niedziela, 29 grudnia 2019

Szybko minęło...

Rozkokosiła się w samym przejściu. Na boczny plan zepchnęła biurko, dwa kwietniki, zatarasowała drzwi balkonowe. Bo oto ona – Panna Zielona, symbol Świąt (podobno tych białych), nadeszła w swej okazałości.

Nie ukrywam, że do samego końca się zastanawiałam, czy wydobyć ją z niebytu schowka. Ciasno jest i bez niej. Ale bez niej – byłoby dziwnie…

Bardzo się cieszyłam, że przedświąteczny galop omija mnie szerokim łukiem. Jakoś tak spokojnie, krok po kroku starałam się ogarniać wszystko, co trzeba na Święta. Prezenty systematycznie kupowane, sprzątanie na bieżąco, zakupy też bez szaleństwa. Wigilia u teściowej, pierwsze Święto u brata. Luz.

Tylko w pracy nie-luz. Trzy razy przekładali termin jasełek. Cieszyłyśmy się z koleżanką – katechetką, że choć raz przed świętami będzie spokojnie. Że zrobimy co trzeba zrobić, a potem już w głowie tylko dom. Niestety… Do końca w głowie były szkolne jasełka. I ogromna niefrasobliwość rodziców. Bo jak robić próby, gdy notorycznie nie ma Józefa, połowy aniołów, pasterze wymieniają się jak w systemie zmianowym w fabryce?... Nie, dzieci nie były chore. Niepisanym zwyczajem jest nieposyłanie dzieci do szkoły przed świętami, feriami, wakacjami i każdym dłuższym wolnym. I to nic, że akurat przerwa świąteczna zbiegła się z końcem semestru – ale to już materiał na inny post…
No właśnie. Tu próby na jasełka, a tu koniec semestru. Czy ktoś się zastanowił, jak to ogarnąć? Aaa , no tak. Przecież my – darmozjady-nauczyciele pracujemy tylko 18 godzin. Zatem: do tablicy! A potem: na próbę! Tylko z kim ja zrobię próbę o 15? I to też materiał na inny post. Jak mi się uleje, to nabazgrzę.

I w takim spokojnym-niespokojnym nastroju wkroczyłam w czas przedświąteczny. Jasełka okazały się przedsięwzięciem ogromnym, ale pięknym. Oceny proponowane wystawiłam i jakoś pierwszy raz nawet mi ręka i powieka nie zadrżała, gdy na pytanie „Czy mogę coś jeszcze zrobić?” odpowiadałam „Zacząć się uczyć” i wpisywałam ocenę zgodną ze średnią ważoną. Domknęłam e-dziennik, by mnie administrator nie nękał przy wieczerzy wigilijnej, schowałam laptopa do szuflady i zajęłam się domem, czyli:
- po kilku dniach kombinowania, przestawiłam w Młodą kilka mebli, by Panna Zielona stanęła tam, gdzie stoi,
- przearanżowaliśmy Młodej pokój, co okupiłam najpierw dwoma popołudniami spędzonymi w sklepie meblowym reklamowanym przez piękną panią Małgosię, by zakupić najmniejszy narożnik, jaki da się znaleźć, a potem trzema dniami dodatkowej przedświątecznej pracy, bo nagle magazyn rzeczy wszelakich o powierzchni 2.10m x 1.40 m (czyli „pod łóżkiem”) trzeba było uprzątnąć, przejrzeć, wyrzucić, schować i zrobić z tym cokolwiek…
- wyprasowałam stos prania odkładany „na potem”, bo jakoś sam się wyprasować nie chciał,
- i na sam koniec, bo w wigilię Wigilii, późno wieczorem, lukrowałyśmy z Młodą pierniki, a Rajski biegał co nuż do sklepu, choć zakupy były robione ściśle według długo przygotowywanej listy…

