czwartek, 31 grudnia 2009

no i koniec...


Nie mam głowy do remanentów. Właściwie, to czemu miał by on służyć? To, co się wydarzyło, odeszło bezpowrotnie. Nie mamy takiej mocy sprawczej, by czas zatrzymać lub cofnąć. To, co bolało – boleć przestało. Zostały blizny. Ale to dobry znak. Znaczy, że rany się zagoiły. To zaś, co cieszyło – nadal wywołuje uśmiech. Wystarczy samo wspomnienie.
Bo jaka była effka w tym roku?
Pewnie ktoś powie, że ciągle nieuleczalnie naiwna. Bo Naiwność to jej czwarte imię. Jednak, czy można mylić naiwność z zaufaniem?
Na pewno silna. Bo przetrwała burze i zawieruchy. I to w sposób, który jeszcze rok temu byłby całkiem niemożliwy.
Pozytywnie nieprzewidywalna. Bo nikt jej nie potrafił tak zaskoczyć, jak ona sama siebie. Owszem. Byli też tacy, którzy zaskakiwali ją równie mocno. I nie zawsze pozytywnie. Ale ona nie chce rozpamiętywać tego w nieskończoność. Te wspomnienia i tak będą wracać niezależnie od wszystkiego.
I przede wszystkim – zawsze była sobą.
Wyjątkowo w tym roku nie mam noworocznych postanowień. Mam swoje cele i marzenia. I to mi w zupełności wystarcza. A jest ich tak dużo, że spokojnie starczy na cały rok. I jeszcze zostanie:) A pewnie ciągle będą się pojawiać nowe. Jak zawsze:)

Wam wszystkim – Domownikom, Gościom i Cichociemnym, życzę na ten Nowy Rok wszystkiego co dobre. Bądźcie kochani i zakochani, bogaci zdrowiem, szczęśliwi, radośni i pogodni:)

Do zobaczenia za rok!
Eee… Tzn. w przyszłym roku. Choć tak właściwie jutro już będzie za rok…

    
[w obrazek, jak zwykle, klik - i gra;) ]



wtorek, 29 grudnia 2009

poświątecznie


Usłyszałam głośne „BUM!” . Pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy, to ta, że zapaliła mi się choinka. Wbiegłam do pokoju. Na szczęście nic się nie paliło – wprost przeciwnie, zgasło.
Pięknie – pomyślałam. – Dopiero pierwszy dzień Świąt, a moja Panna Zielona już stroi fochy…
A tyle co włożyłam wtyczki od lampek choinkowych do kontaktów i wyszłam do kuchni. To miał być jej tegoroczny debiut.
Oczywiście korki też wywaliło. Dobrze, że nie poszła cała instalacja elektryczna… Na szczęście skończyło się na jednym spalonym komplecie lampek i jednym spalonym kontakcie (niespodzianka????). Drugi kontakt i drugi komplet lampek działa. 
Nic nie poradzę. Trzeba dokupić lampki. Za smutna ta choinka, za ciemna. A już taka ładna była…
Jak minęły Święta? Bardzo rodzinnie. W Wigilię i pierwsze święto spokojnie i kameralnie. W drugie – wnuki moich Rodziców zamieniły ich mieszkanie w pole bitwy, plac zabaw i skład sprzętu wszelakiego. Choć pierwsze kilkanaście minut ich wizyty przebiegło w ciszy niemal absolutnej, bo zajęte były rozpakowywaniem i oglądaniem prezentów. Jednak gdy czas fascynacji minął – cisza stała się wspomnieniem. W każdym razie – wszyscy z prezentów byli bardzo zadowoleni. Również moje wszystkie prezenty: i te z serii „zabójcze”, i te „super”, i te „niepodziewajki” przyniosły dużo radości i trochę ukradkowych łez. Te ostatnie zwłaszcza. Bo to były kolejne spełnione marzenia i ciche tęsknoty. Choć były tak nierealne, że niemal niemożliwe.
Wiem, że to, jak długo magia Świąt będzie trwać, zależy tylko od nas samych.
A tu na dodatek wielkimi krokami zbliża się koniec roku. Zdecydowanie nie lubię z dnia na dzień być o rok starsza... Ale to dobry czas spojrzeć wstecz. Już powoli przed oczami pojawia mi się tabliczka z napisem „Remanent”…



piątek, 25 grudnia 2009

Dzisiaj w Betlejem...



  


dopisane 26, około 11.45.

Dzisiaj w Betlejem stoi wysoki, betonowy mur. Gdzieniegdzie rozjaśniony kolorowym graffiti. Zasieki z drutów kolczastych, wieżyczki strażnicze i uzbrojeni po zęby żołnierze. Niby 7 km od Jerozolimy, a ma się wrażenie, że to całe lata świetlne odległości. Po przejechaniu przez punkt kontrolny od razu widać, że wjeżdżamy do innego świata. Ulice już nie tak czyste, jak w Jerozolimie, na ulicach dominuje język i strój arabski.
Idziemy w kierunku Bazyliki Narodzenia. Z każdej strony atakowani przez namolne „One dolar” – a za ten łan dolar oferowane są różańce, widokówki, arafatki, koraliki, torby… Przewodniczka pogania. Już południe, trzeba się śpieszyć przed prawdziwym najazdem pielgrzymek. Gdzieś z bliska dochodzi donośny śpiew muezina. To z minaretu będącego tuż przed nami. Ale nasze kroki kierują się w przeciwna stronę. Przed nami cel.
Aby wejść do środka trzeba się porządnie schylić. Do Bazyliki prowadzą Drzwi Pokory. Mają dużo mniej niż metr wysokości. Oryginalne wejście zostało zamurowane w XVII wieku, by najeźdźcy i miejscowi nie wjeżdżali doń konno. Wchodzisz do miejsca narodzin Chrystusa – pokłoń się z szacunkiem…
Wnętrze ciemne, zimne, puste. Widać ślady zniszczeń. Ale wpadające przez okna promienie słoneczne szybko sprawiają, że miejsce nabiera tajemniczości. Rozchodzimy się po Bazylice. Obiektywy aparatów skierowane tu i tam. Każdy znajduje swój wdzięczny obiekt do obfotografowania. Mozaika, fresk, płaskorzeźba… Jeszcze chwila i znów ustawiamy się w grzecznym ogonku.
Wąskie, kręte i ciemne schody prowadzące w dół. Właśnie zakończyło się nabożeństwo więc wnętrze małego, ciasnego pomieszczenia wypełnione jest mdłym, ciężkim zapachem kadzideł. Jesteśmy w Grocie Narodzenia. Wszystko takie inne niż na zdjęciach oglądanych w albumach i przewodnikach. Takie niepozorne. Choć budzące tak ogromne emocje. 
Skupienie. Chwila modlitwy. Ktoś zaintonował „Dzisiaj w Betlejem”. Niezwykłe to uczucie, śpiewać kolędę w takim miejscu. I czasie. Przecież jest połowa listopada. Jeszcze chwila refleksji i trzeba wychodzić. Na górze zrobił się porządny korek. Pielgrzymi.
Ostatni rzut oka na bazylikę. Jeszcze spacer krużgankami klasztornymi przy kościele św. Katarzyny, stojącym obok. I trzeba wracać. Znów punkt kontrolny. Tym razem tylko machnięto na nas ręką. Betonowy mur zostaje za nami.
Nie mieliśmy całego dnia, tylko kilka wykradzionych godzin niedzielnego popołudnia.
Ale od tamtego dnia żadne Boże Narodzenie nie jest już takie, jak było przedtem:)




