środa, 30 września 2009

instynkt chomika


Jestem w jednym kawałku. Dziękuję za każde dobre słowo. Wszystkim razem i każdemu z osobna. I pozwólcie, że nie będę nic dopisywać do Waszych komentarzy. Zrobię to tutaj.
Nie, to nie jesień ani remont. To bezsilność wobec pewnych sytuacji. Bardzo lubię swoją bajkę i jak najbardziej jest ona moja. Dlatego też ciągle sklejam ten pękający balonik i idę dalej do przodu. Czasem jednak zdarza mi się przystanąć i zajrzeć w siebie, jak w taflę jeziora, by dostrzec choć gwiazdy odbijające się w oczach moich współbajkowiczów, którzy gdzieś tam, a ja tu…. Dziękuję.

Zanim zniknę pod stertą gruzu i kurzu, zniknęłam chwilowo pod stosem papierów i papierzysk skrupulatnie „kolekcjonowanych” od lat. Dotychczas przekładane były z półki na półkę, z teczki do teczki. Wczoraj dokonały żywota. Skoro nie zajrzałam do nich przez ostatnie 3 lata, czemu miałabym to zrobić w najbliższym czasie – czyli w ogóle?
Rozbiłam obozowisko w przedpokoju. Kawa, ciastka, telefon, worek na śmieci – wszystko co niezbędne. Jednak rosnący z każdą godziną stos przerażał mnie coraz bardziej. Kiedy ja to wszystko uzbierałam? No tak – a to się przyda, a tego szkoda, a tamto coś tam… A co ja za skarby znalazłam:) Nie przyznam się, żeby wstydu sobie nie zrobić. W każdym razie już wiem, dlaczego przez tyle czasu nie umiałam znaleźć pewnych rzeczy. W życiu bym nie wpadła, by ich szukać w tamtym miejscu:) 
Coś mi się jednak wydaje, że chyba mimo wszystko udało mi się to i owo przemycić. I gdy za kilka tygodni będę się „wprowadzać” do nowej szafy i tak coś jeszcze znajdę niepotrzebnego. Cóż. Instynkt chomika odzywa się we mnie nawet w chwilach radykalnego uszczuplania stanu posiadania:)
Mam za to kolejny problem. Zostały jeszcze książki. Gdzie ja je pomieszczę? Przecież nie będę się o nie potykać przez miesiąc. Mój genialny Brat doradził mi, bym je upchała do lodówki, skoro służy mi ona głównie do mrożenia powietrza i jako magazyn światła. Dowcipniś…




niedziela, 27 września 2009

moja bajka?


Wystawiłam swe szlachetne ciało do słonka, grzejąc się w jego ostatnich wrześniowych promieniach, jak ta korficka kicia ze zdjęcia na górze. Co chwila molestowały mnie jakieś pszczoły przyciągane zapachem nektaru z maminej datury. Ale moje myśli były daleko. Moja Mama zbyt dobrze mnie zna. Nigdy nie pyta. Czeka aż sama zacznę mówić. Czasem nie mówię. A nawet często. Bo zdążyłam wszystko stłumić w sobie lub wygadać się przed kimś innym. Ale dziś chyba brakło cembrowiny w mojej studni. Spłynęło po policzku kilka łez, ale od niej przynajmniej nie słyszę „Weź, o co płaczesz?”. Wie, że one muszą spłynąć, by słowa przeszły przez gardło. I udaje, że ich nie widzi. I słucha. Myślę, że wie, iż mówię tylko tyle, ile uznaję za słuszne. Ale skomentuje to po swojemu, prostymi słowami od serca. Jest prostą kobietą. I choć może nieczęsto o tym mówi – jest z nas dumna. Byłam pierwszą w rodzinie, która zdała maturę i poszła na studia. Zawsze mi powtarzała, że mam w życiu szczęście, bo jak czegoś chcę, to do tego dojdę. Może nie od razu, ale kiedyś na pewno. Kiedyś… Ale kiedy to „kiedyś” będzie? I czy tak na pewno mam wszystko, czego chcę?
Do wczoraj myślałam, że się już wszystko w mojej głowie ułożyło. Że staruszek Czas przykurzył gdzie trzeba warstewką minionych dni, potem opatuli zimową kołderką, gdzieś coś przebłyśnie na wiosnę i będzie jak trzeba. I co? I wielkie nic.
Noc była długa i niemal bezsenna. Czy ja zawsze muszę trafić do niewłaściwej bajki?





sobota, 26 września 2009

rrrrrremont...


