niedziela, 26 lutego 2012

zapach wiosny


Operowane oko trochę szwankuje i mam wrażenie wiecznej mgły…Nadmiar kolorów i ruchu nie tylko okiem, ale i w jego polu widzenia sprawia, żejuż po drugiej lekcji zaczyna mnie denerwować nieistniejący w oku paproch -rzęsa-Bóg wie co. Może i nieistniejący, ale sprawiający wrażenie jakby tam był. Mamnadzieję, że to minie, że to tylko reakcja na ingerencję w oku – jak mówiłapani doktor, bo nie wyobrażam sobie oglądania świata w taki zamazany sposób…

A u mnie pewnie będzie padać za chwilę. W nocy lało i byłaburza. Jednak poranek okazał się cudny. Wypiłam dziś pierwszą poranną kawę, wporannym słonku na moim balkonie. No może tak całkiem na balkonie to nie, ale wprogu. Podusia pod kolana, kubek z kawą do ręki, nos do słońca i niczego więcejw tamtym momencie do szczęścia mi nie było potrzeba. Wiosnę było czuć w powietrzujak nic. Teraz jednak słonko zniknęło za chmurami.. Hmmm… Może ta chmuraobejdzie bokiem?..

I chciałam się jeszcze pochwalić swoim najnowszymwizerunkiem: ciocia Ewa oczami Młodej.

 

  

 

Namalowane na kawałku drewna. Dostałam na urodziny razem zogromną laurką, trzema słoniami i koralikowym kotem. Blondynką co prawda nigdyjeszcze nie byłam, ale w końcu wszystko przede mną. I tak ostatnio zachowujęsię jakbym nią była…

 

 

 

 

sobota, 18 lutego 2012

*******


Melduję posłusznie, że oko goi się w oczach – jakkolwiek tozabrzmiało. Po środowo – czwartkowym kryzysie, wreszcie odzyskało kolory idzisiaj w końcu jakoś wyglądam.

I bardzo mnie to cieszy, choćby z perspektywy dzisiejszych karnawałowychszaleństw. Sukienka już niecierpliwie wierci się w szafie, a ja sama wciążkontroluję czas, by ze wszystkim zdążyć. Bo ważne, by zakroplić oko na tylewcześnie, by potem można było je zapacykować i zatrzeć ślady ludzkiejingerencji. Bo i w kwestii trafiania kroplami i żelem do oka jestem już niemalspecem pierwszego sortu. No dobra – drugiego… Jeszcze czasem spłynie po rzęsachzamiast trafić do środka. Ale to już coraz rzadziej.

Póki co, tragedia. Brakło kawy… Trzeba się będzie przeprosićze starym ekspresem. No bo jak tak cały dzień bez?...

 

 

 

wtorek, 14 lutego 2012

effki debiut szpitalny


- Wygląda pani jak Afganka czekająca na ślub – powiedział teatralnymszeptem starszy pan siedzący po przeciwnej stronie korytarza. Mama o mało nie zakrztusiłasię ze śmiechu, a każdy, kto przechodził, patrzył na mnie z trudem tłumiącśmiech. No bo i wyglądałam dziwacznie nieco w męskim szlafroku w brązowe pasy,owiniętym niemal trzy razy wokół mego ciała pedagogicznego. Sama zielona –przecudnej urody, przeźroczysta koszulka jednorazowa na salę operacyjną,zdecydowanie nie nadawała się na paradowanie po szpitalnym korytarzu. Więc ubrałamco dali. Żona miłego pana z naprzeciwka przynajmniej dostała szlafrok w kwiatki…