środa, 23 grudnia 2009

Wesołych Świąt :)


Pomódlmy się w Noc Betlejemską,
w Noc Szczęśliwego Rozwiązania,
by wszystko się nam rozplątało,
węzły, konflikty, powikłania.

Oby się wszystkie trudne sprawy
porozkręcały jak supełki,
własne ambicje i urazy
zaczęły śmieszyć jak kukiełki.

Oby w nas paskudne jędze
pozamieniały się w owieczki,
a w oczach mądre łzy stanęły
jak na choince barwnej świeczki.

Niech anioł podrze każdy dramat
aż do rozdziału ostatniego
i niech nastraszy każdy smutek
tak jak goryla niemądrego.

Aby się wszystko uprościło –
było zwyczajne – proste sobie –
by szpak pstrokaty, zagrypiony,
fikał koziołki nam na grobie.

Aby wątpiący się rozpłakał,
na cud czekając w swej kolejce,
a Matka Boska – cichych, ufnych –
na zawsze wzięła w swoje ręce.
(ks. Jan Twardowski)


Niech atmosfera tej Świętej Nocy nie gaśnie w Waszych sercach. Wszystkim z całego serca życzę Wesołych Świąt:)




już prawie, prawie...


Nie napiszę na kartce – nie kupię. Tak już mam jakiś czas i chyba tak zostanie… A bieganie po jedną rzecz do sklepu jest całkiem bez sensu. Stanie w kolejce do kasy zajmuje więcej czasu niż dojście do sklepu, załadowanie koszyka i powrót do domu. Poczekam, aż mi się przypomni więcej tego, czego znowu zapomniałam.
Ostatnie zakupy, ostatnie prezenty, ostatnie chwile, by wszystko uporządkować i nie zatracić się w tym wszystkim na amen.
Przyszła odwilż. Śnieg zniknął w ciągu nocy, od rana pada deszcz, właśnie przyszła mgła i dobrze, że wczoraj pomyłam okna nie zostawiając ich na dzisiaj. Mama ze zgrozą kręciła głową, że jeszcze się z nimi nie uporałam, ale mycie ich w taki mróz, jaki był do tej pory, zdecydowanie odpadało. 
Dziś uroczyste przedświąteczne pucowanie tych setek nóg, uszu i trąb, które panoszą się w każdym kącie, półce, a nawet na parapecie. Potem jeszcze raz szmata, odkurzacz i wieczorem to co tygryski „lubią” najbardziej, czyli choinka. Dokupiłam bombek, więc może się uda w końcu zrobić z tej „choinki” choinkę.
No to cóż – do roboty, leniu:)



poniedziałek, 21 grudnia 2009

zimowa opowieść


Chudy księżyc i ośnieżone drzewa stały się cichymi świadkami długiej rozmowy. Szlak wędrówki wyznaczały wyraźne ślady dwóch par butów. A każdy zostawiony na śniegu odcisk wypełniony był po brzegi mnóstwem słów. Czasem gorzkich, bolesnych, z trudem wypowiedzianych, ale tak oczekiwanych, potrzebnych, ważnych. Spuszczone głowy, badawcze spojrzenia, jakaś łza w kącie oka. Mrok parkowych alejek raz po raz rozjaśniały uśmiechy na zaróżowionych od mrozu policzkach. Ojczulek Czas zatrzymał wskazówki zegarów, by szybko mijające dziesiątki minut nikogo nie poganiały. Gdzieś w ciemności poderwały się z ławek strzępy starej, dawno zapomnianej piosenki i krążyły nad Wędrowcami cichutko wybrzmiewając przy akompaniamencie skrzypiącego śniegu:

                 Witaj przyjacielu, no gdzieś Ty był? 
                 Myślałem żeś już spalił adres mój …
 Chodź, usiądź, zaraz sprzątnę cały stół …
                          Opowiedz mi wszystko, mam czas …

       Mógłbym opowiadać przez cały dzień 
       A potem jeszcze tydzień, albo dwa 
      Nieistotne jest co było, ważne to, że widzę Cię …
                                            ()


W jednej z majowych notek napisałam: „Nie sztuką jest się od siebie odwrócić. Sztuką jest umieć znów stanąć twarzą w twarz”. Co jakiś czas sztuka ta komuś się udaje. Całe szczęście.



niedziela, 20 grudnia 2009

śnieżnie, mroźnie i przedświątecznie


Wichrowe Wzgórze zasypane śniegiem. Może nie po kolana, ale po kostki jak najbardziej. Zimowe dziecko jestem. Podobno takie lubią śnieg i mróz. No i lubię. A jak. Ale z tym mrozem to już gorzej. Ogromny kaptur, końca którego kurczowo trzyma się puchaty, zielony jak cała reszta kurtki, "kot", dość skutecznie zasłania mi oczy i policzki. Nie mniej zielony szalik rozgrzewa zesztywniałą z zimna brodę. Ale co zostaje? Nos. Nawet jak jest schowany pod kurtką i szalikiem i tak wyglądam jak Rudolf – ten od czerwonego nosa :) A do lata jeszcze pół roku…
Z prezentami już bliżej niż dalej. Jeszcze tylko Siostra i Szwagrowski…
Ale śnieg za oknem i prezenty w szafie, to jeszcze nie wszystko. Mam nadzieję, że przyjdzie jak rok temu – w ostatniej chwili. Póki co, jeszcze jej nie czuję. Ta najważniejsza.
Atmosfera Świąt.

