poniedziałek, 29 sierpnia 2011

koniec bajki...


Czas się obudzić i powrócić do rzeczywistości…

Wróciłam z jednodniowym poślizgiem, przyznając rację przyjaciółce, że prędzej bym doleciała do Bangladeszu niż dotarła drogą lądową ze stolycy do Grajdołka. Cóż, kraj w przebudowie na okazję zawodów w piłce kopanej…

Jak było? Fantastycznie, cudownie i co tylko sobie dopowiecie. Wypoczęłam i świetnie się bawiłam. Wyjechałam z ciemnym brązem na głowie i złocistym kolorkiem na reszcie ciała. Wróciłam ze złocistym kolorkiem na głowie i ciemnym brązem na reszcie ciała… Tak jakoś wyszło:)

Co roku wracam stamtąd coraz bardziej zachwycona wyspą i przywiązana do ludzi, którzy już nie są zwykłymi znajomymi, ale powoli stanowią integralną część mojego życia. Tegoroczny pobyt na Korfu był pod wieloma względami przełomowy. I teraz już wiem, że zostawiłam tam wielki kawał siebie i że właśnie to jest moje miejsce na ziemi.

Gdy tylko poskładam się w sensowną całość, jak zwykle zdam relację. Póki co, wciąż jeszcze jestem na etapie wpatrywania się w zdjęcia i błądzenia myślami po znajomych miejscach. No i godzinami wiszę na telefonie, gdyż wspólnie spędzone dwa tygodnie okazały się zbyt krótkie, by się nagadać do woli, a do tego przyniosły całe mnóstwo nowych tematów, które, zdaje się, nie mają końca.

A tu już jutro trzeba będzie się jakoś spiąć w sobie i przynajmniej udawać, że człowiek rozumie co do niego mówią… Czas wracać do pracy…   




sobota, 6 sierpnia 2011

przerwa w podróży


Wiedziałam, że w końcu ktoś mnie przywoła do porządku:) Beatko – dziękuję za kuksańca:)

Tak, tak – wróciłam. Dosłownie na chwilę niemal. Wystarczy by się wyprać, wysuszyć i przepakować. Właśnie jestem na etapie tego ostatniego… No i rozchorować się porządnie zdążyłam. Nie mam pojęcia o co kaman, ale dawno się tak źle nie czułam. Odzyskałam upragnione 2 kilogramy i oczywiście już zniknęły w niepamięci… Ech… I chorej mi przyjdzie lecieć za to siódme morze i górę, bo jakoś końca tego paskudztwa nie widać… I do tego tak się odzwyczaiłam od Internetu i komputera, że w zasadzie niemal wcale go przez ostatni tydzień nie używałam… Nawet nie byłam w stanie dłużej wpatrywać się w monitor… Tę notkę też piszę chyba trzeci dzień… Nadrobiłam po trochu braki na zaprzyjaźnionych blogach, zaglądnęłam na fejsbuka jak do lodówki, coś tam dodałam, skrobnęłam i tyle…

Dobra. Do rzeczy. Trochę przydługawe to będzie – bo czego się spodziewać po tak długim milczeniu, ale jak ktoś nie da rady, może czytać na raty:)

„Z Korfu przylatywałaś bardziej brązowa” – słowa przywitania wcale mnie nie zaskoczyły. Sama to widziałam na koniec turnusu. Bo w z zasadzie nie wystawiałam nosa spod parasola. W zasadzie. Gdyż gdy zalegałam plackiem na leżaku to tylko i wyłącznie w cieniu. Ale pół dnia i tak spędzałam włócząc się w te i wewte po plaży.

Pogoda? Goręcej niż na Korfu – i to zdecydowanie. Bo i bardziej na południe ten żółwi raj położony. Niemal codziennie gdzieś w okolicy płonął nowy kawałek lasu lub gaju oliwnego. Aż przykro było patrzeć na ciemne kikuty drzew, gdy przejeżdżało się z jednego krańca wyspy na drugi. A trzeba przyznać, że wyspa pięknie zielona. Podobnie jak sąsiednia Kefalonia czy Itaka. Na tę ostatnią jednak nie było mi dane się udać, choćby z powodu ograniczonych funduszy. Choć miejscowi przewoźnicy mieli szeroki wachlarz ofert wycieczek do ojczyzny Odyseusza. Hm.. Może nie wszystko naraz. W końcu jakaś grecka wyspa musi mi jeszcze zostać do zobaczenia, gdy wszystkie „turystyczne” już obfotografuję i porównam:) Co prawda, wyjeżdżając z Zakynthos z pełnym przeświadczeniem uznałam, że więcej tam nie wrócę, ale kto wie, może dla  zwiedzenia samej Itaki jakiś tydzień na tej żółwiej wyspie jeszcze kiedyś spędzę.

