niedziela, 28 lutego 2010

Via Dolorosa

  


Stacje tej drogi krzyżowej nie rzucały się w oczy. Trzeba było się uważnie rozglądać wkoło, a czasem nawet spytać o drogę okolicznych handlarzy. Labirynt uliczek, z których każda następna jest podobna do poprzedniej, często wywoływała uczucie zagubienia. Nie byliśmy pielgrzymami. Chyba nawet nie turystami. Chociaż, może to drugie określenie bardziej do nas pasowało. W końcu zwiedzaliśmy miasto w każdej wolnej chwili. Nie raz wchodziliśmy w ten gąszcz uliczek, gdzie niemal wszystko można było kupić za przysłowiowe „one dolar” a targowanie się uchodziło za przejaw dobrych obyczajów.
Któregoś dnia, posiłkując się niewielką mapką, postanowiliśmy wyruszyć szlakiem czternastu stacji. Punktem wyjścia stała się stacja V. Najbardziej widoczna, niemal na skrzyżowaniu głównych uliczek. To od niej rozpoczęliśmy poszukiwania początku drogi krzyżowej. 
  


Schodząc w dół, doszliśmy do początku, do lithostrotos, miejsca, gdzie zapadł wyrok.

  


Potem pięliśmy się w górę, schodziliśmy stromo w dół, by za chwilę znów się nieco zadyszeć przy kolejnym podejściu.

  


A po drodze nic nie pomagało nam popaść w modlitewną zadumę. Tutaj z wystaw maleńkich sklepików krzyczały do nas kolorowe chustki i koszule, a tam – spódnice. Następna uliczka to zmasowany atak skórzanego obuwia o takich fasonach, że aż korciło, by się zatrzymać choć na chwilę i utargować po kilka dolarów za parę sandałów czy klapek. 

           

                                      


Chwilę potem niejeden z nas żałował, że nie wziął wcześniej głębszego oddechu. Kilkaset metrów wąskiej uliczki ciągnęło się całą wieczność. Z jednej strony zwisało z rzeźniczego haka pół jakiegoś martwego zwierzęcia, umazanego krwią i atakowanego przez chmary much. Z drugiej wisiało krwiste udo innego, wywołujące wrażenia estetyczne trudne do opisania. I tak cały zaułek. Przepychanie się przez szeroko rozstawione jatki, odganianie się od much, trudny do wytrzymania zapach surowego mięsa i krwi, były prawdziwą udręką. I sama nie wiem, gdzie fala mdłości była większa – tu, czy w uliczce z rybami i owocami morza… Czasem się gubiliśmy, skręcaliśmy nie tam gdzie trzeba i wracaliśmy kilka razy w to samo miejsce. Ale szliśmy dalej.
Czasem budził się wewnętrzny bunt. Dlaczego musimy się przepychać przez te pełne życia uliczki? Czy nie można by wyznaczyć jakiejś normalnej trasy, gdzie nie trzeba by było deptać ludziom po piętach, przeszkadzać w zakupach, dezorganizować im codziennego życia, a przede wszystkim – gdzie nic by nie rozpraszało?
A chwilę potem przychodziło otrzeźwienie. Przecież On szedł na Golgotę ulicami miasta. Nie opłotkami. To był środek dnia, podobnego do innych. Kupcy pilnowali swoich interesów, nawoływali klientów sprzedając towary, przyjmowali zamówienia, wszczynali głośne kłótnie, milknąc na chwilę, by przyjrzeć się temu co się dzieje na ulicy. Widok może nie niecodzienny, ale też i nie co dzień za skazańcem podążały takie tłumy.
I nic się pod tym względem nie zmieniło. Dziś, my – jak kiedyś On, pniemy się na Golgotę, a życie obok nas toczy się swoim torem. Czasem ktoś spojrzy zaciekawiony w naszą stronę, przerywając swoje zajęcia. Czasem podąży za nami z ciekawości, by ostatecznie wrócić do swych przyzwyczajeń. Niekiedy ktoś nad nami zapłacze. Inny pocieszy, obetrze łzy. A my i tak niesiemy swoje krzyże i krzyżyki. I nawet, jeśli u naszego boku zjawi się jakiś Cyrenejczyk, by choć na chwilę nas odciążyć, i tak są one przeznaczone tylko dla nas. Upadamy pod ich ciężarem, ale też się podnosimy i idziemy dalej. Mimo wszystko. Bo każdy z nas podąża własną drogą krzyżową. A świat obok nas jest jakby pomimo. Kusi, mami, denerwuje, obrzydza, stawia błędne drogowskazy, a my i tak idziemy. Zawracamy, kluczymy, szukamy wskazówek. Ale ciągle idziemy.
W końcu, po kilkudziesięciu minutach marszu, zmęczeni duchotą ciasnych uliczek, pełni wrażeń z mijanych po drodze obrazów, zagubieni we własnych myślach, odczuciach i rozterkach, stajemy przed Bazyliką Grobu Pańskiego. Tam są ostatnie stacje.