          



czwartek, 17 grudnia 2009

zimowa piosenka w środku lata


Wyobraźcie sobie taką scenkę: jest koniec lipca. Poranek już zapowiada kolejny upalny dzień. Koty leniwie się przeciągają szukając cienia. Z filiżanki paruje ciepła kawa. Bułka z dżemem uśmiecha się słodko z talerzyka. Promienie słoneczne wpadają przez otwarte drzwi i muskają odsłonięte plecy. Nogi odziane w krótkie spodenki wystukują klapkiem rytmy płynące cicho z głośnika. I nagle… słyszysz to.
Obie równocześnie podniosłyśmy głowy.
- Ty to słyszysz? – spytała Ewa, omal nie krztusząc się kawą.
- Taaaa… - rozejrzałam się dookoła sprawdzając reakcję innych gości jedzących śniadanie. Byli równie zaskoczeni…

I od tamtej pory – nie ma szans. Za każdym razem, gdy to słyszę, przypomina mi się tamten poranek na Korfu. Ta parująca kawa, bułki z dżemem, my – gotowe do wyjścia na plażę. Nawet w tym roku, leżąc na korfickiej plaży, wspominałyśmy ubiegłoroczne zimowe akcenty w środku lata.

Wracając dziś z angielskiego, wdepnęłyśmy do Wujka Donalda. Małe cappuccino przed powrotem do domu. Nagle zabrzmiały znajome dźwięki.
- Wiesz, jak to słyszę… 
- Ja też od razu mam jedno skojarzenie – przerwałam Ewie chowając twarz za kubkiem. Zaczęłyśmy się śmiać. I kto by pomyślał, że zimowa piosenka będzie przywoływać tak słonecznie wspomnienia:)


 


środa, 16 grudnia 2009

"Spal żółte kalendarze..."


Co roku w mojej kuchni pojawia się coraz dziwniejszy kalendarz. Nie „dziwniejszy” w sensie, że dziwny, ale taki, żebym mogła się uśmiechnąć sprawdzając rano, w którym momencie miesiąca się obudziłam. Bo rachubę czasu to tracę aż nazbyt często. Zwłaszcza teraz, kiedy nie piszę dat na tablicy i nie żyję jak automat zgadując dzień tygodnia według planu lekcji.
Każdy kalendarz kończy tak samo – jako element klasowej gazetki. Były więc i widoczki i bukiety, i zwierzątka, i bobaski. A ostatnio królowały misie z serii „Forever Friends”. Właściwie jeszcze królują, bo to ciągle grudzień:) No i właśnie z racji nieuchronnego końca roku zniknęłam dziś między kalendarzami. I gdy już nic mi się nie chciało przypodobać, ani zawołać błagalnie „Mnie! Kup mnie!”, mój wzrok padł na poczną półeczkę. Kalendarz jak kalendarz. Znam serię. Nieraz oglądałam. Ale gdy oglądnęłam ten
Zatem od stycznia ( czyli za... 2 tygodnie?... o mamo...) w mojej kuchni to łowiecki z sheepworld będą się do mnie miło co rano uśmiechać. Stosując przy tym odpowiednią instrukcję dla patrzącego:

        

Za to w grudniu coś ekstra na koniec roku…. :)

     





poniedziałek, 14 grudnia 2009

* * *


Zima przyszła na całego, czy tylko straszy? Bo wierząc prognozom pogody, to raczej to drugie. Choć poszczypie w nosy i uszy zanim zniknie na kilka kolejnych tygodni. Temperatura ciągle na minusie, drobne białe cosik ciągle prószy i choć puchowej kołderki po sobie nie zostawia, to biało jest dość przyzwoicie. Oczywiście zdążyłam już wykręcić kilka mniej lub bardziej artystycznych piruetów na oblodzonych kostkach chodnikowych, ale traktuję to już powoli jako nieunikniony zimowy obrazek. 
Przynamniej nie jest za oknem szaro, buro i nijako. Do tego jakiś jamnik w czerwonym kubraczku drepcze po skwerku przebierając łapkami za swoją panią, a na alejce jakiś człowieczek w pomarańczowym uniformie krąży wokół kontenera z gruzem.
Powoli mnie dopada natchnienie w tematyce prezentowej. Ale jakoś wyjątkowo w tym roku bardzo powoli…




niedziela, 13 grudnia 2009

pamięć a wiedza


Miałam 7 lat. Nic nie pamiętam. Nawet tego, że wykłócałam się o brak Teleranka. Bo podobno się wykłócałam. Tego smutnego pana w ciemnych okularach też nie pamiętam, jak przemawiał. Wojska na ulicach również nie pamiętam. I wszystkie opowieści moich bliskich o tamtym czasie brzmią dla mnie równie sensacyjnie, jak te o II wojnie światowej, opowiadane kiedyś przez moje Babcie. 
Miałam 7 lat. Mam prawo nie pamiętać. Wiedza historyczna, nabyta przez lata, miesza się z własnymi doświadczeniami brzdąca, pozbawionego dostępu do ulubionego programu z piejącym kogutem w czołówce. Po prostu nie wiem ile w tym wszystkim jest moich własnych wspomnień, ile wiedzy o moich reakcjach przekazanych przez najbliższych a ile wiedzy wyczytanej z książek, czy wyniesionej z wykładów. Rzecz całkiem normalna dla świadka każdych wydarzeń, patrzącego na nie z perspektywy czasu. W dodatku takiego, którego maleńka głowa była zaprzątnięta całkiem innymi sprawami. Spytajcie za 28 lat współczesnego 7-latka, czy pamięta zamieszanie wokół Nobla Obamy, albo jeszcze inną sprawę polityczną, nad którą wszyscy dziś się trzęsą uważając ją za najważniejszą w dziejach współczesnych naszego kraju … Dopóki nie ma to bezpośredniego wpływu na jego życie – niewiele będzie pamiętać. O ile wcale.  
Ale mimo wszystko, paradoksalnie – pamiętam. Pamiętam, bo wiem. I od czasu kiedy zobaczyłam to przedstawienie, za każdym razem gdy widzę ten obrazek przemawiającego smutnego pana – przypomina się ta piosenka i gdy słyszę tę piosenkę – przypomina mi się ten przemawiający smutny pan…



