za miesiąc się przeprowadzają. Ale, że ogródek bez kwiatków straszył ją niemiłosiernie, posadziła do ogromnej donicy przynajmniej tę jedną pelasię, strzeżoną jak skarb najcenniejszy, by potem i ją zabrać na nowe włości.

O ile wcześniej nie stanie się przystawką dla dzików.

Zryte ogródki działkowe, czy przydomowe, a nawet trawniki i skwery przy ulicy, w tej części Metropolii, już nikogo nie dziwią. Do lasu kawałek, ale im to wcale a wcale nie przeszkadza. Nie ważna pora roku. Ostatnio nawet i pora dnia. Nauczyły się, że tam gdzie ludzie – tam śmietniki. A gdzie śmietniki – tam jedzenie…. Nawet furtki i płoty nie są już żadną przeszkodą.

I myślałby kto, że w mieście się nie obcuje z dziką zwierzyną. A tu jakoś tak czasem i nos w nos można. Bo nigdy nie wiadomo, czy otwierając drzwi wyjściowe, nie natkniesz się na dziczą rodzinę za progiem, pochrząkującą groźnie w ilościach niemal hurtowych.

 

 

sobota, 10 lipca 2010

wakacyjny zlot czarownic


 

Tak. Wiem. Daje po oczach. Ale wszystko jest kwestią przyzwyczajenia. Choć na zimę pewnie wrócę do spokojnej i uśpionej zieleni. Bo o jednym mogę zapewnić – na pewno nie będzie tu niebiesko:)

A wczoraj byłam na zlocie czarownic. Mąż gospodyni, ledwie wszedł, wycofał się na powrót w stronę drzwi wejściowych, pytając w przelocie, czy przyszłyśmy robić remanent w szafach właścicieli. Widok pokoju bowiem nie wskazywał na pokojowe zamiary zgromadzonych. Tu stały jakieś świeczniki, tam klisze rentgenowskie zwisały z kwietnika, szuflady i drzwi komody otwarte na oścież, a między tym wszystkim albumy ze zdjęciami, zdjęcia luzem rozrzucone po podłodze i oczywiście my: sprowadzone do parteru, z wielkim namaszczeniem wertujące kolejne opasłe tomiszcza ze zdjęciami.

Cóż. Wakacje. Każda z nas zakochana w innym kawałku świata, próbująca pokazać pozostałym to „coś”, co zachwyciło.

I tak właściwie, to jestem ciekawa, co mnie zachwyci tym razem. Zachwyci na tyle, by stać się dobrym powodem dla kolejnego powrotu i odkrywania innych, nie poznanych jeszcze uroków tej wyspy.

Choć jeszcze tyle innych wysp czeka, by się nimi zachwycić.

 

 

środa, 7 lipca 2010

nowe


Wszystko co nowe mami i pociąga. A jednocześnie wzbudza lęk. Bo to co nieznane onieśmiela. Przynajmniej mnie. Zawsze sobie w takich momentach zadaję pytanie „Czy dam radę?”. I teraz też jest taki właśnie czas.
Zaproponowano mi współtworzenie nowego bloga. Link do niego znajdziecie obok. Nazywa się „między Bogiem a prawdą”. Startujemy już niedługo. Zapraszam w imieniu postautoportreta i własnym.

Tak – to była reklama:)





wtorek, 6 lipca 2010

cisza


Wyludniło się Wichrowe. Przez kilka ostatnich dni mieszkały tu prawdziwe tłumy, dotąd w takiej liczbie niespotykane. Przyjechał drugi „turnus agroturystyczny”, a pierwszy, „na dochodzące”, dotrzymywał towarzystwa.  
Przyznaję, jestem zmęczona. Ale lubię takie konstruktywne zmęczenie. Nic nie robienie też męczy, ale wówczas to zmęczenie nie daje żadnej satysfakcji. A dziś ją mam. Okazało się bowiem, że wcale nie jestem taką „lewą” kucharką, że moi przyjaciele szybko złapali kontakt z moimi nowymi znajomymi, że i moi Rodzice je polubili i że wszystko wskazuje na to, iż nie będzie to jedynie znajomość jednego lata.
Goście wyjechali zadowoleni, a mnie to się nawet zakręciła łza w oku, gdy machałam do nich na peronie. Zdecydowanie nie lubię pożegnań. Nawet, gdy mam świadomość, że przecież i tak się zobaczymy.
A zobaczymy się na pewno. Bo już za tydzień wyjeżdżamy. Nie muszę pisać dokąd, bo to tak oczywiste, że wszyscy wiedzą bez pytania. Choć w środku mam ciągle wiele wątpliwości i obaw. Wynikających z wielu spraw. Ale jestem niepoprawną optymistką i wierzę, że niepotrzebnie martwię się na zapas.
A teraz biegnę nadrabiać zaległości w Waszych blogach:)