  

Ale to już temat na inną opowieść.

P.S. Zdjęcia Ania G.

wtorek, 23 lutego 2010

udało się:)


- Witaj staruszko! – ledwie włączyłam telefon, zadzwonił mój krakowski (z wyboru, nie urodzenia) Kuzyn.
- Jako szczęśliwa posiadaczka stuprocentowego VAT-u, informuję z radością, że jeszcze się nie sypię – wyszczerzyłam zęby, choć i tak mnie nie widział.
- No patrz, a ja już się zamartwiałem, że w tym wieku to się już pod kroplówką leży – ten to wie, jak się prawi komplementy..
- Nie tylko, że nie leżę, ale właśnie z kina wyszłam – odparowałam.
- Emeryci mają zniżki? – nawet nie próbował zamaskować złośliwości.
- A weszłam na zniżkę, weszłam. Żebyś wiedział – bo weszłam, taki mam pożytek z mojej szkoły językowej, a co. – Ale Ty chyba lekarza zmieniłeś. Jakoś pamięć Ci się poprawiła. Normalnie trafiłeś co do dnia – a masz złośliwcze, ja też potrafię.
- No dobra, przyznaję. Przypomnienie w telefonie w końcu ustawiłem po ostatnich wpadkach i alarm wyje.
- Na mnie wyje? Wow. Jestem z Ciebie dumna – powiedziałam całkiem serio.
- A to kino, to chociaż warto było? – bardzo zręcznie zmienił temat.
- Było… – I tu się rozpłynęłam nad filmem.
Bo naprawdę było warto. Lubię takie filmy, gdzie ciągle ci się wydaje, że już wiesz wszystko, a na końcu i tak będziesz zaskoczony. Długi był, ale wcale mi się nie dłużył, bo ciągle się coś działo. Choć nie. Ostatnie pół godziny troszkę się ciągnęło. Było bowiem coś co mnie rozpraszało. Ogromne okna z widokiem na plażę. A prawie cała akcja rozgrywała się w deszczową pogodę. Od tego spływającego po szybach deszczu, tego szumu wody, zachciało mi się sikać… Rany… Ale dałam radę:)
A tak na poważnie, co mnie jeszcze zachwyciło i to dosłownie? Piękne zdjęcia. Takie nieprzekoloryzowane, spokojne, naturalne. Przepraszam za brak precyzji. Nie jestem krytykiem filmowym i nie potrafię tego inaczej nazwać. Muzyka też mnie trochę zaintrygowała. Wcale się nie narzucała. W pewnym momencie miałam nawet wrażenie, że komuś dzwoni telefon, a to była muzyka z filmu, delikatna, cicha, choć nadająca całości odpowiedni klimat. I tak sobie wtedy skojarzyłam „Dziecko Rosemary” – bardzo podobny klimat muzyczny. Widać Polański tak lubi.
Polecam. Jeżeli ktoś lubi ten gatunek filmu – nie rozczaruje się na pewno.
I tak w ogóle – udało się. Dzień się za chwilę kończy, a ja się naprawdę od rana uśmiecham. Mam nadzieję, że mi tak zostanie jakiś czas:)