I tak zaczął się mój szpitalny ‘pierwszy raz’. Po ponad 1,5godzinnym czekaniu trafiłam na salę operacyjną i właściwie tam już było miwszystko jedno – byle znieczulili i było po wszystkim. Oczywiście najpierw trzebabyło mnie odpowiednio ułożyć na łóżku, bo jakaś taka niewymiarowa się okazałam.A potem już było z górki – pani doktor zaświeciła mi w oko, przestałam czuć cokolwieki już po 10 minutach wywieziono mnie szpitalną „beemwicą” na korytarz. Kilka minutpóźniej z westchnieniem ulgi przyjęłam słowa pielęgniarki, że mogę się ubrać wewłasne ubranie i kolejne prawie 2 godziny czekania na kontrolę, zmianę opatrunkui wypisania zwolnienia przynajmniej normalnie wyglądałam. O ile można wyglądaćnormalnie z zaklejonym okiem…

Wyglądać, jak wyglądać – ale dojść na Wichrowe Wzgórze przyograniczonym polu widzenia – to dopiero było coś. Zaś zdjęcie opatrunku byłonie mniej przyjemne niż widok tego, co jeszcze rano było moim okiem… Wyglądammniej więcej jak ktoś, na kim przetestowano powiedzenie „Kij ci w oko”:)  Hmm… Ale jak się już zagoi – znów będziepiękne, brązowe, a nie czerwone jak z horroru. Póki co kolejny tydzień w domu. Kontroladopiero we wtorek.

 

 

niedziela, 12 lutego 2012

jutro


Zatem sprawa wygląda tak: jutro skoro świt oddaję oko donaprawy i mam nadzieję, że mnie skutecznie znieczulą jakimś głupim Jasiem zanimzdążę nawiać z oddziału. Ale z Mamą idę, więc już ona mnie przypilnuje. Bo, że sięboję jak diabli, to już chyba dla wszystkich jasne, prawda?:) I żeby nie myślećo strachu wysprzątałam wczoraj hacjendę, nadrabiając zaległości z całych  dwóch tygodni ferii. Nawet sprawdzianysprawdziłam. Tradycyjnie bez ofiar się nie obyło. Bliskie spotkanie z drzwiamibalkonowymi (mrozik ładny, to i lodówkę się odmroziło i pościel wywietrzyło…)zakończyło się guzem niewielkim na czole. Ale może do soboty śladu nie będzie. Czemudo soboty? Bo się dziewczę dało skusić na karnawałowe szaleństwo. Już nawet nieliczę ile lat temu ostatni raz na takiej zabawie byłam, bo ostatnia imprezajako taka, to listopad zaledwie i jubileuszowe spotkanie z moją pierworodnąklasą. Dziewczyny nic się nie zmieniły – jedynie co to nabrały kobiecychkształtów. Bo z chłopcami było już gorzej… Zmienili się na twarzy, głosy imtrochę zachrypły, a do tego wielkie to takie wyrosło, że po kilku godzinach naparkiecie nogi jak nogi, ale ręce bolały jeszcze kilka dni:)

I teraz przyszło mi na zabawę karnawałową iść. Szafę otworzyłam,znane wszystkim westchnienie wydałam i zaczęło się intensywne poszukiwaniekreacji. Oj. I niech to krótkie „oj” posłuży za cały komentarz. Moje upodobaniew kwestii zakupowej już niektórzy znają, więc dumna jestem z siebie, że kieckawisi już w szafie, nawet jakieś cuś z biżuterii udało mi się kupić, a że kieckaczarna, to by zbyt pogrzebowo nie wyglądać, poszukuję intensywnie czerwonego bolerka.I czerwone buty mi się marzą… No ale w życiu bym nie poszła w nowych butach natańce, więc o tym ostatnim mogę zapomnieć.

Nie wiem jak długo przyjdzie mi patrzeć na świat jednymokiem. Mam nadzieję, że od razu puszczą mnie do domu, ale do pracy to jużniekoniecznie każą mi iść we wtorek. Hm… Zobaczymy.