czwartek, 10 grudnia 2009

na gościnnych występach


- Pani … (i tu pada moje nazwisko) jest w szkole! – krzyknął jeden przerażony głos spod drzwi pokoju nauczycielskiego.
- Rany! Od kiedy??!! – odkrzyknął mu drugi, w niemniejszej panice.
Pod drzwiami się zakotłowało, jakby umyślni chcieli w sekundę obiec całą szkołę z „dobrą” nowiną, a w pokoju wybuchły salwy śmiechu. Tak czy owak, miło wiedzieć, że co niektórzy z „niecierpliwością” wyczekują mojego powrotu.
I że wśród moich koleżanek i kolegów jest niemałe grono, które autentycznie się ucieszyło na mój widok. Wyściskali, wypytali co u mnie, pozazdrościli, że nie muszę przychodzić na popołudniowe konsultacje. Było mi strasznie miło. Bo przecież mogli się zachować jak derekcja, czyli tylko odkłonić się na „dzień dobry” i przejść nad moją obecnością do porządku dziennego. Czerwonego dywanu przed sobą nie wymagam, ale nawet sztampowe „Co słychać?” świadczy o jakimś poziomie kultury. Zresztą, nie ważne. 
A przyszłam tylko po herbatę i mydło, bo sekretariat zadzwonił, że są do odbioru. Choć do teraz nie potrafię zrozumieć, dlaczego koleżance historyczce wpierałam, że przyszłam po kawę i mleko. Potem się poprawiłam, że oczywiście że nie po mleko, tylko masło. Ale jak zobaczyłam jej zatroskaną minę, na poważnie się zastanowiłam, po co ja tak faktycznie tu przyszłam….Gdy już ustaliłyśmy co jest do odbioru, kazała mi dobrze wypocząć, bo jeszcze się kompletnie nie nadaję do powrotu do zawodu:) No i nie byłabym sobą, żeby nie potuptać tu i tam. No to najpierw do biblioteki po Harrego dla Brata, bo się w nim namiętnie rozczytał, a ostatnie tomy wszędzie wypożyczone. No a gdzie istnieje opcja, że książki są, ale nikt ich nie wypożycza? Oczywiście - szkolna biblioteka. Bingo! Leżą mi tu zatem na szafce dwa opasłe tomiska i czekają na odbiór. Ale wychodząc z biblioteki usłyszałam znajome dźwięki kolęd. Podążając za nimi trafiłam na próbę chóru (a pewnie, że mnie kamery widziały, a co mi tam..). Dostałam krzesełko, kartki ze słowami i tylko rozbiegane oczy pierwszoklasistek zradzały, że nie za bardzo wiedzą o co chodzi. Tylko te starsze uśmiechały się figlarnie zza swoich kartek. No i się stało. Po pół roku niemówienia, wysiłek głosowy w postaci zaśpiewania dwóch kolęd, i to nie było mruczenie pod nosem, zakończył się znaną opcją „szeptem do mnie mów”… Czasem się zastanawiałam na mszy, co się dzieje, że zawsze głośno i czysto, a od jakiegoś czasu ledwo jakiekolwiek dźwięki z siebie wydaję. No to już wiem czemu…
No nic, jeszcze osiem miesięcy. Dojdę do formy. Może będę częściej wpadać na chór, żeby przewietrzyć struny głosowe? Bo żeby nawet swojej popisowej ulubionej solówki nie móc zaśpiewać?... Masakra…
Mam wrażenie, że ping-pong stanął mi w przełyku...



niedziela, 6 grudnia 2009

Tak się bawią Czarownice:)


Kolejny szabat Czarownic odszedł do historii. Przyleciały niemal jedna za drugą czyniąc ogromny rejwach na korytarzu. Zaparkowały miotły w pachnącym ciągle świeżością przedpokoju, opalcowały szafę i lustra, obmacały ściany, po czym rozbiły obozowisko w pokoju rozsiadając się na fotelach i kanapie. Śmichom, chichom i paplaniu końca nie było. Wymieniły się najnowszymi ploteczkami ze świata i okolicy, ponarzekały i pomarudziły, jak zazwyczaj przy takich okazjach im się zdarza, z nutką nostalgii powspominały „jak to drzewiej bywało”, rozwinęły wodze fantazji względem tej mniej lub bardziej odległej przyszłości, a wszystko przy dźwiękach zdradzających, że stół, wokół którego się rozsiadły – pusty nie był wcale a wcale. 
A gdy ciemność już słuszna nastała i pora raczej godzinę duchów przypominająca niż czas czarownic, weszły z powrotem w ziemską powłokę żon i matek. Złapały miotły pod pachę i odleciały każda w swoją stronę, eskortowane przez zawezwanych wcześniej dragonów, gdyż rumieńce na twarzach co poniektórych aż nazbyt wyraźnie wskazywały, że jeden z napoi spożywanych na zlocie zwykłym nie był. Choć jego smak przypominał uporczywie jednej z nich całkiem nieodległą przeszłość.




piątek, 4 grudnia 2009

Basia, Basia, Basia, Baś...


                                                      roza 
Piosenka nieodłącznie kojarząca mi się z Barbórkami z dzieciństwa. A tak swoją drogą – ciekawe, czy dziś Radio Katowice też ją puściło w eter :)
Szyby górnicze widzę za każdym oknem, tąpnięcia jeszcze się zdarzają, ale już nie tak często jak kiedyś, gdy po klasie jeździły biurka i stoliki, a po mieszkaniu meble. Choć, jak czasem huśtnie… :)  
Nie będę się rozwodzić nad pracą górników. Kto nigdy nie chciał jej docenić i tak tego nie zrobi, a kto na własnej skórze przekonał się jak ciężka to praca – uśmiechnie się pod nosem i pomyśli „A co ty o tym wiesz kobieto?”. Ano wiem tle co wyniosłam z domu, gdzie pokolenia pracowały na kopalni. Wszystkim górnikom zatem „Szczęść Boże”. Żebyście zawsze po szychcie swoje znaczki osobiście oddawali do markowni. A Basiom i Barbarom wszystkiego naj:)

P.S. Jest 15.50. Spytałam Rodziców. Uprzejmie donoszę, że puścili z samego rana:) Czyli tradycja podtrzymana


poniedziałek, 30 listopada 2009

Sen to był, czy jawa?


Noc wróżb? Jak kto woli. Dla mnie noc, jak każda inna. Może przyśni mi się jakiś książę, może nie… Pewnie gdzieś tam się biedak już tuła po świecie, bo mu się dżi-pi-es zaciął i trafić do mnie nie umie… Ot – złośliwość rzeczy martwych.
Jeden mi kiedyś zadzwonił do drzwi w środku nocy. A ja? A ja nie otworzyłam… Stałam z walącym ze strachu sercem, przyklejona do wizjera i do dziś nie wiem, czy sen to był, czy jawa… Stał taki piękny (bo był przystojny…), elegancki (bo w garniturze…) i zniecierpliwiony spoglądał na zegarek – w końcu było po 2 w nocy. Sylwestrowej nocy… Nie wiem, czy się pomylił. Chyba nie, bo pewnie zanim mnie ściągnął z łóżka trochę czasu minęło i zdążyłby się zorientować, że to nie te drzwi... I jeszcze jak odchodził odwrócił się kilka razy, jakby upewniając się, że drzwi nadal są zamknięte…
Nigdy więcej się nie pojawił. Ani w kolejne noce sylwestrowe, ani żadne inne. I nigdy się nie dowiem kim był ów tajemniczy Książę. Nigdy się nie dowiem co by było, gdybym przemogła strach i choć zaszeptała „Kto tam?”... 

A może to wszystko mi się tylko przyśniło?...

                                                 roza 


piątek, 27 listopada 2009

Patrz jak chodzisz...