poniedziałek, 22 lutego 2010

plan na dziś


Padłam. Ale przedtem dzielnie pomyłam stosy naczyń i ogarnęłam jako tako hektary moich włości. Rano dokończę. Teraz marzę tylko o łóżku.
Obiad? Hmmm... Mama stwierdziła, że był dobry, i co więcej – pozmywała po obiedzie, o. Czyli chyba egzamin zdałam. W każdym razie wszyscy byli tak objedzeni, że nagle zrobiło się sennie i leniwie. Szwagrowski nie wiadomo kiedy zasnął na fotelu, a i Tata też miał problemy z utrzymaniem głowy w pionie. Na szczęście nie trwało to długo, bo gdy dotarła reszta Familii, zrobiło się tłoczno, głośno i wesoło.
Niestety nie obyło się bez ofiar. W tym jednej śmiertelnej. I nawet krew się polała.
Ofiarą zamachu padł mój ulubiony wazon. Po Babci… Sprawcy nie wykryto. Młody zwalał winę na Młodą, Ona na Niego, a Wiewióra włączyła wyjca w drugim końcu mieszkania, solidaryzując się z oskarżanymi o zbrodnię kuzynami. Zatem, gdyby komuś przyszło do głowy kupić mi wielką czerwoną różę, to proszę od razu z wazonem, bo już nie mam do czego takich wielkich róż włożyć:(
Krew się polała moja. Przy zbieraniu szczątków wazonu. Nie byłabym sobą, gdybym się nie przecięła. Zaplastrowana, ale rokowania dobre. Przeżyję. 
No i oczywiście Bubuś… On zawsze pada ofiarą przemocy domowej w wykonaniu Młodego Pokolenia. Muszę mu w najbliższym czasie przeprowadzić operację na otwartej trąbie… Czyli rozpruć ją i napchać czegoś do środka, bo niezbyt dostojnie wygląda z takim zwisającym nosem. 
To tak pokrótce. Aha. Nie eksperymentowałam z obiadem, bo faktycznie mogłam przekombinować. Zrobiłam devolaye. Nawet się nie „rozjechały”.  
A dziś? Dziś dzień, który postanowiłam przetrwać z podniesionym czołem. 
Do południa czarujemy w domowym przedszkolu cudeńka z orgiami (rany, kiedy ja to ostatni raz robiłam…). A całe popołudnie i wieczór mi już zorganizowała Ewa. Dostałam dwie propozycje do wyboru: „Jedziemy do kina, na „Autora widmo” , czy… do greckiej tawerny?”. Nosz… Ale sobie wymyśliła:)
Przewróciłam kilka razy oczami, rzuciłam kilkoma uśmiechami w stylu „Aleś mi zamotała”, postukałam palcami w blat mojego kuchennego stołu i już wiedziałam. 
Uśmiechacie się. Wy też już wiecie? 
Na pewno?:)
Zatem, dziś wyłączam telefon i… Nie, nie chcę usiąść przy stoliku z obrusem w biało – niebieską kratkę. Wcisnę okulary na nos i obejrzę film Polańskiego. Zdziwieni? Czyli nie jestem aż tak przewidywalna:)
Moje myśli i bez tej kratki na obrusie krążą daleko stąd, wyczekując wakacji, więc po co się jakieś dodatkowe bodźce? Dziś chcę się uśmiechać. Taki mam plan. Dzień z uśmiechem na ustach. Może się uda:)

 prezent 




sobota, 20 lutego 2010

sama tego chciałam:)