Na dźwięk słowa „tynk” dostaję uczulenia, a na pytanie „jaki kolor?” – wysypki. Niekoniecznie kolorowej.
Niech się to już zacznie, bo będzie nadzieja, że się skończy. Znam już chyba wszystkie sklepy i centra budowlane w okolicy. I mnie też tam już znają. Już wiem czym jest kornik, baranek, piasek pustyni itd. I że kolor łososiowy wcale nie musi się różnić od brzoskwiniowego sadu, a letni poranek może śmiało konkurować z pudrowym różem….
Nie, to naprawdę nie dla mnie. Są ludzie, którzy spojrzą i już wiedzą, że to i to, i że będzie pasować. A ja nie z tych niestety. Szewskiej pasji można dostać, gdy ciągle się słyszy ode mnie „No nie wiem, nie bardzo”. I wtedy od nowa. Wszystkie katalogi, wystawy, a ostatnio już nawet strony internetowe. Godzinę siedziałam przy komputerze z majstrem od ścian i szaf, bo za nic nie umiałam mu wyjaśnić o jaki tynk mi chodzi. Potem trzeba było się zdecydować jaki kolor szaf i ścian, żeby to zagrało… Rany… Z tymi ścianami to ja się wstrzymam, jak już szafy będą stać. Bo ten co sobie wymyśliłam i w katalogu wypatrzyłam, zobaczyłam wczoraj w centrum budowlanym, tak na żywo. O mało nie padłam trupem. Moja wyobraźnia podsunęła mi wizję wchodzenia do mieszkania w tym cudacznym i całkiem „nie moim” kolorze i od razu poczułam się obco we własnym domu. Najchętniej całe mieszkanie wymalowałabym bowiem we wszystkie odcienie żółci, brązu, beżu i pomarańczu. 
Zielone są kwiatki w doniczkach a niebieskie niebo za oknem – oto mój stosunek do tych dwóch ostatnich kolorów odnośnie ich miejsca w mieszkaniu.
Zdenerwowana jestem, bo pierwszy raz ktoś obcy będzie mi coś robił w mieszkaniu. Do tej pory zawsze wszystko sama. Ten tynk to też niby sama bym dała radę. No ale jak już będzie z tymi szafami walczył, to niech na całym froncie rozwinie kampanię wojenną. Ja mu tylko jeszcze te szafy narysuję, żeby wiedział co i jak ma wyglądać. No tak – szafy to sobie już sama wymyśliłam. On mnie tylko skorygował i doradził rozwiązania. Teraz przelać tę wizję na papier, a on zamieni to w dzieło trwałe.
Kucie ścian przy wymianie drzwi wejściowych pominę wymownym milczeniem. Starczy, że będę musiała potem ten cały syf z połowy klatki posprzątać…
I tak będą wyglądać moje najbliższe tygodnie. Ale tak to jest, jak pracoholik nagle zostaje pozbawiony swojego ulubionego zajęcia – zaczyna sobie szukać sam roboty. I – ku rozpaczy ogółu, w końcu ją znajduje:)
Gdybym przestała się odzywać, to proszę się nie martwić – znaczy, że jestem w ferworze walki z żywiołem. Ale raczej nie przewiduję takiej opcji. Myślę, że wieczorami uda mi się zajrzeć tu i tam, by posmakować życia bez pyłu, gruzu i zapachu farb.
Do zaklikania:)