Jedna błotnista kałuża na drodze i kto tam wdepnął?... I kto nie znalazł chusteczek w torebce, bo zostawił je w przedpokoju?... 
Chodzenie w zabłoconych butach nie dodaje powagi ani uroku. Zwłaszcza jak w planach jest kupno torebki. I to w dość porządnym sklepie… Dobrze, że droga długa i kałuż dość sporo. Ale mycie butów w kałuży też nie dodaje powagi ani uroku. Zwłaszcza jak się nie ma chusteczek przy sobie…
Kupiłam. Czerwoną. Nie, nie ma pasować do walizki. Ma mnie rozjaśnić. Rewolucji ciąg dalszy. Jeszcze dużo przede mną. Ale mam czas.
Mam?...

                                                 

piątek, 20 listopada 2009

Tam-tara-ra-tam-taaaaaammmmm


Niniejszym odtrąbiłam koniec koszmaru zwanego remontem. Co prawda Ewa stwierdziła, że jak mnie zna, to za jakiś czas znów coś rozgrzebię (a ciągle jest co:) ), ale póki co napawam się nowościami. Walka to była długa, ale wychodzę z niej z tarczą. Wszystko wisi, stoi i leży gdzie powinno. Teraz tylko… muszę zapamiętać dokładnie co gdzie jest:) Bo oczywiście nie jest tam gdzie było jeszcze dwa miesiące temu. Zatem przede mną czas błądzenia po własnym mieszkaniu i szukania wszystkiego. Ale do następnego remontu nauczę się gdzie czego szukać. Tfu! Do jakiego remontu ja się pytam??? :)
I tylu pożytecznych rzeczy się nauczyłam przez ten czas. Te wszystkie gipsy, tynki, farby, drzwi, klamki i inne dziwne rzeczy, które mi przyszło kupować… I już wiem, że przy drzwiach do łazienki trzeba uważać, by nie kupić prawych klamek do lewych drzwi… A tak właśnie zrobiłam, gapa… Bo do pokoju klamki są uniwersalne, a do łazienek już nie… 
Nawet grubość i długość śrub to już żadna chińszczyzna dla mnie. Może szafy sama bym nie złożyła, bo pewnie nie trzymałaby pionu, ale roletkę do zasuwania szafki – o, to już bym sobie poradziła. W końcu tyle godzin spędziłam z moim miłym panem Majstrem. Tu podglądnęłam, tam dopytałam, tam sam tłumaczył jak małemu dziecku…
I te nieszczęsne kolory. Aż podskoczyłam jak oparzona, gdy w środę krzyknął z przedpokoju:
- Ale niesamowicie wygląda ten orzech z tym szampanem!
- Matko jedyna, jaki znowu szampan?! – krzyknęłam przerażona, szukając błędnym wzrokiem czegoś co można by podciągnąć pod szampan. A pan się uśmiechnął szeroko pokazując mi … okucia do szafy. W życiu bym nie wpadła na to, że to jakiś szampan, no ale w końcu to on kupował i pewnie pod taką nazwą te okucia funkcjonowały w hurtowni. Bo miał przykazane, że ma być podobne do klamek, żadne białe, srebrne, czy złotopodobne… Zresztą ten sam kolor na moich klamkach nosi nazwę „antyczny mosiądz”… Dziwne? Eee… Wcale. Zagadnienia kolorów już przerabialiśmy przecież:) Ale to nie tylko przy farbach można się pobawić nazwami kolorów. Moja szafa to zestawienie orzecha i klonu (a dokładniej nazywa się to klon jasny Vancouver). Drzwi wejściowe to złoty dąb. Że niby tu dąb, a tu orzech? Żadna różnica:) Wyglądają, jakby z kompletu. Więc uwaga – będzie ciąg dalszy. Wszystkie drzwi wewnętrzne to… dąb:) I nijak się ma ten dąb to tego z drzwi wejściowych. Więc temat kolorów uważam za zamknięty:)
I temat remontu też. I już Was nie będę na ten temat zanudzać. Teraz biorę się za to opasłe tomisko, które od kilku tygodni straszy mnie z półki przy łóżku i już mam całą listę pobożnych życzeń do pani z biblioteki. Mam nadzieję, że uda mi się to wszystko przeczytać zanim mi się urlop skończy. Bo potem… To już tylko kartkówkowe bzdury mi zostają do czytania. No i radosna twórczość własna na potrzeby nie wiadomo kogo…



poniedziałek, 16 listopada 2009

lustereczko, powiedz przecie....


I po deszczowych dniach przyszedł czas na… wiosnę:) Od kilku dni świeci słońce i jest po prostu pięknie. U mnie już prawie normalnie, tzn. książki stoją na półkach, ubrania wiszą na wieszakach i tylko buty dalej okupują łazienkę, a lustro - dywan. Ale przy bardzo optymistycznych złożeniach, jeszcze 3-4 dni i zapomnę, że było coś takiego jak remont.
Wczoraj jeszcze ostatni zakup – lustro. Koniecznie duże. Jedno takie stoi w łazience i co rusz wmyśla jakiś nowy krwawy zamach na moje palce. Jeżeli bowiem faktycznie stłuczenie lustra pociąga za sobą 7 lat nieszczęścia, to ja proszę, by kolejne 4 były co najmniej tak nieszczęśliwe, jak te ostatnie 3, gdy lustro spadło ze ściany wprost w moje ręce. Przez kilka dni wyglądałam jak nieszczęśliwe emo, które z żyletką w ręku próbuje podkreślić swe jestestwo. Oboje z Tatą jeszcze długo potem śmialiśmy się z tej sytuacji, a nawet dostałam surowy przykaz, by nie zbliżać się do luster, zwłaszcza cudzych, np. w sklepie, skoro na mój widok spadają ze ściany. A już broń Boże ich nie łapać:) 
Ręka się zagoiła, dziś nie ma ani śladu, a i lustro przetrwało, choć trochę sfatygowane i nie nadające się do powieszenia. Służyło mi więc dzielnie stojąc w łazience, a ja mogłam się przynajmniej od ramion w dół przejrzeć. Tylko czasem przez nieuwagę (jak choćby kilka dni temu) rozcinałam któryś palec o wyszczerbiony kant schowany za szlafrokiem…
Wczoraj w sklepie nawet nie próbowałam się więc zbliżać do luster. Brat je taszczył pod pachą. Zresztą… Pojechałam po lustra, a przyjechałam z… walizką. Stara mocno sfatygowana po lotniskowych przeżyciach (widzieliście jak oni się obchodzą z naszymi bagażami??? Jakby to były co najmniej worki z kartoflami….). Tu przetarta, tu się zamek rozchodzi, tu klamra pęknięta… A tu taka obniżka! No dobra, ma mały „znak rozpoznawczy”, ale przynajmniej dzięki temu będę wiedzieć, że to mój bagaż.
- Weź tu na mnie poczekaj, a nie łaź za mną z tą walichą – roześmiał się Brat zostawiając mnie gdzieś między proszkami do prania a żelami do kąpieli.
Czyżbym aż tak dziwnie wyglądała ciągnąc za sobą po sklepie czerwoną walizkę?:)



środa, 11 listopada 2009

kap, kap...


Leje… Mgła po kilku dniach swych rządów wreszcie odeszła. Teraz króluje on. Deszcz. Cóż. Jakby na to nie patrzeć – listopad, prawda?


                            


niedziela, 8 listopada 2009

ta gwiazda uśmiecha się do mnie



Co można robić w zamglone, dżdżyste listopadowe wieczory?
Wspominać.
 
Dziś w „Jak oni śpiewają” uczestnicy śpiewali utwory, które są z różnych powodów bliskie im sercu. Utwory, którym daliby prywatnego Oskara. Przyznaję, że poprzednich edycji nie oglądałam z jakimś zaangażowaniem. Właściwie zaglądałam tam w przerwach reklamowych lub gdy kompletnie nic innego nie było w TV, bądź któryś z moich gości namiętnie oglądał program i nie chciał stracić kolejnego odcinka. Generalnie moje wyczulone ucho nie mogło tego znieść… Przypadkowo usłyszałam kiedyś Liszowską i czasem potem zerkałam posłuchać jak sobie radzi. I ucieszyłam się gdy wygrała. Respondkowi też kibicowałam z doskoku. I też wygrał. Zerknęłam potem z ciekawości na któryś odcinek ostatniej serii i zadałam sobie pytanie „A kto to jest ten facet?? Nie znam! Ale śpiewa… niesamowicie…”. Po którymś odcinku zapamiętałam nazwisko Chamski, choć dalej nie wiedziałam kto zacz. I … wygrał.
Tę serię oglądam od początku. I to on jest właśnie moim faworytem. A jak. Dziś był tak emocjonalny odcinek, że po nim było to widać najbardziej. Nie dziwię się. Czasem piosenka może w nas wyzwolić tyle emocji i przywołać takie wspomnienia, że łzy same się cisną do oczu….

Słyszałam tę piosenkę niemal co wieczór. Zawsze w tym samym miejscu i o mniej więcej tej samej porze. Jej dźwięki pozostały w mej głowie, a internetowe poszukiwania (choć trudno szukać czegoś nie znając autora ani tytułu…) ostatecznie zakończyły się sukcesem. Za każdym razem, gdy jej słucham, mimowolnie zamykam oczy. Melodia wybrzmiewa nutka po nutce, a przed oczami przewijają mi się tak znajome obrazy, iż mam wrażenie, że to się dzieje znów – tu i teraz. A dziś jakoś tak ze zdwojoną siłą…

Już raz było u mnie w greckich rytmach. Ale te rytmy są szczególne. Dla mnie. Bo przywołują konkretne wspomnienia. To tak jak powiedział Mały Książę: 
„Gwiazdy dla ludzi mają różne znaczenie. Dla tych, którzy podróżują, są drogowskazami. Dla innych są tylko małymi światełkami. Dla uczonych są zagadnieniami. Dla mego Bankiera są złotem. Lecz wszystkie te gwiazdy milczą. Ty będziesz miał takie gwiazdy, jakich nie ma nikt. (…) Twoje gwiazdy będą się śmiały.”
I to jest właśnie gwiazda, która się uśmiecha do mnie…

                                          prezent 

czwartek, 5 listopada 2009

"Jestem malarzem nieszczęśliwym..."


Gdy tylko otworzyłam puszkę z farbą, piosenka sama mi przyszła do głowy. Nie, spokojnie. Jeszcze póki co słoni na ścianach nie maluję, ale pędzlem machałam dziś z wielkim zacięciem. Przyszło bowiem tzw. natchnienie… Żaden obraz. Aż tak zdolna nie jestem. Futryny w drzwiach trzeba było na jakiś inny, bardziej pasujący do ogółu, kolor przemalować. 
Od poniedziałku się zabierałam. Ale nie dało rady. W górach halny, a zatem moje piwniczne ciśnienie spadło poniżej poziomu morza i czego tylko, a do tego jakiś black hawk zrobił sobie w mojej głowie manewry wojskowe… Każda próba postawienia się do pionu kończyła się katastrofą lotniczą, więc w jedynej słusznej, horyzontalnej pozie spędziłam całe południe. Wczoraj miałam klasycznego lenia i dopiero dziś niejako z przymusu wzięłam się do roboty. Rano oczywiście kawka, ciastka i klap na krzesło: tu poczytać, tam posłuchać, tu zinwigilować i… Ni ma… 
Pytanie pierwsze: Rachunek? – Zapłacony! 
Pytanie drugie: kablówka? – Jest! Światełka świecą!
Pytanie trzecie: Kabelek? – Na miejscu!
No to czemu nic nie działa, skoro wszystko działa?!
Pytanie w moim przypadku oczywiście retoryczne. Skoro „Nie można znaleźć serwera”, to ja się nie kłócę, ten zwierz w środku wie lepiej czemu nie można…
No to jak nie mogę wypić kawki przy ulubionej lekturze ulubionych stron – trzeba sobie znaleźć zajęcie. Poszłam na tzw. miasto. Poszukać farby. Obeszłam wszystkie trzy sklepy z takim towarem i gdzie był największy wybór? Oczywiście w czwartym, pode mną, wystarczyło windą zjechać i w przysłowiowych laciach zajść… Ale nie, rundę po wsi musiałam zrobić. Przynajmniej się dotleniłam.
I okazało się, że ja to chyba mam jakieś spaczone pojęcie o kolorach. Jakoś niespecjalnie się zdziwiłam, a nawet ucieszyłam, gdy zobaczyłam mój kornikowy kolor na planszach w sklepie. Za to, gdy okazało się, że na planszy jednej firmy był podpisany „soczysta pomarańcza” ,a na drugiej „dojrzała papaja”, to już mi dało do myślenia. Czy producenci farb mogliby uzgodnić między sobą nazwy kolorów, a nie mieszać ludziom w głowach? Jakby nie mogli napisać „pomarańczowy”…
Prawdziwy test zaczął się w momencie wyboru farby olejnej. Poprosiłam o coś beżowego. To taki jasny brąz. Przynajmniej tak mi się do dziś wydawało. I pan mi daje puszkę z brązową farbą…
- A coś bardziej beżowego? – spytałam nieśmiało.
- To jest beżowy. – pan zrobił niewyraźną minę.
- No dla mnie to raczej brązowy – wyszeptałam już niemal.
- Widzi pani, na puszce napisali, że to beżowy – pan pokazał mi puszkę z przepraszającym uśmiechem. – A tu jest brązowy, przynajmniej tak tu pisze. – i pokazał mi coś, co bym nazwała kolorem gorzkiej czekolady…
- No to może coś jaśniejszego w takim razie – uśmiechnęłam się do rozbawionego sytuacją sprzedawcy.
- No to z jaśniejszych jest kość słoniowa.
No dobra, niech będzie. Zobaczę co to za cudo. I zobaczyłam.
- Hmmm…. – westchnęłam. – To jakby bardziej kremowy.
- A kremowy to ja też mam – roześmiał się i pokazał mi coś co było trochę brudniejsze od białego…
Rany… Facet zaraz zejdzie ze śmiechu..
- A coś ewentualnie jeszcze ciemniejszego? – zrobiłam kolejne podejście.
- Nie, już nic. Bo jeszcze jest kawowy, no ale to chyba nie bardzo, co?
- Pan pokaże – jak desperatka normalnie…
I…
- Kawa to może i jest, ale z mlekiem. Przynajmniej moja wygląda podobnie – zamruczałam pod nosem, a sprzedawca już wcale nie krył rozbawienia.
Wzięłam w końcu tę kość słoniową. Małą puszeczkę. Jedną futrynę machnę, na próbę. Jak nie będzie pasować, to przynajmniej lamperię na korytarzu w końcu pomaluję…
I się zaczęło. W głowie mi śpiewało – co wyżej, a farba ściekała mi aż po łokcie. Obłożyłam podłogę folią, ale i tak co rusz odkrywałam nowe kropki pod nią (jak to możliwe?...). W połowie stwierdziłam, że ten kolor był najgłupszym jaki mogłam sobie wymyślić. Tzn. ogólnie ok., ale w zestawieniu z drzwiami… Bez komentarza… Pomalowałam tę futrynę do końca, żeby głupio nie wyglądało, umyłam łapy i poszłam z powrotem do sklepu. Pan o mało nie padł za ladą.
- Ja po tę kawę z mlekiem – zameldowałam grzecznie od drzwi z uśmiechem.
- Niby ten kawowy?
- No tak.
- A tamten nie pasuje?
- Ależ pasuje – bezczelna kłamczucha… - tylko teraz malujemy dalej.

Jutro pomaluję. Jak natchnienie nie ucieknie…

P.S.
M. zapamiętał, że ja nie Jola. Wizytówka nie była nawet potrzebna. Chyba długo ćwiczył. Ale kartkę zostawię. Nigdy nie wiadomo kiedy znów zapomni.



niedziela, 1 listopada 2009

"Któryś wiatr zabierze i mnie"


To był mój pierwszy poważny koncert w życiu. Mama dała kasę i poszliśmy, z Bratem i jego kumplami (bo ja niemal wszędzie z nimi łaziłam…). Usiadłam w pierwszym rzędzie. Siuśmajtka jedna taka. Lat 14. Wierciłam się na tym krześle jak pokręcona. Bo i miejsce koncertu bardziej na jakiś recital się nadawało. Nasz grajdołkowy „Klub Kolejarza”, którego dziś już nie ma. Jest jakaś tancbuda „U Hany”, czy jakoś tak…
I zaczęli grać. A ja w tym pierwszym rzędzie. O rany… Słyszałam ich w radiu, czasem w naszym czarno-białym telewizorze marki „Beryl 102” (rajuśku, skąd ja pamiętam takie rzeczy?:) ). Cała Polska śpiewała ich Lennona. Sama ryczałam na całe gardło na szkolnych dyskotekach „I mama ciągle czepia sieeeeee. Już nikt nie kocha mnieeeee”. A tu na żywca mi śpiewają przed nosem samym… Gitarka, klawisze, ich dwóch, ale i tak „cała sala śpiewa z nami” – jak śpiewał pan Połomski.
Oczywiście po koncercie obowiązkowy zakup kasety – ja swoją, Brat swoją, żeby nie było (zupełnie dziś nie rozumiem czemu tak, no ale widać wtedy było to bardzo ważne). Potem były kolejne koncerty, były nawet okazje do rozmowy po koncertach, kolejne kasety… Mam je do dziś…
A potem cisza. Zniknęli z radia, telewizji. Problemy w zespole, problemy ze zdrowiem, problemy… A potem tylko kameralne koncerty. Stopniowy powrót. Kilka programów w TV. I ciągły wyścig z czasem. Nie dał rady… 
W jednej piosence śpiewał:
„Któryś wiatr zabierze i mnie,
Chciałbym godnie świat zostawić, chociaż boję się” 
I zostawił. Jutro mija 2 lata od Jego śmierci.
Chciałam Go tylko przypomnieć. Więc kilknij sobie tu a potem tu. Albo odwrotnie. Jak chcesz.




czwartek, 29 października 2009

zostałam Jolą...