Zaraz przepadnę na resztę dnia w kuchni, więc korzystam z przerwy na kawę. Muszę się skutecznie obudzić, bo dzień będzie długi i intensywny. Za oknem pada jakieś „coś” – jakiś deszcz ze śniegiem. I choć temperatura na plusie, to owo „coś” zimne i boli policzek przy bliższym spotkaniu z nim. Jakby kto igłę wbijał….
Na jutrzejszym obiedzie będą też Rodzice. Właśnie Sister mi smsa przysłała. Podobno Tata się cieszy na ten obiad, jakby mu się kolejny wnuk urodził. A Mama? Cóż. Będę się czuć, jak na hospitacji. Bo Jej wizyty często zmieniają się w wizytacje. Mama ma trudny charakter, ja też wiem czego chcę, więc czasem dochodzi do spięć. Jak to w rodzinie. Ale to nasze dogadywanie się to żadne sporty ekstremalne. Generalnie burze są rzadko. Choć czasem zachowuje się jak rozkapryszona dziewczynka i wtedy kompletnie nie wiem, jak z nią rozmawiać, bo dziecku jeszcze jakoś się przetłumaczy pewne rzeczy, jej już nie. Cóż – w takich sytuacjach jedyne co mogę, to zacisnąć zęby, powstrzymać łzy, swoje pomyśleć i swoje zrobić. I przejść nad pewnymi rzeczami do porządku dziennego. I jutro też przeżyję, a co:)
Dobra, znikam. Jeszcze ostatnie zakupy muszę zrobić. A po południu eksperymentuję z ciastem. Przepis już przeczytałam kilka razy od początku do końca i z powrotem. Mam nadzieję, że się uda. I posprzątać trzeba, choć jak ta zgraja Hunów wpadnie (Brat z rodziną przyjedzie na kawę), to wieczorem będzie wyglądać gorzej niż teraz:) No i końcówkę „Majki” muszę zobaczyć, bo wczoraj ten fragment poreklamowy jedynie odbierałam w wersji audio. I moja wyobraźnia nie nadążała za fonią. No i Małysz skacze. I cała reszta Miętusowej ferajny. I dobrze, że piekarnik pipa i nie muszę nerwowo sprawdzać czasu, to może nic się nie przypali.
Jak nie puszczę z dymem Wichrowego Wzgórza i nie będzie jutro żadnych ofiar śmiertelnych to się wkrótce odezwę:)
Cura domesticos jak się patrzy – ja cię kręcę:)



czwartek, 18 lutego 2010

motyle


Zaczęło się od nieśmiertelnego i wyświechtanego, jak moje dżinsy:
- Ale ja nie umiem. – To Młoda.
Za chwilę padło:
- A wiesz, ale ja umiem robić super odrzutowce z papieru. – To Młody.
Ale ciocia, czyli ja, nieugięta była.
- Ja też nie umiem, ale razem się jakoś nauczymy – udawałam, że nie słyszę przepisu na super szybki, bezzałogowy samolot z papieru.
- No dobra załogo, potrzebujemy tak:… - i zaczęłam wyliczać czego nam potrzeba do wykonania zadania, a ekipa – o dziwo, głośno się zastanawiała, gdzie Babcia trzyma wymieniane rzeczy. Za chwilę na stoliku leżały nożyczki, igła, nici, taśma klejąca (Dziadek gdzieś skutecznie schował klej…), blok rysunkowy i Babcin papier do pakowania prezentów… I talerz, bo trzeba było kółko narysować:)
- A czego tak właściwie ciocia uczy w szkole? – spytała Młoda, patrząc jak odrysowuję talerz na papierze.
- Historii – spojrzałam na nią badawczo.
- I umiesz robić motyle z papieru?? – zrobiła ogromne ze zdziwienia oczy.
- Widzisz, czasem się rano budzę i tak sobie myślę „Co by tu dziś zrobić?”. I dziś mi się zachciało robić papierowe motyle.
- No i my też zrobimy swoje – odpowiedzieli niemal równo.
- Oczywiście, każdy będzie miał swojego. 
Produkcja ruszyła pełną parą. Bez szturchania się łokciami i wojennych okrzyków „Nie rozpychaj się na moją połowę!” oczywiście się nie obyło, ale składanie papieru w harmonijkę pochłonęło ich bez reszty. Potem wspólne formowanie skrzydeł, malowanie tułowia, główki i czułków, przyklejanie skrzydeł i gotowe:

artystyczny motyl Młodej:
                                      

dzieło Młodego:
                                      

i koślawe wypociny cioci:
                                      