W Święta wkroczyliśmy z gorączką Młodej, na szczęście do opanowania. Wigilia u Mamy była dla mnie prawdziwym zbawieniem. Pierwszy raz od 6 lat nie musiałam nic robić. Może nie tak do końca nic. Mama wszystko przygotowała, a potem to już my z Rajskim urzędowaliśmy w kuchni – ale już jakby połowa roboty mniej. W Boże Narodzenie przecudowne popołudnie u Brata, a potem już domowe pielesze. Przyznam, że pozwolono mi odpocząć. Rajski gotował, robił kawę, śniadanie, kolację. Zasmarkany Pasikonik okupował swoją nową rogóweczkę, ja naszą skrzypiącą i pojękującą sofę. Oglądnęliśmy nowego „Wiedźmina”, dokończyłam warszawskie wędrówki w towarzystwie Stokrotki (w tyle miejsc muszę pójść raz jeszcze..) zaczęłam czytać „Księgi Jakubowe” naszej Noblistki – mój prezent świąteczny (opasłe tomisko w e-booku już nie jest takie straszne). I dopiero dziś wyjęłam laptopa. I stąd dopiero dziś się odzywam. I już nadrobiłam tyły w odwiedzinach i już wiem o tych smutnych i radosnych chwilach w życiu moich blogowych znajomych. I chciało by się powtórzyć za Staffem „Życie! Nic a jakże dosyć”.