sobota, 4 lutego 2012

fimowo


Filmowo mi mija ten czas błogiego lenistwa. Jak normalnietelewizor oglądam z przedpokoju, wychodząc wczesnym rankiem i wracając(zwłaszcza w ostatnim, bardzo gorącym okresie) późnym wieczorem, trochę nazasadzie „ok., stoi, tylko coraz bardziej zakurzony..”, tak teraz oglądam go naokrągło niemal. I to w zasadzie nie tyle telewizor, co telewizję, bo chyba takpowinno się mówić poprawnie. No dobra, odrzucając poprawność językową – „mampiloto” i nie waham się go użyć w jedynym słusznym celu:) Co prawda programów dużo,w ich propozycjach już niekoniecznie tak kolorowo, ale mając swoje ulubionestacje nadrabiam wszystkie kryminalne serie i seriale. Ech… Błogie to lenistwo.Choć stos przedferyjnych sprawdzianów krzyczy do mnie z podłogi i próbujepodkładać nogę korzystając z chwili mojej nieuwagi, ale póki co dzielnie sięopieram i skutecznie nie zauważam. Podobnie jak mikroskopijnej wielkości grudeklodu na niemal niepamiętającym już śniegu chodniku. No bo kto się może na nichrozjechać lądując niemal idealnym telemarkiem w przód lub niemniej idealnie,ale równie komicznie, w tył? Oczywiście, że ja…

Ale wracając do tematyki filmowej. W pierwszy weekendkinowej premiery, czyli już jakiś miesiąc temu…, pojechałam do Metropoliiwiedziona ciekawością spowodowaną telewizyjnymi zapowiedziami, obejrzeć nawłasne oczy najnowsze dzieło pani Holland. To, że dawno nie widziałam takichtłumów w kinie i ledwo kupiłam bilet – przemilczę. Bo już na wstępie zrobiło tona mnie wrażenie. A że ja po linii zainteresowań, odpuścić go sobie (mówiąckolokwialnie) nie mogłam. Do telewizyjnej premiery bym nie wytrzymała czytającjedynie li tylko recenzje...

I jak? Zdecydowanie nie jest to film, na który idzie się zkubełkiem popcornu i wiaderkiem coli. Od strony historycznej – rewelacja. Nie wyrzuciłabymani jednej sceny. A niektóre z nich są… Hmm .. Mocne bym powiedziała. I nie dlakażdego widza. Po prostu wbił w fotel. Może czasem trudne w odbiorze byłoszybkie przestawianie się z polskiego na jidysz, niemiecki czy baciarowe zaciąganiepolskich lwowiaków. W zasadzie to ostatnie było najmniej kłopotliwe, bo nietrzeba było skupiać się na napisach (a takowych zdecydowanie na filmach nielubię, zbytnio mnie rozpraszają..). Rozumiałam. Ale nie – nie będę narzekać. Przeztę wielojęzyczność był bardzo autentyczny. Zaś kwestia wyborów, jakie stawałyco rusz przed bohaterami filmu, z czasem po raz kolejny przywróciła pytanie,które tyle razy zadawaliśmy sobie podczas zajęć „A co ja bym zrobił/zrobiła wtakiej sytuacji?”… Bo wybory w tamtych czasach nie były łatwe. Żadne. Czegokolwiekby nie dotyczyły.

I do tego ta niesamowita końcówka, która na niejednej twarzywokół mnie (z moją włącznie) wywołała uśmiech powiązany z łezką w kąciku oka -  „To moje Żydy!”.

Ale i tak po wyjściu z kina wciąż czułam pewien niedosyt. A jednakczegoś mi brakło. Nie wiem czego… Bo w głowie od razu pojawiło mi się porównaniedo innego polskiego filmu. Ile naszukałam się kina, w którym bym mogła gozobaczyć! Bardzo słabo reklamowanego, w tak niewielu, głownie studyjnych kinachpokazywanego. I być może się narażę – ale moim skromnym zdaniem lepszego odnaszej polskiej nominacji do Oskara. Czym w niczym nie uchybiam tejżenominacji. Bo właściwie to już chyba wiem dlaczego tak a nie inaczej postąpionoz tym filmem. „W ciemności” jest bardziej zrozumiały dla szerszego odbiorcy.

Jak ktoś ma Canal+ to polecam. Jutro o 20.00. „Joanna”. Dajedo myślenia.