 


wtorek, 16 lutego 2010

niedzielny obiad


Moja świętej pamięci Babcia często powtarzała, że jak Pan Bóg chce kogoś ukarać, to mu najpierw rozum odbiera. I, jak każda Jej życiowa mądrość, tak i ta ma przełożenie na życie codzienne. Moje zwłaszcza.
Zaprosiła mnie w niedzielę Siostra na odpustowy obiad. Odpowiedziałam na zaproszenie bez zastanowienia, bo wiem, że nie ma przed kim się wygadać, a przez telefon to nie to samo co na żywo. A problemów zamiast jej ubywać, to przybywa, jakby wyrabiała normę za całą rodzinę. I choć wizja przesiadek i przedzierania się na jej hacjendę przez zaspy nie zachęca do podróży w tamte strony, zwłaszcza zimową porą, rzuciłam wyzwanie przygodzie. I to nic, że na metropolitalnym dworcu utonęłam po kostki w błocie, bo nikt topniejącego i rozjeżdżonego przez autobusy śniegu nie wywozi. To nic, że pierwszy raz tej zimy, śnieg mi się nasypał do kozaków (a są po same kolana…), bo mi się ścieżki w parku pomyliły i trzeba było na skróty, przez śnieg w ilościach masowych, przekopywać się do głównej drogi. Wszystko stało się nieważne, gdy zajechał przed nos pyszny obiad, czyli tarte kluski, rolada i modro kapusta. Jak odpust, to odpust. Siostra do tradycji bardzo przywiązana. Obiad porządny musi być. A jakąś godzinę później, rozpływając się nad jeszcze pyszniejszym tiramisu, sama nie wiem jak to powiedziałam, ale to zrobiłam:
- Ty, Siostra. To może w niedzielę przyjedziecie do mnie już na obiad, a nie tylko na kawę?
No i oto są skutki nadmiernej pracy kubków smakowych takiego żarłoka, jak ja. Mózg mu się wyłącza i nie wie co mówi.
Pełną zdumienia ciszę przerwała Wiewióra, która ni stąd ni zowąd, wyrosła po drugiej stronie stołu i splatając swe małe łapki jak do modlitwy, wyszeptała w błogim zachwycie:
- Będzie spaghetti?
No i masz ci los. Pięknie. Mistrzem kuchni to może nie jestem, ale poza spaghetti umiem ugotować jeszcze co nieco. Osłupiała początkowo Siostra odzyskała dar mowy i przyjęła zaproszenie. Czemu osłupiała? Bo niedzielny obiad na Wichrowym Wzgórzu, w dodatku z zaproszonymi gośćmi, to wydarzenie bez precedensu. I oto Ona, wraz ze Szwagrowskim i Wiewiórą, mają być tymi pierwszymi z pierwszych. Bo w tygodniu ktoś na obiad lub późną kolację się trafia, ale w niedzielę?
No i teraz kombinuję, co by tu ugotować, żeby jeszcze kiedykolwiek chcieli mnie odwiedzić w porze obiadowej, a Wiewióra przestała kojarzyć ciocię z tym przydługawym makaronem na talerzu. To znaczy, mam plan, listę zakupów też i teraz teorię trzeba wprowadzić w praktykę.
Zakupy oczywiście odwlekać będę maksymalnie na ostatnią chwilę tłumacząc się tym, że są ferie i zaczęły się dyżury przy młodocianych potomkach Brata mego zapracowanego. 
Właśnie. Muszę coś dla nich wymyślić na jutro, bo ileż można przegrywać z tymi szachrajami w chińczyka? Chyba ich zmuszę do ciężkiej fizycznej pracy i będziemy robić papierowe motyle. Taka mała namiastka wiosny. A co:)



niedziela, 14 lutego 2010

Święty gapa


Kochał - ale nikt go nie chciał
śpieszył się - nikt na niego nie czekał
kołatał - kto inny otwierał
biegł z sercem - droga się urwała
jeszcze tęsknił za kimś przez furtkę ogrodu

- nie chce nie dba żartuje
wróżyli mu z liści

i było pusto wkoło
jakby świat powiedział
na wieki wieków amen
już tylko przez grzeczność