wtorek, 19 listopada 2019

primum non nocere


Oj, tak stanęła jesień za mgłą, że prawie dwa miesiące wyjść z niej nie umiałam ;)
A tak na poważnie, już się tłumaczę z tego milczenia. Po ponad 20 latach pracy, gdy uznałam, że już nic mnie w pracy nie zaskoczy – okazało się, że jednak się da. W różnych szkołach różnie wygląda kwestia nauczycielskich etatów. U Młodej np., klasy maturalne nie miały od września geografii, bo szkoła nie umiała znaleźć nauczyciela. Są szkoły, gdzie nauczyciel wpada na dwie godziny i biegnie do następnej, bo ma etat łączony w trzech albo czterech szkołach (taki przedmiot). U nas z kolei dyrekcja dokonała rzeczy niemal niemożliwej i tak połatała nam etaty (głównie świetlicą), że tylko nieliczni muszą uzupełnić etat w innej szkole. Reszta biega raczej po piętrach niż po wsi. I ja do tej ostatniej grupy szczęśliwców właśnie należę. Od początku pracy w szkole uczyłam dwóch przedmiotów – historia i wos zawsze szły ze sobą w parze, więc była to dla mnie norma. Potem przyszedł prikaz, że wudeżetu trzeba uczyć. Skończyłam grzecznie kurs – uczyłam, dałam radę. Ale gimnazjum zaczęło się kurczyć, godzin też – trzeba było pomyśleć co dalej. I pomyślałam. Od kilku dobrych lat do historii i wosu dokładam muzykę. Wiem, dziwny zestaw. Profesor na podyplomówce też na mnie patrzył jak na okaz przyrody, bo poza paniami ze świetlicy, przedszkola i jeden-trzy byłam jedyna, która ostatni raz muzykę, jako przedmiot, miała w ósmej klasie starej szkoły podstawowej. Ale decyzja wyboru kierunku była w pełni świadoma. Bo przez całe liceum i studia, i nawet pracując w szkole – muzyka była wciąż obecna w moim życiu: zespoły, chóry, schole i co tylko. I dyrekcja wiedziała co robi podpisując mi zgodę na studia (dzięki temu grajdołkowe władze zwróciły mi 80% kosztów za podyplomówkę). A ja wiedziałam, że zanim je skończę, na pewno dostanę godziny z muzyki. Akurat po odejściu ostatniej muzyczki z prawdziwego zdarzenia, nie mieliśmy szczęścia do nauczycieli tego przedmiotu. Pan Profesor też szybko się przekonał, że sroce spod ogona nie wypadłam i w wielu kwestiach wyprzedzałam grupę, braki szybko nadrabiałam, a wiedza historyczna pozwalała mi szybciej zrozumieć pewne mechanizmy zmian w historii muzyki. I tak właśnie, już od kilku lat, jestem nadwornym muzykiem w mojej szkole. Gimnazjum się skończyło, teraz jesteśmy podstawówką, a ja mam etat w połowie muzyka, w połowie historyka. I w jednej szkole, ufff. I nikt się już nie dziwi, że raz biegnę korytarzem z książką do historii, a raz dźwigam pod pachą plik kartek, książkę do muzyki, flet i jeszcze taszczę gitarę.
A jaka jest tegoroczna nowość? Dostałam edukację muzyczną w klasach pierwszych. Tak, tak. Pierwszych podstawówki. Dla mnie to totalnie inna bajka… Z trzeciej gimnazjum do pierwszej podstawówki… Przeżyłam szok ogromny. Przyznaję, nie potrafię rozmawiać z małymi dziećmi… Już przestawianie się dwa lata temu do klasy 4-tej było dla mnie nie lada wyzwaniem, a tu taki surprajz… Moim mottem życiowym na każdą środę (bo wtedy idę do maluchów) stało się „Po pierwsze nie szkodzić”. Ani im, ani sobie. Żeby dzieciaki przeze mnie nie znielubiły muzyki i żebym ja przez nie nie znielubiła mojej pracy na amen…
Po pierwszej lekcji wyszłam spocona jak z sauny, z szaleństwem w oczach i długo nie mogłam dojść do siebie. Jedne pierwszaki są do rany przyłóż, w przedszkolu świetnie przygotowane rytmicznie, muzycznie, zdyscyplinowane i szybko przyswajające. Drugie z chęcią zamieniłabym na nawet najgorszą klasę ósmą… Brak koordynacji ruchów, zero dyscypliny, zaburzeń rozwojowych tyle ile dzieciaków w klasie… W pewnym momencie nie wiedziałam, czy gonić Bartka co biega jak szalony wokół ławek, podnosić z dywanu Marka rzucającego butami, czy ściągać na ziemię wspinającego się na regał Robercika… Bo najchętniej rozpłakałbym się razem z Kamilem, któremu ktoś właśnie połamał gumkę do gumowania…
Po trzech miesiącach ciężkiej walki z samą sobą Bartek mnie uwielbia i macha do mnie wchodząc rano do szkoły, a na lekcji stara się być zawsze tuż obok. I do tego ma niesamowite wyczucie rytmu. Robercik bardzo się stara, rytmicznie jest super rozwinięty, śpiewa, klaszcze, ale jeszcze ma jakiegoś diabełka co go podpuszcza do chodzenia po klasie. W końcu usiądzie. Choć u mnie i tak siedzi. U swojej pani już niekoniecznie… Z jednymi pierwszakami ćwiczę taniec na jasełka, z drugimi wyklaskuję układy rytmiczne, bo na razie wszystko inne jest za trudne. Z obydwiema śpiewam piosenki o jesieni a niedługo zacznę pastorałki. Jutro rano pewnie znowu Basia będzie płakać żegnając się z mama, a ja będę wymyślać kolejny milion powodów dla których powinna otrzeć łzy i wejść do klasy… Piotrek jak zwykle zacznie lekcję nie od wyjęcia książki a śniadania, a Kuba przez całą lekcję będzie krzyczał, że chce biedronkę (odpowiednik jedynki)… Bartek będzie mi opowiadał o Marysi (to jego pluszak), a Krzyś (o ile będzie) znowu położy się na dywanie i będzie mieć w nosie wszelkie prośby i groźby.. A ja muszę na jutro wymyślić taką lekcję, żebym się za bardzo nie upociła i nie ubrudziła (siedząc na dywanie różnie bywa..), bo po trzeciej lekcji jadę ze starszymi klasami do filharmonii. Oczywiście, żeby nie było za dobrze, między tymi maluchami mam jeszcze historię w piątej klasie. Mają jutro opowiadać greckie mity. Tylko jak się nie przygotują to i tak muszę zrobić jakąś normalną lekcję. Więc dość bazgrołów na dzisiaj. Czas przygotować się na jutro do pracy. I tak już jakoś tak przydługawo wyszło ;)

poniedziałek, 23 września 2019

stoi jesień za mgłą..

