wtorek, 28 czerwca 2011

...zostaną po nich buty i telefon głuchy...


Czy jest logiczne wytłumaczenie tego, że ktoś idzie do szpitala z bolącą nogą, trafia z nią na stół operacyjny, budzi się po operacji, rozmawia z bliskimi po czym, w przeciągu niecałych 24 godzin, przechodzi dwa zawały i odchodzi? Na zawsze…

Przeznaczenie?...

 

 


czwartek, 23 czerwca 2011

wyczekane, wymarzone, wytęsknione...


Uff…I to jest to, co lubię najbardziej – wakacje:) Jak zwykle zlecą szybciej niż się nam wydaje, ale perspektywa dwóch miesięcy w ciszy i spokoju jest tak piękna, że nie myślę o tym co będzie za dwa miesiące o tej porze. Napawam się wolnością.

Jej przedsmak miałam na sobotnim koncercie. Było bosko! A James Blunt w wersji koncertowej jest niesamowity… Całe 1,5 godziny machałam gałązkami, trzepałam kuperkiem na prawo i lewo i śpiewałam ile pary w płucach starczyło. I co najważniejsze- dopchałam się niemal pod samą scenę! A to już cała historia normalnie;)  Gdy dotarłyśmy na stadion, w tzw. czerwonej strefie, pod samą sceną, było – delikatnie mówiąc, pustawo. Nawet Muniek Staszczyk narzekał, że taka  dziura się pod sceną zrobiła. Bo przed Bluntem grał jeszcze T.Love ;) I gdy zrobiła się przerwa techniczna (trwała ponad pół godziny..)  wyszłyśmy z dziewczynami na siku-piwo-lody-papu . Nagle czuję, że w kieszeni telepie się mój telefon. A tu Kasia krzyczy mi do słuchawki, że otworzyli bramki do red zone i nie sprawdzają opasek. Jak się pospieszę, to się załapię. Oj, biegłam ile sił w nogach zostawiając towarzystwo przy kramikach dobra wszelakiego. Patrzę – barierki odsunięte, ochroniarze stoją, a ludzie wchodzą. To ja za nimi. I cały czas się zastanawiam jak ja w tym tłumie znajdę Kasię, która przecież nie należy do zbyt wysokich… Minęłam barierki, ochroniarze nie zatrzymali. Jak się okazało – otworzyli barierki już na stałe  Rozglądam się – widzę Kasię. Dopchałam się. A potem już w trzy, kroczek po kroczku i proszę – pan Blunt jak na dłoni:) Miało dziecko radochę jak siuśmajtka jakaś, ale co mi tam – bawiłam się jak nigdy w życiu. Kiedy zaś niemal 10 tysięcy gardeł odśpiewało „Goodbye my lover”, po moich plecach przemaszerowała armia mrówek a oczy się niezwykle spociły, choć temperatura wcale nie rozpieszczała. Na szczęście prognoza pogody z gradobiciem i burzami się nie sprawdziła, bo tylko trochę pokropiło.

Przyjechałam do domu wymęczona jakby mnie kto przez wyżymaczkę przepuścił, ale nie było czasu się rozczulać. Najpierw jeden telefon, potem drugi, za chwilę trzeci i wszyscy zadawali jedno pytanie „I jak było?”. A potem kawa, spacer, kebab. I w poniedziałek od rana, pełnym galopem, próby na akademię. Wieczorem zupełnie spontaniczne zakupy i najsłodsze lody świata. Wtorek znów pod znakiem prób i emocji na poziomie wrzenia. A wczoraj, nie licząc akademii, rozdania świadectw i plenarki, która trwała dokładnie 35 minut (!), przemiły zlot czarownic w towarzystwie dwóch czarodziejów. Nie pamiętam kiedy się ostatnio tyle śmiałam, żeby aż mnie bolał brzuch. Nadrobiłam zaległe ploteczki z pokoju nauczycielskiego, gdyż – jak zgodnie stwierdziłyśmy z moją ulubioną polonistką, wszystko co miłe nas omija, bo ciągle sterczymy na dyżurach.

Czyli się działo u mnie. Dużo i intensywnie. Kilka razy, w rozmowie z wieloma osobami, stwierdziłam, że wszystko, co się działo w ostatnim tygodniu, miało miejsce w odpowiednim czasie. Dobrze, że tak intensywnie, w takim tempie i w takich ilościach – nie miałam czasu usiąść i pomyśleć. Boję się tylko, że teraz, przy nadmiarze wolnego czasu, wrócą myśli i emocje, które odsuwałam od siebie skutecznie przez ostatnie kilka dni… Trudno bowiem przejść do porządku dziennego nad faktem, że ktoś, kto od kilku miesięcy był obecny niemal codziennie, nagle znika i robi się niesamowicie pusto. Dziwnie tak jakoś.

 

 

 

sobota, 11 czerwca 2011

effka niegrzeczna, ale za to z kondycją


Szukam motywacji do jakiejś roboty. Jakiejkolwiek innej niż ta związana z pracą. Już wysprzątałam hacjendę z ogromną nadzieją, że jakaś muza natchniuza mnie dopadnie, ale ona chyba fruwa w innej szerokości geograficznej i na Wichrowe jej nie po drodze. Ledwo miałam czas się otrząsnąć po moich wojażach, zebrać wrażenia i nacieszyć się tymi pozornymi dniami wolności, a już od poniedziałku w pełnym galopie i w podskokach ciągle produkuję jakieś papiery i zastanawiam się jakim cudem jeszcze to wszystko ogarniam. Wklepałam dane do wypisania świadectw, nadrobiłam zaległości papierkowe z uczniowskich projektów, oddałam protokoły z zebrań z rodzicami, wypisałam nowe papiery o dźwięcznej nazwie KIPU, a i tak ciągle mam wrażenie, że jeszcze o czymś zapomniałam:) Na pewno mnie czeka w tym tygodniu egzamin klasyfikacyjny, zatem, profilaktycznie, przysiądę jutro tyłka i przygotuję pytania. Oczywiście na czwartek uchwała klasyfikacyjna, więc już mnie nosi na samą myśl o upojnych godzinach spędzonych przed komputerem, sam na sam ze stosem papierzysk. I na wtorek protokoły klasyfikacyjne, czyli nocka z poniedziałku na wtorek nie moja, bo trzeba będzie wszystko policzyć, a znając moje zacięcie matematyczne, nawet kalkulator mi nie pomoże… Naturalnie nie mogę zapomnieć o akademii na zakończenie roku, bo to już za niecałe dwa tygodnie, a niektóre dzieciaki są tak przepracowane i przemęczone szkołą, że mają problemy z dotarciem na jakąkolwiek próbę…

Dobra, pomarudziłam:) Nikt za mnie tego wszystkiego nie zrobi więc mogę sobie tylko pogadać, a życie i tak będzie się toczyć swoim torem.

Na wycieczkach było niesamowicie. Pogodę mieliśmy jak na zmówienie. Nawet mogło być trochę chłodniej w tych górach, bo w pełnym słońcu źle się wędruje. Ale nie mam zamiaru narzekać. Mam kondycję, ha! :) Sama jestem tym faktem zdziwiona, bo już dawno po górach nie chodziłam, a jednak zakwasów nie miałam. W odróżnieniu od uczniów, którzy gremialnie na drugi dzień się nie pojawili na lekcjach, a rodzice tłumaczyli te nieobecności.. bólem nóg ich pociech. Dziwne, byliśmy na tej samej wycieczce, niektóre odcinki szlaku przyszło mi pokonywać dwa razy, gdyż przytrafił się maruder i musiałam „doglądać ogona”, to oni mają systematycznie wuef, jestem od nich dwa razy starsza, a jednak dzień po wycieczce śmigałam po szkole wytartym szlakiem: trzecie – parter – pierwsze – trzecie – parter, a oni nie dotarli do szkoły bo byli nieziemsko zmęczeni…

W Warszawie zaś było przepięknie. Pan, który organizował wyjazd stawał na uszach niemal, by za dwa dni pokazać nam jak najwięcej i w efekcie zwiedziliśmy stolicę w takim tempie, że dzieciaki nie miały nawet czasu jęknąć, że są zmęczone. Ile pieniędzy im rodzice dali, tyle przywieźli ze sobą – nie było czasu nawet na zakupy. Nawet na siku nie było czasu. Skończyło się to dla mnie dość komiczną sytuacją, gdy podczas zwiedzania budynku sejmu dojrzałam kątem oka drzwiczki z narysowaną panią – czyli że toaleta damska, i gdy ruszyłam w kierunku tego przybytku ulgi pan przewodnik na mnie nakrzyczał, że nie pozwolił korzystać z toalety bo będzie na to czas na końcu zwiedzania. Oj, musiałam mieć głupią minę bo dzieciaki patrzyły na mnie zdezorientowane, a ja oświadczyłam panu, że bardzo go przepraszam, ale muszę i.. zniknęłam za drzwiami toalety. On biedak chyba dopiero po czasie się zorientował, że nakrzyczał nie na ucznia, bo omijał mnie potem wzrokiem aż do końca zwiedzania.

- Ale pani niegrzeczna - szepnął mi uczeń, gdy już dołączyłam do grupy....

Tak więc, wszyscy grupę wszędzie chwalili, zwłaszcza przewodniczka w Muzeum Powstania Warszawskiego, nigdzie nikomu nikt nie zwrócił uwagi, nawet pani przewodnik ze starówki, która nudziła tak, że dzieciaki wyłączyły się po kilku minutach i pani ewidentnie miała ochotę zdezerterować, tylko w sejmie upomniano jedną osobę i byłam to niestety ja…. No cóż. Nie jestem z siebie dumna, ale trzeba było na początku zwiedzania uświadomić, że sikanie w sejmowych toaletach jest dla plebsu zabronione.


Zdjęcia z wyjazdów <tu>.


A w przyszłą sobotę jadę na koncert Jamesa Blunta. I to dopiero będzie zabawa:)