                                                                  idea 
  

środa, 23 września 2009

odpisali


Biuro podróży odpisało. 
Że im przykro, bla bla… Że przepraszają, bla bla… Że to nie ich wina, że to kontrahent, bla bla… Że to pogoda, więc też nie ich wina, bla bla… Na paragrafy się powołali różne, różniste. I w końcu napisali, że nie doszło do nienależytego wypełnienia umowy, bo zagwarantowano wszystkie świadczenia nią przewidziane. Nawet hotel lepszejszy nam dali.
Nie wiem, czy mało po polsku napisałam, że nie mamy zastrzeżeń co do opóźnienia samolotu, bo w końcu nikt nie ma wpływu na to czy burza trwa pół godziny, czy siedem? Że nie chcemy rekompensaty pieniężnej, bo w zamian otrzymałyśmy hotel i pokoje o podwyższonym standardzie, czyli lepsze niż przewidywała zawarta umowa? Nam tylko chodziło o wyjaśnienie, czemu chcąc jechać do miejscowości A wywieziono nas do B, informując nas o tym dopiero na lotnisku, nieprzytomnych ze zmęczenia po 10 godzinach podróży… 
Ale na drugiej stronie pisma dostałam wytrzeszczu oczu. W trosce o dobre imię biura… zwrócą nam 10% świadczeń hotelowych. Nie ukrywam, że szok przeżyłam niemały. Kalkulator w głowie mi się włączył. Wyszło mi tak, jakbym te perfumy na bezcłówce dostała za darmo…
I na koniec jeszcze napisali, że mają nadzieję, iż nie zmienimy opinii o biurze i będziemy dalej korzystać z ich usług.
Jak mi zagwarantują, że kupując wczasy w Egipcie nie wyląduję w Tunezji, i nie będą mi przy tym wmawiać, że tam są lepsze hotele i będę bardziej zadowolona, to pewnie skorzystam.
No dobra. Poniosło mnie:) Przecież mnie w tamte strony nie ciągnie. I nawet mam już plany na przyszły rok. Pewnie zrobimy przy tym trochę zamieszania w biurze, ale w końcu „klient nasz pan” – czy jakoś tak to było…




niedziela, 20 września 2009

minął rok


Zdążyłam napisać przez ten czas 125 postów. Nic nie jest dziś takie jak wtedy. Nawet ja. A może raczej – zwłaszcza ja. Moje życie wywróciło się przez ten rok niemal do góry nogami. Taka widać kolej rzeczy. I gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że będzie to wszystko tak właśnie wyglądać – postukałabym się w czoło i powiedziałabym „Nigdy”.
A jednak…

Zaglądnęłam do pierwszego wpisu, a jak:) Napisałam tam na koniec: „Mam nadzieję, że czasem jednak ktoś tu zajrzy”. Dziękuję, że zaglądacie. I czasem coś skrobniecie. I mam nadzieję, że jeszcze trochę ze mną wytrzymacie. Albo i trochę dłużej niż trochę:)

                                                   tort 



piątek, 18 września 2009

veni, vidi...


