Stacje tej drogi krzyżowej nie rzucały się w oczy. Trzeba było się uważnie rozglądać wkoło, a czasem nawet spytać o drogę okolicznych handlarzy. Labirynt uliczek, z których każda następna jest podobna do poprzedniej, często wywoływała uczucie zagubienia. Nie byliśmy pielgrzymami. Chyba nawet nie turystami. Chociaż, może to drugie określenie bardziej do nas pasowało. W końcu zwiedzaliśmy miasto w każdej wolnej chwili. Nie raz wchodziliśmy w ten gąszcz uliczek, gdzie niemal wszystko można było kupić za przysłowiowe „one dolar” a targowanie się uchodziło za przejaw dobrych obyczajów.
Któregoś dnia, posiłkując się niewielką mapką, postanowiliśmy wyruszyć szlakiem czternastu stacji. Punktem wyjścia stała się stacja V. Najbardziej widoczna, niemal na skrzyżowaniu głównych uliczek. To od niej rozpoczęliśmy poszukiwania początku drogi krzyżowej.
Schodząc w dół, doszliśmy do początku, do lithostrotos, miejsca, gdzie zapadł wyrok.
Potem pięliśmy się w górę, schodziliśmy stromo w dół, by za chwilę znów się nieco zadyszeć przy kolejnym podejściu.
A po drodze nic nie pomagało nam popaść w modlitewną zadumę. Tutaj z wystaw maleńkich sklepików krzyczały do nas kolorowe chustki i koszule, a tam – spódnice. Następna uliczka to zmasowany atak skórzanego obuwia o takich fasonach, że aż korciło, by się zatrzymać choć na chwilę i utargować po kilka dolarów za parę sandałów czy klapek.
Chwilę potem niejeden z nas żałował, że nie wziął wcześniej głębszego oddechu. Kilkaset metrów wąskiej uliczki ciągnęło się całą wieczność. Z jednej strony zwisało z rzeźniczego haka pół jakiegoś martwego zwierzęcia, umazanego krwią i atakowanego przez chmary much. Z drugiej wisiało krwiste udo innego, wywołujące wrażenia estetyczne trudne do opisania. I tak cały zaułek. Przepychanie się przez szeroko rozstawione jatki, odganianie się od much, trudny do wytrzymania zapach surowego mięsa i krwi, były prawdziwą udręką. I sama nie wiem, gdzie fala mdłości była większa – tu, czy w uliczce z rybami i owocami morza… Czasem się gubiliśmy, skręcaliśmy nie tam gdzie trzeba i wracaliśmy kilka razy w to samo miejsce. Ale szliśmy dalej.
Czasem budził się wewnętrzny bunt. Dlaczego musimy się przepychać przez te pełne życia uliczki? Czy nie można by wyznaczyć jakiejś normalnej trasy, gdzie nie trzeba by było deptać ludziom po piętach, przeszkadzać w zakupach, dezorganizować im codziennego życia, a przede wszystkim – gdzie nic by nie rozpraszało?
A chwilę potem przychodziło otrzeźwienie. Przecież On szedł na Golgotę ulicami miasta. Nie opłotkami. To był środek dnia, podobnego do innych. Kupcy pilnowali swoich interesów, nawoływali klientów sprzedając towary, przyjmowali zamówienia, wszczynali głośne kłótnie, milknąc na chwilę, by przyjrzeć się temu co się dzieje na ulicy. Widok może nie niecodzienny, ale też i nie co dzień za skazańcem podążały takie tłumy.
I nic się pod tym względem nie zmieniło. Dziś, my – jak kiedyś On, pniemy się na Golgotę, a życie obok nas toczy się swoim torem. Czasem ktoś spojrzy zaciekawiony w naszą stronę, przerywając swoje zajęcia. Czasem podąży za nami z ciekawości, by ostatecznie wrócić do swych przyzwyczajeń. Niekiedy ktoś nad nami zapłacze. Inny pocieszy, obetrze łzy. A my i tak niesiemy swoje krzyże i krzyżyki. I nawet, jeśli u naszego boku zjawi się jakiś Cyrenejczyk, by choć na chwilę nas odciążyć, i tak są one przeznaczone tylko dla nas. Upadamy pod ich ciężarem, ale też się podnosimy i idziemy dalej. Mimo wszystko. Bo każdy z nas podąża własną drogą krzyżową. A świat obok nas jest jakby pomimo. Kusi, mami, denerwuje, obrzydza, stawia błędne drogowskazy, a my i tak idziemy. Zawracamy, kluczymy, szukamy wskazówek. Ale ciągle idziemy.
W końcu, po kilkudziesięciu minutach marszu, zmęczeni duchotą ciasnych uliczek, pełni wrażeń z mijanych po drodze obrazów, zagubieni we własnych myślach, odczuciach i rozterkach, stajemy przed Bazyliką Grobu Pańskiego. Tam są ostatnie stacje.
Ale to już temat na inną opowieść.
P.S. Zdjęcia Ania G.