środa, 23 maja 2012

same dobre wieści :)


Onet mnie dalej nie lubi i rzadko pozwala wejść we własneprogi, ale ja uparta baba i dziś do oporu będę się logować i publikować tęnotkę. Przy okazji tych nielicznych trafień na okienko transferowe do mojegobloga, zauważam z nieukrywanym zdziwieniem, że za każdym wejściem mój blogwygląda inaczej :) Róż, jaki mnie powitał w tych zielonych progach kilka dnitemu tak mi poprawił humor, że chyba już więcej nic nie będę udoskonalać wszablonie. Po co? Onet wie lepiej przecież jaki szablon mi pasuje, a jaki nie;)

Wiadomości dziś mam dobre. A nawet bardzo dobre. Po koszmarnychdwóch ostatnich tygodniach, wreszcie słonko zaświeciło i dla mnie. Mam odwrześnia etat i żadne urlopy ani zniżki, ani inne pół etaty mi nie grożą. Uffff….Co prawda i tak do końca maja będę drżeć profilaktycznie, czy aby wezwanie dosekretariatu nie będzie wywołane ewentualnym wypowiedzeniem, ale mam nadzieję,że słów na wiatr nie rzucono i nowa- stara dyrekcja mówiła szczerze, to co o mojejpracy mówiła. Poza tym dostałam kolejną kartę przetargową w ewentualnej walce opracę. Kilka miesięcy temu zaangażowałam się z pierwszakami w pewien projekt. Zrobiliśmyprzewodnik po nieistniejącym mieście żydowskim – oczywiście grajdołkowych Żydówśledząc zajadle. Napracowaliśmy się co nie miara. I to serio. Co dzieciakiprzyniosły swój kawałek roboty, to wciąż odsyłałam, że nie tak, że za ogólnie,za szczegółowo, nie na temat itd. Już się nawet wystraszyłam, że rzucą robotąmówiąc „A rób se babo sama” – ale nie. Nawiązali kontakty o jakie bym ich niepodejrzewała, wydobyli zdjęcia teoretycznie nie do zdobycia. I jak już wszystkobyło zebrane i ustalone co do czego i gdzie, wtedy ja przysiadłam tyłka iposkładałam materiał w jedną całość. No i wtedy pojawił się kolejny problem:skoro to ma być przewodnik, to trzeba mu nadać jakąś formę przewodnika. No toksiążka – album, czy prezentacja mulitimediana? I wtedy mnie zaskoczyli… „Torapanią! Taka na wałeczkach!” Na rany koguta… Oszalały mi dzieciaki… Przecież tonie takie proste… I co? Na drugi dzień przybiegło podekscytowane dziewczę, żeznalazło drukarnię, co to wydrukuje, tylko iść i dawać zlecenie… Miałamwyjście? Pewnie, że nie. Poszłam. Miły pan obejrzał owe wypociny, stwierdził,że trzeba będzie przerobić na inny program, ale to nie filozofia, podał cenę iumówiliśmy się na telefon. Jeszcze z trzy razy zawitałam do drukarni, bo projektytrafiające na mojego maila wciąż miały rozjechane strony, ucięte fragmentytekstów itd. – czyli upierdliwa baba tym razem truła komu innemu ;) Ale gdy wsłuchawce telefonu usłyszałam w końcu „Wydrukowane, można odebrać”, serce mi namoment stanęło…

To co zobaczyłam przed sobą przeszło moje najśmielszewyobrażenia… 4-metrowy zwój, przepięknie wydrukowany, czcionka i tło zgodne zprojektem, zdjęcia takiej jakości, że to co widziałam na ekranie komputera tojakby ich ubogi kuzyn… A jednak co wydruk w drukarni, to w drukarni, a niedrukarka laserowa, choćby najwyższej nawet jakości. I niespodzianka – pan obniżyłcenę. Bo na konkurs, bo dzieci, bo tak ciekawe. Łał:)

Gdy rozwinęłam to cudo dzieciakom – zamarły.

No i w tym momencie padło pytanie „A wałeczki?...”

Były na drugi dzień. Jakiś tatuś poświęcił miotłę za zgodąmamusi:) Pani sztuka machnęła ciemną farbą, potratowała takerkiem i ostatniaprzeszkoda jaka się pojawiła to sposób dostarczenia tego cuda w całości doWarszawy. Poczta? O nie… Kurier. Pierwszy raz w życiu zamawiałam kuriera, alerozbawiona pani z firmy X przyjęła zamówienie, podała cenę (tu mnie wbiło wkrzesło, bo to połowa ceny wydruku..), a ja wzięłam się za oklejanie taśmąpudełka z najcenniejszą przesyłką w historii naszej szkoły. Oczywiście pankurier nie dojechał na czas, ale wszystko dobrze się skończyło i jedyne co namzostało, to czekać na wyniki obrad jury. Były w piątek. Jesteśmy w finale! 3czerwca jedziemy do Warszawy! :) Trzymajcie za nas kciuki. Dzieciaki fruwająnad ziemią, ja też zresztą:)

 

Chciałam pokazać na zdjęciu,ale się nie da załadować...




czwartek, 10 maja 2012

cała ja


Oparzyć się o dzióbekbezprzewodowego czajnika mogę chyba tylko ja.

Omal nie zaspać do pracy na 10.30 też przydarza się chyba jedynie mnie. Zwłaszcza, że normalnie jużbez budzika budzę się po 6 i nijak zasnąć nie mogę. A jednakmogę... I to skutecznie...

Włożyć do pralki pranie białe awyjąć beżowe, to też ja... Bo nie wiadomo skąd podwinęła siębrązowa poszewka... I nawet śnieżnobiały obrus plamoodpornyprzestał być śnieżnobiały... Na szczęście wszystko wróciłodo normy, bo wybielacze jednak potrafią zrobić swoje.

Mój cudaczny zegarek elektryczny naprąd i baterie, o którym pisałam niedawno – też w końcuzbuntował się na amen i stanął jak ten kołek w płocie wskazującuparcie godzinę 00:07.

Po całym tygodniu zastępstw nalekcjach i dyżurach padam na łóżko jak stoję i działam nagranicy automatu. Jeszcze jutro.. A w niedzielę do szkoły. Bo kursumi się zachciało. Takiego, co by ministrem ewentualnie móc zostać.W końcu ktoś z tym bajzlem musi zrobić porządek i postanowiłamtym kimś być ja. Oczywiście żartuję. A żart to smutny w obliczudzisiejszych wieści. Bo nawet nie wiem, czy od września jakieśgodziny chociaż będą... Dyrekcja startuje do kolejnego konkursui... No właśnie. Tak, jak bardzo bym chciała, by przyszedł ktoś,kto ją odspawa od tego stołka, tak równocześnie po raz pierwszyzapragnęłam, by jednak wygrała. Bo jak nie to któryś z nas –histeryków do zwolnienia. Nieodwołalnie. Bo ona musi mieć etat...

Byle do 21 maja. Wtedy się wszystkorozstrzygnie. Wtedy jest konkurs...

I już sama nic nie wiem...