Powinno być jeszcze „vici”, ale ja nie „vici”. Choć tak właściwie… To czemu nie. Przecież lenia przezwyciężyłam i w końcu pojechałam do Metropolii. To nic, że znów pozwijali asfalt i co kilkadziesiąt metrów cały autobus jęczał i stękał, bo wpadał w dziury lub akurat go wybijało gdzieś w przestworza… Bałam się, że jeszcze jedna taka skocznia i będę szukać żołądka gdzieś kilka siedzeń przede mną.
Metropolia ostatnio bardzo odświętna, wszędzie czarno i niebiesko od stróżów prawa. Ale nie dziwi nic. W końcu fani basketu zjechali z całej Europy. Ale mi się uśmiech wymalował, gdy zobaczyłam Greków, owiniętych flagą i krzyczących do siebie „Endaxi”:)
Chwila skupienia. Nie. Nie idę do Spodka. Kino. To mój cel wyprawy. Spojrzałam na zegarek – luzik, 15 minut. Ale niestety przy kasie okazało się, że nie ma seansu o 16.30 (to po co w gazecie wypisują takie godziny???) tylko o 17.30. Niech będzie. Przezimuję w empiku. Ale ledwo tam weszłam od razu żołądek znalazł się na wysokości gardła… Co ja tak uczulona na zapach farby drukarskiej? Ale ok., posterowałam w kierunku książek historycznych. Przynajmniej tytuły poczytałam… Potem moje „ulubione” sklepy z ciuchami (jakaś torebka by się przydała, czy coś…) i jakoś dotrwałam.
Nie jestem krytykiem filmowym. Nie chodzę do kina na aktora, reżysera lub nie wiem na co tam jeszcze ludzie idą. Chodzę na film. Nazwiska mnie ani nie przyciągają ani nie odpychają. W jednym filmie ktoś jest super, w innym beznadziejny. Ja się skupiam na fabule. 
A że Brad Pitt? Mógł pewnie grać ktoś inny i tak by mnie to nie wzruszyło. A ten Pitt to mnie nawet wkurzał cały czas z tą nonszalancją w głosie, nastawieniem do świata, że to on – najlepszy w swym fachu, i wszystkich i wszystko ma w głębokim poważaniu. I ten głos… Nosowo – gardłowy. Jakby mi tak ktoś cały dzień gadał to bym chyba szewskiej pasji dostała. Normalnie jak Linda – nie przymierzając. Dobrze, że się za dużo nie nagadał w tym filmie. Ale właśnie to co mi tak na nerwy działało, sprawiło, że stworzył niezapomnianą kreację. Takiego cwaniaczka, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Choć dla mnie i tak Pitt niknie w cieniu Cristopha Waltza w roli płk. Hansa Landy. Niemiec - poliglota, potrafiący się znaleźć w każdej sytuacji, mający niezwykłego nosa do rozwiązywania spraw nierozwiązywalnych, czasem poważny i dokładny jak Herkules Poirot, czasem zabawny i fajtłapowaty jak Jaś Fasola… Jakoś nie sposób go nie polubić.
Nie wiem kiedy minęły te prawie trzy godziny. Film jest niesamowity. Tak. Nie jest cudowny, piękny itd. Jest niesamowity. Ale jest też trudny w odbiorze. Twórcy cały czas bawią się odczuciami widza. Bardzo misternie budowane napięcie nagle pryska jak bańka mydlana, bo jeden gest, mina, słowo czy rekwizyt powodują, że wszyscy wstrzymujący oddech nagle parskają śmiechem. I odwrotnie. Świetnie bawię się oglądaną sytuacją, bo jej komiczność nie pozwala oderwać wzroku od ekranu i sekundę później odwracam głowę z obrzydzeniem, bo nie mogę patrzeć na wycinanie na czole kolejnej swastyki lub ściąganie kolejnego skalpu… Aby uniknąć nieporozumień, wszelkie niedopowiedzenia są wyjaśniane spoza kadru, a dla lepszego wyłowienia z tłumu największych szych III Rzeszy, pojawiają się na ekranie strzałki z ich nazwiskami.
I muzyka. Nieczęsto zwracam uwagę na ścieżkę dźwiękową. Ot, coś tam sobie gra w tle, jest niemal spójne z tym co się dzieje na ekranie. Czasem zdarza mi się w połowie filmu złapać na tym, że nie ma nic, żadnej muzyki, cisza. Tu jednak od początku muzyka mnie zaczarowała. Jakby nie z tego filmu. Delikatna, rzewna, urokliwa… Niekiedy nie pasująca swą subtelnością do oglądanych brutalnych scen. Sprawdziłam. Ennio Morricone…
Zupełnie inny film o wojnie. Bez patosu. Ale też, choć balansuje na granicy pastiszu, nie przekracza granicy dobrego smaku. A że się śmiejemy? Cóż, wojna była czasem tragicznym, ale wtedy ludzie nie tylko płakali. Również śmiali się, kochali, zdradzali, zakładali rodziny, starali się żyć normalnie w tych nienormalnych czasach. I może z takiej perspektywy należy obejrzeć ten film. Zaskoczyło mnie zakończenie. Chyba twórców trochę poniosła wyobraźnia przestawiając własną wizję zakończenia wojny. Ale może właśnie czasem trzeba sobie zadać i to pytanie „Co by było, gdyby…” 
„Bękarty wojny”, bo oczywiście o tym filmie piszę. Polecam. Warto.




poniedziałek, 14 września 2009

ciche pukanie jesieni


Gdy rano otwieram balkon, do mieszkania wpada jej powiew. Już ją czuć w powietrzu. Tak inny jest zapach każdej pory roku. To nic, że jeszcze tydzień, że jeszcze słońce nieśmiało wystawia nos zza chmur. Ona już idzie spokojnie, krok po kroku, nie patrząc na nasze tęskne spojrzenia za letnimi porankami i wieczorami. Jesień.
Przyroda zaczyna się stroić w żółte i czerwone barwy. Jeszcze nieśmiało migoczą one między zielonymi koronami drzew, jak siwe pasemka na głowie nie całkiem jeszcze staruszki. Jaskółki – mądrale, już odleciały. Sójki, jak zwykle, chciałyby odlecieć, ale i tak zostaną.
Podmuchy wiatru trącają delikatnie dzwoneczki w drzwiach balkonowych. 
Tak, jakby lato żegnało się ostatnimi ciepłymi podmuchami wiatru. I otulając słonecznym uśmiechem każdy kwiatek i źdźbło trawy, jakby chciało powiedzieć „Przecież wrócę niedługo”.
A może to jesień już taszczy swe tobołki. I rozgląda się na prawo i lewo nie wiedząc zbytnio gdzie je postawić. I pewnie długo też nie będzie się mogła zdecydować, czy najpierw otworzyć walizkę w kolorze słońca, czy może gonić po niebie chmury, bo przesadziła z ich upychaniem. I właśnie rozerwały dno worka i uciekły, każda w swoja stronę, mocząc wszystko co napotkały na drodze...

                                          prezent 





sobota, 12 września 2009

***


Ech… 

I tyle na dziś. 

                                                  


wtorek, 8 września 2009

do trzech razy sztuka?


