- Zrób wdech, wyprostuj się, wciągnij brzuch! – nie, to nie polecenia
lekarza. To Rajski pomagał mi się wcisnąć w sukienki. Upały za oknem szalone. Po
mroźnym maju, gdy nawet po szkole snuliśmy się w kurtkach, a w niektórych
pracowniach termometr zastygał przy magicznej dwunastce(!…), duchota straszna
wszędzie i wczoraj ledwo odstałam dyżur obiadowy. Musiałam wytargać krzesełko z
pracowni, żeby sobie zacnie klapnąć na nim, a nie na podłodze… Cóż. Taki mamy
klimat, jak powiedział klasyk :)Wyrzuciłam wszystko z szafy. Co się nadaje do
pracy i nie zgorszy przy tym młodocianych, zostało zlustrowane pod kątem
rozmiarowym. I tu zaczęły się schody. ¾ kiecek skurczyło się dziwnie przez rok
zalegania w szafie i nawet ofiarna pomoc męża własnego prywatnego, tego stanu
rzeczy nie zmieniła. Za małe i już. Zatem waga w ruch. I… – no tak. Jakieś 6
kilo szczęścia za dużo. W grubych swetrach i bluzach jakoś nie podpadło. A tu
wesele za trzy tygodnie! Panika… Dawaj, kolejna szafa, gdzie w pięknym rzędzie
wiszą kiecki tzw. wyjściowe. Wejdę? Niby tak. Ale kto to widział całe wesele na
wdechu i bez jedzenia?... Nie ma co. Trzeba jechać coś kupić. I tu się zaczyna
traumy akt I. Nie cierpię zakupów… A już mierzenie czegokolwiek, to już ponad
moje siły. Ale jak mus, to mus. Młoda też już wyrosła z wszystkiego, więc
oszukiwałam sama siebie, że jedziemy kupić coś dla niej. Pierwszy sklep,
pierwsza sukienka i Młode gotowe. O, jakbym tak chciała! Czasem i mnie się zdarza,
ale niestety tylko czasem… Po drodze jakieś dwie koszule dla małżonka
szanownego się znalazły, a ja dalej nic. Dwie godziny później, z bólem głowy i
nieuszczkniętym stanem konta wróciłam do domu w oczekiwaniu na akt II. Bo musi
być drugi, skoro pierwszy skończył się, jak się skończył… Traumy akt II
nastąpił przedwczoraj. Dzielna kobieta przemogła lęki i koszmary i odważnie
wkroczyła do sklepu odzieżowego, marki znanej – więc będzie bez nazwy i
reklamy. Małżonek dzielnie wspierał, na duchu podnosił, w kolejce do
przymierzalni zajął miejsce, a sierotka pożeglowała w kierunku wieszaków. I oto
jest. Uśmiecha się, bezczelna, tyrpiąc ramieniem wieszaka siostrę bliźniaczkę w
wersji krótszej. Wzrok przyciąga i inne przyćmiewa. Nawet Rajski spojrzał z
aprobatą. Oczy mu się oświeciły zwłaszcza na tę siostrę bliźniaczkę. No ok, to
bierzemy obie i mierzymy. I bingo! Pierwsza pasuje, jakby na mnie szyta. Bo dłuuuuuga
do ziemi samej i rozkloszowana, więc szanowne cztery litery mają miejsce. Bliźniaczka,
jak na mój gust, za krótka. Zdecydowanie za wysoko nad kolana, ale pasuje
wszędzie tam, gdzie inne nie chciały współpracować rozmiarowo. Szczęśliwa
odtrąbiłam zwycięstwo, do pracy jak na skrzydłach wczoraj pofrunęłam. I tu
nastąpiło brutalne zderzenie z rzeczywistością… Koleżanki moje, nieświadome
dwóch aktów minionych, zapoczątkowały akt kolejny. Padło jedno niewinne z
pozoru pytanie: „A jak buty?”… No cóż, traumy akt III czas zacząć.