                                                            (ks. Jan Twardowski)


 roza 

czwartek, 11 lutego 2010

Podaj hasło


Hasła i odzewy nieodparcie kojarzą się nam z dziecięcymi zabawami, podczas których jedynie wtajemniczeni mogli wejść do naszej sekretnej piwnicy, czy odebrać liścik zostawiony w sklepie podczas zabawy w podchody.
Oglądając filmy o tematyce wojennej, którego bohaterowie są mocno zakonspirowanymi działaczami podziemia, również co krok napotykamy na dziwne wymiany zdań. No tak. Hasło – odzew. Wszystko musi się zgadzać, bo inaczej kocioł.
Gdybym posłużyła się hasłem „W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle”, chyba nikt nie miałby problemu z odzewem „Zuzanna lubi je tylko jesienią”. Całkiem niedawno zresztą wspominał o nim Smooth na swoim blogu, choć w całkiem innym kontekście. I właściwie gdyby nie On, nawet bym nie wiedziała, że J-23 znów nadaje w telewizorni:) 
A gdybym zacytowała taki krótki, z pozoru bez sensu dialog:
„- Ja Oka, ja Oka, jak mnie słyszysz? Odbiór.
- Ja Grab, ja Grab, słyszę cię dobrze.”,
to pewnie w konkursie „Z jakiego filmu pochodzi cytat?” – byłyby same równoległe pierwsze miejsca. (Oczywiście zacytowane to zostało z zawodnej pamięci, zatem i cytat pewnie nie do końca wierny oryginałowi. Za co fanów powyższego serialu przepraszam.) 

Czy w codziennym życiu, dalekim od dziecięcych zabaw i konspiracyjnych spotkań, posługujemy się tego typu zestawieniem? „Oczywiście, że tak!” – krzykną niemal wszyscy, zgodnie wskazując na hasła, jakimi posługujemy się podczas pracy na komputerze. No bo poczta, blog, jakiś portal, a może nawet i komputer na dzień dobry wita nas komunikatem „Podaj hasło”. 
A poza tym?
Poza tym też wymyślamy sobie hasła i oczekujemy prawidłowego odzewu, aby „nawiązać kontakt”. Oczywiście hasło często jest to samo dla wszystkich, ale po odzewie wiemy z kim mamy do czynienia.
Skąd te moje dzisiejsze zapędy w kierunku „hasło – odzew” ?
Wszystko przez mój domofon.
Taki zwykły. Bez kamery. Więc nie widzę, kto u stóp wieży stoi i przebiera nogami na mrozie. Jest tylko fonia. 
Na dźwięk domofonu, do słuchawki pada hasło „Tak?” – bo takie sobie wymyśliłam. Czasem je zmieniam na „Kto tam?” lub „Słucham?” (w końcu słucham, jakby na to nie patrzeć; do słuchawki mówię przecież). I pada odzew:
- No cześć, to ja.
Albo:
- No.
Albo:
- Ja.
A czasem pada samo:
- Cześć.
I w głowie zaczyna się wielkie przetwarzanie danych, które to „Ja” lub „No” stoi i gada do mnie przez kable. Próbki głosu zakodowane w pamięci w ułamku sekundy zostają zestawione z tymi ze słuchawki i już wiem kto się wdrapał na Wichrowe Wzgórze.
Sporadycznie się zdarza, że ktoś podczas meldowania się do domofonu, przedstawia się zgodnie z danymi zapisanymi w dowodzie. Komunikat jasny – nie zna hasła, więc na odzew nie mam co liczyć. Gdy jednak pada znajomy odzew, ale nie ma on potwierdzenia „w dźwiękowej bazie danych”, zdarza się, że trzeba dopytać kto zacz i w jakim celu ewentualnie.
Rzeczywistość hasłowo – odzewowa może jednak czasem być powodem konsternacji stojących na uboczu obserwatorów. Bo kto normalny rozmawia w sposób taki mniej więcej:
- Tak?
- No.
Koniec rozmowy. „No” zidentyfikowany. Most zwodzony uruchomiony. Można wdrapywać się dalej.
A co sądzić o rozmówcach, jeżeli blokada mostu zostaje zwolniona po rozmowie typu:
- Tak?
- Renifer.
Na usprawiedliwienie powiem tylko, że Mikołaj wyprzedził go o jakieś trzy godziny. Ale za to przyniósł dobre pączki. Mniam:)
Renifer też przyniósł. Zjedli z Mikołajem. Mnie chwilowo pozostała bierna asysta, bo oczy się nie dogadały z żołądkiem. Ale nic straconego. Ten, co się tak do mnie uśmiechał pół dnia z talerzyka, dokończył żywota chwilę temu. Mniam:)



wtorek, 9 lutego 2010

bliskie spotkanie z Matką Ziemią


Oto kobieta upadła… A upadła z wielkim hukiem i jękiem. Szło toto rozanielone, śmiejące się do własnych myśli, po kilku dniach humoru niemal na granicy rozpaczy, i to całkiem czarnej, i nagle bęc. No to teraz siedzi boczkiem, na krawędzi krzesła, bo inaczej się nie da… Trzeba było patrzeć pod nogi, sieroto życiowa…
Co ją tak rozanieliło? U fryzjera się wysiedziała grzecznie i potulnie przedpołudnie całe, by zobaczyć w lustrze dzieło własnego pomysłu i rozbawić nim wszystkich obecnych. Do wiewiórki jej jeszcze daleko i do TEGO też, ale ostatni raz taka ruda była po wpływem wakacyjnego słońca, że kraju nie wspomnę, by znów nie zatęskniła. Po łapach dostała za własnoręczne wypitolenie grzywki i musiała obiecać przy wszystkich zgromadzonych, że nigdy więcej nie weźmie się za to, do czego zdecydowanie nie jest stworzona. Rozbawiła ją myśl, że jest zbyt rozpoznawalna we wsi i zbyt podobna do reszty familii, by się móc kogokolwiek z niej wyprzeć. Choć na szczęście wypierać się nikogo nie musi. A wszystko przez pana, który pojawił się w królestwie suszarek i nożyczek tuż po niej. Sądząc z zażyłości i atmosfery rozmowy, jakiś znajomy fryzjerki. Po pożegnaniu się z większością włosów (których przed włączeniem maszynki i tak było niewiele więcej…), rozsiadł się wygodnie w fotelu i kontynuował konwersację. A po niemal pół godzinie, obserwując walkę fryzjerki z niesfornymi włosami bohaterki, stwierdził:
- Kojarzę skądś panią, ale nie wiem skąd.
- Też pana kojarzę, ale też nie wiem skąd – odparła z uśmiechem, przebijając się przez szum suszarki.
Już po minucie ustalono ponad wszelką wątpliwość, że to kolega z podstawówki jej brata, ale ona dalej nie wiedziała kto zacz, bo nie wpadła na ten genialny pomysł, by się dopytać o jakieś imię przynajmniej.
A gdy już ruda czupryna została w miarę ujarzmiona, schowała owo szalone dzieło pod beret i ruszyła zmierzyć się z codziennością. No i się zmierzyła. Z grawitacją na początek. Oj, bolesne było jej bliskie spotkanie z Matką Ziemią. Ale w jednym kawałku dotarła do celu i dziś już więcej opuszczać ciepłego mieszkania nie ma zamiaru.
A już myślała, że po dziwacznej pobudce, nic ciekawego się więcej nie przydarzy. No bo dziwnie tak się rano budzić z uczuciem, że ktoś z całej siły szarpie za łóżko, kiedy ma się świadomość, że nikogo więcej w mieszkaniu nie ma. A na pewno nie straszy. Przynajmniej nie o takiej porze… Z radia się dowiedziała, że znów zakołysało. 3,2 w skali Richtera. 7 w kopalnianej…
No i masz babo placek. A raczej stłuczone cztery litery.



sobota, 6 lutego 2010

Na tapczanie siedzi leń... :)


Przyznałam się publicznie, żem leń nad lenie i się nie wypieram. No bo teraz to jak to tak? Już nawet nie wypada. A wyznanie winy dobrowolne było, bez straszenia głęboką wodą, której się boję jak ognia i bez przypiekania na wolnym ogniu, którego się boję jak głębokiej wody. No leń jestem patentowy i już:) I dopiero nagła konieczność zmusza mnie do zrobienia czegokolwiek. Na lodówce wyrosła już spora lista zakupów, bo co rusz przypomina mi się, że czegoś brakuje. A jak nie zapiszę, to wiadomo… - na widok sklepowych półek dostaję pomroczności i potem przez kilka kolejnych dni trzeba dokupywać to czy tamto. A, że dziś stanęłam oko w oko z groźbą pustego słoika z kawą – jak nic trzeba w końcu zerwać tę zakupową kartkę i zrobić to, czego tak bardzo nie lubię… No bo wszystko wszystkim, ale jak tak bez kawy?....
Opisywany wczoraj zryw porządkowy to jedynie li tylko zryw. Bo do sprzątania, jak do wszystkiego muszę mieć natchnienie. Zresztą generalne porządki robię niekoniecznie wtedy, kiedy niby robić się je powinno, czyli w okolicach Wielkanocy czy Bożego Narodzenia. Dla mnie każdy przypływ natchnienia jest ku temu dobrą okazją. Zwłaszcza, gdy czeka mnie solidna gimnastyka szarych komórek. Tym sposobem, każda sesja na studiach zaczynała i kończyła się generalnymi porządkami. I to nie dlatego, że w wypucowanym po sufit pokoju lepiej cokolwiek wchodziło do głowy, czy coś w tym stylu. To taka forma odreagowania stresu. Wtedy właśnie najłatwiej mi zebrać i uporządkować myśli. A musiałam to zrobić jak najszybciej, bo przede mną kilka dni dość wytężonej pracy (muszę więc mojego prywatnego leniwca ukołysać na ten czas do snu, żeby mu nie przyszło do głowy coś nieobliczalnego). Zostałam poproszona o wstępną recenzję pracy o stosunkach grecko – macedońskich. Tak całkiem po koleżeńsku. I im bardziej się wczytuję, tym bardziej nie ma strony, żebym czegoś nie chciała poprawić, dopisać, wyrzucić… No, czepiam się jednym słowem. Ale dziewczyna wiedziała, że ja czepialska. I może dlatego to do mnie się zwróciła? Przynajmniej tak się pocieszam. Wszystko skrupulatnie zapisuję w komentarzach, ale czy będzie chciała z tego skorzystać – to już jej wybór. Ale fajnie się czyta. W końcu to moje klimaty. Choć zawodowo krążę wokół innych zagadnień.
Właśnie. Dostałam zaproszenie na konferencję do Berlina. Przestudiowałam dość dokładnie program i… I nawet nie wysyłam zgłoszenia. Taaa… Teraz będzie można dopisać w komentarzach „Samochwała w kącie stała..”;) Ale sądząc po tematach wykładów, nie sądzę, by mi dały coś nowego. I tak szczerze mówiąc, sama bym mogła ze swoim stanem wiedzy poprowadzić każdy z nich. A przecież nie napiszę w arkuszu aplikacyjnym, w rubryce „Osobista motywacja”, że nigdy nie byłam w Berlinie i tak naprawdę, to wykłady mnie nie interesują, a tylko berlińskie muzea, które będzie można w ramach konferencji pozwiedzać za darmochę. Tylko, że mając w perspektywie trzy komunie w maju, to chyba nie warto sobie fundować takiej wycieczki. Tak. Trzy komunie! Rany….



Słoneczna Agata


„Na Agaty wyschną na płocie szmaty” – jak mówi stare przysłowie. A dzisiejsza Agata właśnie taka była. Już wczoraj umyłam okna, bo mi jakaś mgła przeokrutna widoki zasłoniła, a dziś wypucowałam resztę mieszkania, jakby jakaś nadzwyczajna inspekcja miała się pojawić na Wichrowym Wzgórzu. A wszystko przez to, co na dworze. Jakież to bowiem niesamowite uczucie przykręcić kaloryfer, otworzyć na oścież balkon i rozkoszować się promieniami słońca muskającymi każdy kąt pokoju, każdy liść na uginającym się od nadmiaru zielonych towarzyszy kwietniku, wypełniającymi swym światłem cały przedpokój, niemal po kuchnię… Prawdziwa wiosna w środku śnieżnobiałej zimy. W taki dzień można zapomnieć o czekoladzie. Poziom endorfin sam się podnosi. Mmmmm….. To lubię:)



środa, 3 lutego 2010

Okazja!!!


Dalej w temacie ogłoszeń, choć <TO> jest z zupełnie innej półki. Dostałam z dzisiejszą pocztą. A zważywszy na to, co się dzieje za oknem i na liczne komentarze i zapytania do autora – może to wcale nie jest taki głupi pomysł:)