Po czterech godzinach spacerowania po drabinie góra – dół, miałam wrażenie, że ktoś mi zamienił ręce i nogi na nie moje… Podobno wysiłek fizyczny jeszcze nikomu nie zaszkodził, tylko dlaczego kolana mi się dziwnie uginają zbyt często i niekoniecznie wtedy, kiedy trzeba? :)
Cóż. Po weekendowym wysiłku intelektualnym, przyszedł i czas na wysiłek fizyczny, czyli remont u Rodziców.
Mam dość sporo czasu, zatem z czystym sumieniem wypełniam go tym co lubię. I dlatego też weekend spędziłam na…konferencji. Może miejsce i tematyka niezbyt miło się kojarzą, w końcu to Oświęcim, ale to jest właśnie to, czym zajmuję się od dobrych kilku lat.
Gdy meldowałam się w hotelu dostrzegłam na liście znajome nazwisko. Nie widziałyśmy się 5 lat. Więc jak za starych dobrych czasów na podyplomówce, zamieszkałyśmy w jednym pokoju i jak dawniej, w każdej wolnej chwili, prowadziłyśmy długie rozmowy, wymieniając się pomysłami i doświadczeniami, nie uciekając też przed wrażeniami wyniesionymi z zajęć. A że nagadać się nie umiałyśmy, poszłyśmy nawet na wagary. I to w większym gronie. Zwłaszcza, że pani prowadząca jeden z warsztatów miała zadziwiający dar zanudzania zebranych. O wiele więcej zyskałyśmy dzięki dyskusji (jak najbardziej związanej z naszą pracą) przy pysznej latte i jeszcze pyszniejszej szarlotce na ciepło z gałką lodów i bitą śmietaną… Mmmm…. Jeszcze teraz czuję ten smak…
Zawsze przyjeżdżam z takich konferencji naładowana energią i z głową pełną pomysłów. Oczywiście jestem do tego zmęczona jakbym nie wiem jak ciężkie dniówki przepracowała. A tu jeszcze była perspektywa skakania po drabinie niemal cały dzień.
Ale zanim wczoraj wdrapałam się na drabinę, z samego rana zameldowałam się w gabinecie głównej dyrekcji, prosząc o zgodę na wyjazd na seminarium naukowe. Kobieta się rozanieliła, że nie ma idealniejszej sytuacji. Przynajmniej nie będzie musiała znowu pytać radców prawnych ani do kuratorium dzwonić, że jej pracownik chce lecieć na drugi koniec świata, by się doszkolić i jak go tu oddelegować, by wszystko było zgodnie z przepisami. Wtedy nie było problemów to i teraz by nie było, ale skoro nie pracuję – jest idealnie..
Podpisała mi gdzie trzeba i obiecała trzymać kciuki za powodzenie w tym całym castingu. Bo wysłanie aplikacji to dopiero początek. Chętnych jak zawsze dużo, a miejsc niekoniecznie. 25. Na całą Polskę.
Gdy, po wczorajszych figurach akrobatycznych przy klejeniu tapet, zwlokłam się dziś z łóżka i uznałam, że obie nogi są jak najbardziej moje, zrobiłam rachunek sumienia, wypisałam samochwałkę( czyli próbowałam przekonać szanowną komisję rekrutacyjną, że jestem właściwą osobą do udziału w seminarium), włożyłam całą dokumentację do koperty i kaczym krokiem podreptałam na pocztę. O rany… Kiedy ja miałam ostatni raz takie zakwasy?? Chyba jakaś gimnastyka by się przydała częściej, albo co….
Za to gdy weszłam do Rodziców… Mama załamana, Tata zły. Gdy wychodziłam wieczorem, wszystko było normalnie. Tapety wisiały, nawet sobie schły. Co prawda trochę na nie wymyślałam, bo jakieś dziwne były i nie kleiły się jak zawsze. I proszę. Pomarszczyły się przez noc w tak oryginalny sposób, że nie sposób tego opisać… Jak długo kładę sama tapety, zdarzyło mi się takie cudo pierwszy raz. Szok. To nie może tak zostać. Trzeba rwać i kleić na nowo.
Mama w płacz. Przecież to dodatkowy wydatek w ich skromnym budżecie. Przeszukałam plecak. Znalazłam kartę. Idziemy do sklepu.
Z miną znawcy obejrzałam dokładnie wszystkie tapety, które wpadły Mamie w oko. No ale, cóż ja – magister historii o dość specyficznych zainteresowaniach zawodowych, mogę wiedzieć o tapetach ponad to, co sobie wymacam w sklepie...
Kupiłyśmy. W tym czasie Tata rozpoczął dzieło zniszczenia. I co się okazało? Tam gdzie tapety odeszły – można było zerwać bez problemu. Tam, gdzie się przykleiły – najchętniej odeszłyby razem z tynkiem lub wcale… Wrr..
Mam nadzieję, że jutro obędzie się bez żadnych niespodzianek i nie będzie czegoś w rodzaju „Do trzech razy sztuka”…





czwartek, 3 września 2009

kto rano wstaje, ten...