Już nawet nie stoi, a przyszła w pełnej krasie. Pogoda oszalała przy okazji. Lato pożegnało nas na tyle niskimi temperaturami, by spółdzielnia włączyła centralne ogrzewanie, a jesień przywitała słońcem przypominając, że jest coś takiego jak "złota polska jesień". Zawirowania pogodowe i skoki ciśnienia sprawiają, że czuję się czasem jak na karuzeli i nie wiem, czy usiąść, czy się położyć, bo na pewno stać się nie da.
Zaaferowana produkcją papierologii stosowanej przegapiłam, że 20 września minęło 11 lat od pierwszego posta. Lubię sobie czasem zerknąć wstecz i popatrzeć na tamtą siebie. Ale tylko czasem, bo z tym czasem nie zawsze jest tak, jakby się chciało.

niedziela, 15 września 2019

jestem


Powroty są trudne. Nie jestem tu wyjątkiem. Od dwóch tygodni czuję się jak maszyna do pisania z funkcją „drukuj”. Tyle papierzysk, co wyprodukowałam od końca sierpnia, jeszcze nie było. A najgorsze jest to, że co roku o tej samej porze, powtarzam właśnie to samo zdanie. I co roku ze zgrozą stwierdzam, że nie przesadzam… Dziś pierwsza niedziela na totalnym luzie. Lekcje na jutro i finito. Żadnych planów, projektów, zagadnień – nic. Uffff…
Nie zdążyłam nawet pochwalić się tymi dwoma tygodniami wakacji, które udało się nam spędzić daleko od domu, bo po przyjeździe pognałam do pracy. I zostałam pochłonięta na amen. Zatem do dzieła.
Warszawa przywitała nas piękną pogodą. Deszcz nas skropił tylko w jedno przedpołudnie i nie było szalonych upałów. Pogoda wymarzona do zwiedzania. Bo po to właściwie jechaliśmy. Apartament, który wynajęliśmy, był położony w niezwykle strategicznym miejscu: wszędzie, gdzie chcieliśmy iść, mieliśmy 40 minut. Tylko dworzec był zaraz obok i Muzeum Powstania Warszawskiego oddalone o 20 minut. Można powiedzieć, że schodziliśmy Warszawę niemal wzdłuż i wszerz. Żadne metro, autobus czy tramwaj. Dzięki temu zobaczyliśmy nawet dużo więcej niż chcieliśmy. To, że ceny wejść do muzeów mogą zwalić człowieka z nóg – taktownie przemilczę. Dawno temu przestałam się dziwić, że w dni z darmowymi wstępami, przed muzeami stoją długaśne kolejki… W każdym razie ukulturalniliśmy się tak skutecznie, że gdy przyjechaliśmy do Gdyni to w grę wchodziła tylko jedna opcja: ławeczka + kawusia + książeczka. I trzymaliśmy się tego przez cały następny tydzień. Żeby nie było zbyt monotonnie, dokładaliśmy jeszcze spacerek po deptaku, nabrzeżu, goferek, partyjkę w cymbergaja (to Młoda z Rajskim) i oczywiście wystawianie nosa do słońca przy każdej okazji, bo słoneczko też postanowiło ostatnie dni wakacji spędzić nad morzem.  
A teraz szara rzeczywistość, nowe wyzwania i oby nie nowe pomysły na edukację…
Póki co, kilka wakacyjnych wspomnień: