Jutro startuję stacjonarnie z maluchami, więc żegnaj sprzęcie domowy, żegnaj dostępie nieograniczony do wszystkiego i niczego, czyli czego tylko dusza zapragnie. Z tego wszystkiego zostaje dostęp do niczego. Co tu dużo mówić – w klasach najmłodszych, jak za króla Ćwieczka, jak sobie nie przytacham z szafki magnetofonu, to mogę co najwyżej jeszcze przynieść prywatny głośniczek i podpiąć sobie telefon. Tablica multimedialna niby jest, ale chcąc się do niej podłączyć tracę cenne minuty lekcji. Cenne. Bo za 25 minut wjedzie wózek z talerzami, a 5 minut potem pani kucharka z obiadem dla pierwszaków. I moja lekcja, raz w tygodniu, trwa 30 minut, bo potem dzieci, w pełnym reżimie sanitarnym, jedzą obiad. Do końca lekcji. I co, że pyszczyłam, że wychowawcy zwracali uwagę, że można nawet podmienić lekcję i oni mogą na tej lekcji być z klasą – góra wie lepiej i na tej akurat godzinie jestem niezbędna. Śpiewam, tańczę, wydaję obiad, zbieram talerze. Czasem też wycieram oblane zupą swetry… Gdyby jeszcze moja koleżanka wychowawczyni, miała tablicę podpiętą na stałe – jedno kliknięcie i jestem przeszczęśliwa. Nawet obiad by mi nie przeszkadzał. Ale dziwnym trafem, zawsze jak przychodzę – tablica odłączona… A jak człowiekowi zależy coś szybko zrobić – akurat coś nie zadziała…
Bo sprzęt szkolny nie zawsze działa. Domowy zresztą też. Dzisiaj miałam seryjną awarię. Najpierw zniknął internet. Potem aplikacja odmówiła współpracy i nie chciała udostępniać dźwięków systemowych, a na koniec zdezerterowała kamerka i dziwnie mi się mówiło do ciemnego pulpitu. Dzieciaki nie są chętne do pokazywania się podczas lekcji, więc gapię się na ich obrazki na profilowych, a w rogu gapi się na mnie moja gadająca głowa. Ale dzisiaj się nie gapiła na nikogo. Zresztą i tak podczas lekcji udostępniam mapy, filmy, obrazki, muzykę i w efekcie brak kamerki najbardziej był uciążliwy na początku i końcu lekcji.
Tęsknię za moją pracownią historyczną. Tam mam wszystko, czego mi do szczęścia potrzeba. Nie powiem, że kabelki, dzięki którym wszystko działa i głośniki, dzięki którym wszystko słychać, są moje prywatne, ale czego się nie robi dla szczęścia. Pracownia internetowa tuż za ścianą, wiec mam najlepszy internet w szkole, wszystko śmiga, odpalam filmy (nawet na dvd – wow – wysępiłam nowe dwa lata temu, razem z nowym telewizorem podpiętym do komputera) i jestem w swoim żywiole. Często i na muzykę idę do historycznej, bo wiem, że tu wszystko działa, a w artystycznej zrywa internet. Tylko przez pandemię zamknęli pracownie. I jak sobie nie przytacham magnetofonu z szafki, to mogę co najwyżej przynieść prywatny głośniczek i podpiąć sobie telefon… No tak, tak, wiem, to już było. Na historię targałam mapę z pracowni i tak biegałam po szkole – tu mapa, tam magnetofon… Ale w domu, przed kompem – nie potrzeba mi ani mapy, ani magnetofonu, bo już ogarnęłam jak uczyć online. I jest prawie tak, jak w mojej pracowni.
A jutro wracam do jeden-trzy. Jak zawsze zabezpieczona. Płyty z muzyką, to samo na pendrivie i w telefonie. Jakby coś tak nie ruszyło, to będzie można inaczej. Taka szara rzeczywistość.