Dziś przeszłam samą siebie. Gdy o szóstej rano telefon zatańczył na biurku wydając z siebie trudne do powtórzenia dźwięki, od kilkunastu minut już nie spałam. Tak się bałam, że zaśpię, że obudziłam się jeszcze przed budzikiem. Za oknem ciemna noc, a tu trzeba wstać, żeby na dziewiątą dotrzeć do przychodni. Wiadomo – nie dość, że rano nie potrafię niczego znaleźć, nawet jak jest to w zasięgu wzroku, grzebię się niemiłosiernie, to jeszcze trzeba dojechać…
I co? Uwinęłam się jak nigdy, jeszcze czasu nawet trochę zostało. Potem autobus, przesiadka, tramwaj, tuptanie przed siebie. Ba… Żebym to ja pamiętała gdzie ta przychodnia… Tu wysiąść, na światła, potem prosto… Aaa – Akademia Muzyczna, to na pewno tu skręcić, potem prosto.. Ok., jestem na dobrej drodze. Jakiś GPS mi się włączył. Trafiłam.
Wdrapałam się na pięterko, prosto do rejestracji. I oto po czterech miesiącach czekania na audiencję u pana doktora, pani mi mówi, że dziś nic z tego, bo pan doktor ma niesprawny bark i nie może przeprowadzić badania (nosz…..to po co spisywała mój numer telefonu jak nie po to, by zawiadomić „W razie czego”???)
- O tu panią wcisnę, mam wolne miejsce, za trzy tygodnie. Może wtedy już będzie ruszał ręką. Ale proszę przedzwonić wcześniej, żeby się upewnić.
Uśmiechnęłam się najładniej jak umiem, zabrałam karteczkę i wyszłam. No i masz kobito szczęście, że nie muszę dzwonić teraz do wice, że jednak się pojawię na lekcjach (o ile dojadę), bo bym chyba do końca życia zawodowego miała u niej przechlapane. No bo od kogo bym dostała jakieś zwolnienie za ten dzień??
Cóż. Czasu mam pod dostatkiem, u Siostry mam być za trzy godziny. Przespaceruję się po Metropolii, może jakieś sklepy już będą otwarte, jakoś przetrzymam.
No to idę. Poranny spacer po mieście. Nigdzie się nie spieszę, mam czas. I jakoś zmysły mi się chyba wyostrzyły. Kiedy ja ostatni raz zarejestrowałam tyle rzeczy naraz? Tu układają chodniki, tam zrobili ładny skwerek, postawili ławki. Na jednej z nich starsza pani popija herbatkę z termosika wygrzewając się na słonku. Z naprzeciwka idzie jakaś para. Rozmawiają. Nagle on wyciąga szybko z teczki kartkę i długopis i usilnie prosi dziewczynę o numer telefonu (a ja myślałam, że to tylko w filmach się zdarza.. spotykają się na ulicy i wymieniają numerami telefonów…). Ona się wije jak wąż w myjni samochodowej tłumacząc mu, że nie widzi takiej potrzeby, on nalega… Mijam ich, choć ciekawa jestem jaki był finał tej rozmowy. Ale już z boku dobiega mnie głos starszej pani. To pewne starsze małżeństwo zaciekle dyskutowało nad tym, dlaczego nie można w zdrowiu doczekać do śmierci, tylko człowiek jeszcze się musi namęczyć zanim umrze. I to chodzenie po tych lekarzach… 
Ewa, obudź się. Kawy ci potrzeba. Za dużo widzisz i słyszysz…
Wchodzę do Wujka Donalda. Nagle dostrzegam wpatrzone we mnie rozpromienione oczy i ogromny uśmiech.
- Dzień dobry! – krzyczy do mnie właściciel obojga. Na stoliku jakieś notatki, obok siedzi jeszcze ktoś z notatkami. Powtórka przed egzaminem?
Uśmiecham się w odpowiedzi. Nic się nie zmienił. Ile lat temu go uczyłam? 7? 8?...
Pierwszy łyk kawy uświadomił mi, że nie zabrałam cukru. Ale i bez niego o dziwo okazała się tak dobra jak zawsze… Postanowiłam się poużalać, jaka to ja nieszczęśliwa jestem, że wstaję w środku nocy i po co?... W odpowiedzi czytam "Kto rano wstaje, ten... lekarza nie zastaje:)"...
Sister wyczuła pismo nosem, bo wraz z ostatnią kroplą kawy przeczytałam jej esemesa, że jak jestem po wszystkim, to mogę przyjechać wcześniej, bo już jest w domu. Uff… Pewnie, że jestem po wszystkim. A nawet jeszcze wszystko przede mną.
Za dużo wrażeń, jak na jedno przedpołudnie. Choć potem doszły jeszcze sporty ekstremalne, czyli szwagier odwożący mnie do domu (dlaczego zawsze hamuję razem z nim??) I gdy już mi się wydawało, że czas odespać te poranne eskapady, znów zaświergolił mój telefon. „Jak tam pakowanie? Tylko nie zapomnij jutro wsiąść do autobusu”. Rany! Zapomniałam, że to już jutro! Rozwijanie zainteresowań przecież jest równie ważne jak dbanie o formę fizyczną, prawda? :)