Rozkokosiła się w samym przejściu. Na boczny plan zepchnęła
biurko, dwa kwietniki, zatarasowała drzwi balkonowe. Bo oto ona – Panna Zielona,
symbol Świąt (podobno tych białych), nadeszła w swej okazałości.
Nie ukrywam, że do samego końca się zastanawiałam, czy
wydobyć ją z niebytu schowka. Ciasno jest i bez niej. Ale bez niej – byłoby dziwnie…
Bardzo się cieszyłam, że przedświąteczny galop omija mnie
szerokim łukiem. Jakoś tak spokojnie, krok po kroku starałam się ogarniać
wszystko, co trzeba na Święta. Prezenty systematycznie kupowane, sprzątanie na
bieżąco, zakupy też bez szaleństwa. Wigilia u teściowej, pierwsze Święto u
brata. Luz.
Tylko w pracy nie-luz. Trzy razy przekładali termin jasełek.
Cieszyłyśmy się z koleżanką – katechetką, że choć raz przed świętami będzie
spokojnie. Że zrobimy co trzeba zrobić, a potem już w głowie tylko dom. Niestety…
Do końca w głowie były szkolne jasełka. I ogromna niefrasobliwość rodziców. Bo jak
robić próby, gdy notorycznie nie ma Józefa, połowy aniołów, pasterze wymieniają
się jak w systemie zmianowym w fabryce?... Nie, dzieci nie były chore. Niepisanym
zwyczajem jest nieposyłanie dzieci do szkoły przed świętami, feriami, wakacjami
i każdym dłuższym wolnym. I to nic, że akurat przerwa świąteczna zbiegła się z
końcem semestru – ale to już materiał na inny post…
No właśnie. Tu próby na jasełka, a tu koniec semestru. Czy ktoś
się zastanowił, jak to ogarnąć? Aaa , no tak. Przecież my – darmozjady-nauczyciele
pracujemy tylko 18 godzin. Zatem: do tablicy! A potem: na próbę! Tylko z kim ja
zrobię próbę o 15? I to też materiał na inny post. Jak mi się uleje, to
nabazgrzę.
I w takim spokojnym-niespokojnym nastroju wkroczyłam w czas
przedświąteczny. Jasełka okazały się przedsięwzięciem ogromnym, ale pięknym. Oceny
proponowane wystawiłam i jakoś pierwszy raz nawet mi ręka i powieka nie
zadrżała, gdy na pytanie „Czy mogę coś jeszcze zrobić?” odpowiadałam „Zacząć
się uczyć” i wpisywałam ocenę zgodną ze średnią ważoną. Domknęłam e-dziennik,
by mnie administrator nie nękał przy wieczerzy wigilijnej, schowałam laptopa do
szuflady i zajęłam się domem, czyli:
- po kilku dniach kombinowania, przestawiłam w Młodą kilka
mebli, by Panna Zielona stanęła tam, gdzie stoi,
- przearanżowaliśmy Młodej pokój, co okupiłam najpierw dwoma
popołudniami spędzonymi w sklepie meblowym reklamowanym przez piękną panią
Małgosię, by zakupić najmniejszy narożnik, jaki da się znaleźć, a potem trzema
dniami dodatkowej przedświątecznej pracy, bo nagle magazyn rzeczy wszelakich o
powierzchni 2.10m x 1.40 m (czyli „pod łóżkiem”) trzeba było uprzątnąć,
przejrzeć, wyrzucić, schować i zrobić z tym cokolwiek…
- wyprasowałam stos prania odkładany „na potem”, bo jakoś
sam się wyprasować nie chciał,
- i na sam koniec, bo w wigilię Wigilii, późno wieczorem,
lukrowałyśmy z Młodą pierniki, a Rajski biegał co nuż do sklepu, choć zakupy
były robione ściśle według długo przygotowywanej listy…
W Święta wkroczyliśmy z gorączką Młodej, na szczęście do opanowania.
Wigilia u Mamy była dla mnie prawdziwym zbawieniem. Pierwszy raz od 6 lat nie
musiałam nic robić. Może nie tak do końca nic. Mama wszystko przygotowała, a
potem to już my z Rajskim urzędowaliśmy w kuchni – ale już jakby połowa roboty
mniej. W Boże Narodzenie przecudowne popołudnie u Brata, a potem już domowe
pielesze. Przyznam, że pozwolono mi odpocząć. Rajski gotował, robił kawę,
śniadanie, kolację. Zasmarkany Pasikonik okupował swoją nową rogóweczkę, ja
naszą skrzypiącą i pojękującą sofę. Oglądnęliśmy nowego „Wiedźmina”, dokończyłam
warszawskie wędrówki w towarzystwie Stokrotki (w tyle miejsc muszę pójść raz
jeszcze..) zaczęłam czytać „Księgi Jakubowe” naszej Noblistki – mój prezent świąteczny
(opasłe tomisko w e-booku już nie jest takie straszne). I dopiero dziś wyjęłam
laptopa. I stąd dopiero dziś się odzywam. I już nadrobiłam tyły w odwiedzinach
i już wiem o tych smutnych i radosnych chwilach w życiu moich blogowych
znajomych. I chciało by się powtórzyć za Staffem „Życie! Nic a jakże dosyć”.