Jaka jest ta wyspa, gdzie z każdej wystawy atakuje nas żółwik, żółw i żółwisko w przeróżnych kolorach, ubrankach i formach? Niewątpliwie, jak już napisałam, urokliwie zielona, z wodą owego trudnego do nazwania koloru, z niebem bezchmurnym w dzień i rozświetlonym gwiazdami w nocy. Czyli prawie jak na moim ukochanym Korfu. Prawie…

Nie było nam niestety dane poczuć tego znanego już zapachu i smaku Grecji. Nawet komarów tam nie było. Nie żebym rozpaczała jakoś szczególnie z tego powodu, bo stali bywalcy tej strony znają moją nieodwzajemnioną miłość do tych krwiopijców, ale tak jakoś zawsze mi się wpisywały w grecki koloryt… I cykady pierwszy raz usłyszałam po tygodniu, gdy czekałam w porcie na prom na Kefalonię…

Dlaczego akurat tak? Katalogowe określenie „miejscowość rozrywkowa” tym razem znaczyło dokładnie to co znaczyło. I choć przy mojej ukochanej wsi nadmorskiej, sielskiej – anielskiej korfickiej, można znaleźć dokładnie taką samą informację, to jest ona oazą ciszy i spokoju w porównaniu z tym co prezentuje Laganas. I może od razu zaznaczę, że mi to była przysłowiowa rybka co się działo na jej głównych ulicach, gdy grzecznie udawałam się w objęcia Morfeusza. Nikt mnie nie zmuszał, bym co wieczór oglądała te dzikie szesnastki i ponętne dwudziestki z biustem na górze i niezasłoniętymi pośladkami. Te hordy młodych Brytyjczyków w damskich pończochach – kabaretkach czy w krawatach na bladych, jak prosto z młyna, chudych klatach. I wszelkie inne rosyjsko – serbskie towarzystwo wracające chwiejnym krokiem do hoteli i na kwatery o szóstej rano. Urok młodości. A tam mieli wszystko o czym tylko młoda dusza marzy: imprezy w dzień na plaży i nocne w setce klubów i dyskotek.

Pewnie, że polazłam pooglądać o w miarę przyzwoitej porze, co się dzieje w tej części wsi, skąd dobiegała muzyka i migotały światła. Przecież ciekawska baba jestem:) Ale nie były to zdecydowanie klimaty dla naszej kategorii wiekowej:) Dużo przyjemniej było wieczorem sączyć wino w tawernie przy plaży.

Sama plaża zaś to spełnienie marzenia dla wszystkich adehadowców. Całe 5 km piachu. Jest gdzie chodzić. A nasz hotel był dokładnie w jej połowie. Dwa razy w ciągu dnia obierałyśmy kurs z hotelu w lewo. Dziennie wychodziło nam więc jakieś 10 km. Był to odcinek plaży, na którym żółwie Caretta – caretta składają jajka. Zamykano ją po zmroku i otwierano świtem, by nikt nie przeszkadzał paniom żółwiowym w spełnianiu ich misji dziejowej. A my na przedpołudniowym spacerze starałyśmy się wypatrzeć jakieś ślady żółwiej bytności na plaży i… czasem się udawało:) Wolontariusze pracujący na tej części plaży pieczołowicie zabezpieczali miejsce złożenia jaj drewnianymi koszykami, na których w kilku językach było napisane, by nie przeszkadzać. No tak. Żółwie się wykluwają, muszą mieć spokój:)

Piękny to był odcinek plaży. Niemal wyludniony, gdyż wbijanie parasoli w piasek było tam zabronione, a ręczniki i koce można było rozkładać tylko w niewielkiej odległości od morza.

Spacery po plaży w prawo od hotelu uskuteczniałyśmy rzadko i raczej wieczorami. Był to, jak go sobie nazwałyśmy, odcinek plaży bez celulitisu:) Tzn bez, dopóki my się tam nie pojawiłyśmy i niebezpiecznie zawyżyłyśmy średnią wieku, oscylującą gdzieś w okolicach 20. Oczywiście żart, ale to właśnie tę część plaży okupowała młodzież szalejąca nocą w miejscowych przybytkach rozrywki wszelakiej. Ogromny gąszcz leżaków, ciasno ustawionych jeden obok drugiego, w rzędach kilku, sam brzeg morza też w to włączając. Raj dla młodych. My, jak emerytki już prawie, zdecydowanie lepiej czułyśmy się „w naszej” części plaży.

Pewnie ktoś spyta, czy widać kryzys. Otóż tak. Wszystko niesamowicie podrożało. Oj, pieniądze topniały w tempie zastraszającym… I przy okazji taka mała, dobra rada dla wszystkich wyjeżdżających gdziekolwiek. Bardzo często, w ramach oszczędności, kupujemy wczasy w opcji HB, BB, albo w ogóle apartamenty bez wyżywienia. Patrząc bowiem na ceny all inclusive dostajemy radosnego oczopląsu… Z własnego, wieloletniego doświadczenia wiem jedno – lepiej wydać pieniądze na owo AI. W przeciwnym razie tanie wczasy wcale takie tanie się nie okażą…

I tyle. Ktoś dotarł do końca?:) Wrócę pod koniec sierpnia. A jak chłopaki z tawerny mi pozwolą skorzystać z komputera, to zerknę wcześniej. Życzę pogody wszystkim zostającym tutaj. Oby „lipcopad” nie zamienił się faktycznie w „siąpień”… Do zaklinania:)