Dziewczę usiadło naprzeciw mnie i.. moja belferska krew aż się zagotowała. Mało brakowało, a zaczęłaby bulgotać na głos. Dziewczę żuło gumę. Nic nie mam przeciw żuciu gumy, ale nie na litość boską w czasie zajęć! No dobrze – niech sobie przeżuwa od czasu do czasu, ale nie żeby jej żuchwa latała jak nakręcona. Do tego robienie balonów i to mlaskanie… Nosz…
Wyjścia były dwa. Albo zgodnie z wszelkimi zasadami asertywności grzecznie poinstruować, żeby sobie te gumę wsadziła pod język (bo gdzie indziej, to już nie będzie asertywnie…), albo przetestować jej stan domyślności. I co wybrałam? Oczywiście wersja „b”. Co dziewczę obróciło żuchwą, mlasnęło i strzeliło, ja ze wzrokiem pokornego cielaka wpatrywałam się w nią jak w malowane wrota. Głupio się przy tym uśmiechając. Pojęło. Po pół godzinie zajęć moje uszy przestały rejestrować owe dziwne dźwięki a i twarz jej przybrała bardziej ludzki wygląd.
Jakby tego było mało – nagle nasza grupa zaczęła się rozrastać w tempie zastraszającym, a salki z gumy niestety nie są. Miało być po 15-16 osób, a nas już wczoraj było 14-tu, przy czym 4 osoby były nieobecne… Czy takie traktowanie klienta jest fair? Co prawda ceny w tym roku nie podnieśli, ale ograniczyli liczbę zajęć. Zaczęliśmy cały tydzień później, skończymy dwa tygodnie wcześniej – czyli już 3 tyg. w plecy. Do tego przerwa między semestrami wydłużona, poza normalnymi feriami, o 2 tygodnie – i już się nam cały miesiąc z kawałkiem uzbierał. No i do tego te przeładowane grupy. A jak faktycznie nałożą VAT na szkoły językowe i cena podskoczy, to poważnie się zastanowię nad zmianą szkoły. Choć z tej jestem zadowolona. A raczej nie ze szkoły, tylko z lektora. Już się przyzwyczaiłam do jego chaotycznej osoby. A że w każdym szaleństwie jest jakaś metoda – całe zajęcia jestem maksymalnie skupiona, bo nigdy nie wiadomo czym nagle zaskoczy. No a w poniedziałek się wyjaśniło, dlaczego w zeszłym roku tak rzadko mnie wywoływał do odpowiedzi. Gdy zadawał pytanie i mówił „Jola”, Jola grzecznie odpowiadała. I tak kilka razy podczas zajęć. Myśleliśmy, że to dlatego, że Jola tak naprawdę była najsłabsza z grupy i wszystko po to by ją ośmielić. No i oto Joli w tym roku nie ma z nami. Ale w poniedziałek usłyszeliśmy „Zadanie domowe przeczyta Monika i Jola”. Spojrzałam na siedzącą naprzeciwko Joasię – może pomylił imiona? Monika przeczytała swą kwestię i… cisza. Odwróciłam się, jak wszyscy zresztą. Prowadzący wymownie wywrócił oczami, ewidentnie wskazując na mnie. 
– A to ja mam czytać? – spytałam jak dziecko w szkole. 
– Oczywiście. 
– Ale ja nie jestem Jola. – uśmiechnęłam się, a M. o mało nie spadł z krzesła pytając „Jak to?!”.
Wczoraj sytuacja się powtórzyła. Ale oto w grupie pojawiła się nowa Jola – z imienia własnego jak najbardziej. I biedaczka odpowiadała. Za siebie i za mnie chyba też, bo dość często padało jej imię. Cóż, ja na „Jola” nie reaguję. W szkole reaguję na „Iwonka”, ale tylko w wykonaniu mojej ulubionej Muzyczki, która mnie tak ochrzciła kilka lat temu i tak już zostało. Ale „Jola”? Hmmm… M. się połapał w połowie zajęć, gdy nie ta Jola mu odpowiadała i stwierdziłam, że wyhaftuję sobie „Ewa” na rękawie, żeby już mnie nie mylił…





niedziela, 25 października 2009

miało być "coś", jest "prawie"


Już prawie normalnie. Prawie. Ale wysprzątane i mogę normalnie mieszkać. Prawie normalnie.
A dziś darowana jedna godzina i wreszcie wstałam z łóżka o normalniej porze. Prawie normalnej. Bo to zegarek pokazywał już nową godzinę:)
W ogóle miałam napisać coś innego, bo łaziło to coś za mną od jakiegoś czasu i telepało mi się po głowie jeszcze wczoraj, gdy walczyłam z ostatnimi grudkami tynku na podłodze. Ale jak siadłam dziś do pisania to straciłam wątek… Zostawię to na „zaś”. Może i wątek się do tego czasu znajdzie.
Póki co, zapraszam na kawę w miłym towarzystwie (dobrze, może być i herbata) :)

                                         kawa 




środa, 21 października 2009

lekcja poglądowa, czyli odsłona (oby) ostatnia


Witam wszystkich zebranych na lekcji poglądowej pt. „Remont, czyli to jeszcze nie koniec świata, bo zawsze może być gorzej”.
Nie jest moim zamiarem odstraszać nikogo od udoskonalania i upiększania swego gniazdka, zatem proszę spojrzeć na to wszystko z przymrużeniem oka, bo przecież zawsze może być tak, że całą pulę niespodziewajek czyhających na remontujących z naszego kraju, gdzieś w Europie Centralnej położonego, zgarnęłam właśnie ja:) 
Na wstępie pragnę zaprezentować różne rodzaje tynków ozdobnych, które zamiast gładzi szpachlowych, tapet lub zwykłych farb emulsyjnych, można (choć wcale nie trzeba) położyć na ścianie w którymkolwiek z pomieszczeń: 

         
      kurna chata                                  stary tynk

            
         baranek                                                     kornik  


Tynki, które Państwo widzą w rzędzie pierwszym ( a które pozwoliłam sobie, wszystkie, dla celów edukacyjnych zapożyczyć ze strony tejże właśnie), były moimi wymarzonymi od chwili, gdy tylko zobaczyłam je u znajomych podczas tzw. parapetówek. Ale po przeliczeniu stanu zużycia na te moje hektary w przedpokoju i zerknięciu w magiczny kalkulator w jeszcze bardziej zaczarowanej komórce, odpadły w przedbiegach (cóż… budżetówka…).
W rzędzie drugim mamy legendarnego już baranka i kornika. Ten pierwszy gapi się na mnie z framug okiennych i balkonu oraz każdego centymetra kwadratowego zewnętrznej elewacji bloku, więc również, już na starcie, dostał czerwoną kartkę. Pozostał zatem rzeczony kornik, który przez długie lata będzie mi się odbijał czkawką, zważywszy na perypetie związane z jego udomowieniem. Jak już wspomniałam w poprzedniej odsłonie, zamówienie pierwsze nie mogło zostać zrealizowane, zatem złożyłam drugie. Koniecznie z gotowym kolorem. Prezentowany przykładowy kawałek ściany jest w kolorze naturalnym, czyli białym, czyli raczej szarym w rzeczywistości. Pomalowanie go wymaga dobrze wyrobionych mięśni, ogromnych pokładów cierpliwości oraz pędzla – grubego, okrągłego i najlepiej z włosiem ze stali zbrojonej, gdyż ilość zużytych pędzli, ze względu na stan wycierania się włosia, może urosnąć do liczby kilku… Na pytania „A co zrobisz, jak się kolor przykurzy lub ci się odwidzi?” – spuszczam zasłonę milczenia. Na lat kilka przynajmniej;)
W dniu wczorajszym mój zmotoryzowany Brat pojechał odebrać zamówione wiaderka w liczbie 3 sztuki i… Przygotowano sztuk dwie – napisałam słownie, żeby nie było wątpliwości. Dziwne? Dla mnie już nic nie jest dziwne. Nawet się nie zdenerwowałam, gdy zadzwonił do mnie ile tego miało być i w jakim kolorze. Roześmiałam się tylko przy pytaniu „Jaki to miał być kolor?”. Niestety nie wiem na jaki się w końcu zdecydowałam, gdyż zostałam zasypana całym stosem próbek kolorów i za każdym podejściem wskazywałam inny, będąc przekonaną, że to jeden i ten sam… Tak więc w piątek (oby) okaże się co wybrałam, gdyż niejaki kornik zamieszka w końcu na Wichrowym Wzgórzu.
W każdym razie miła pani z hurtowni zadzwoniła rano, że trzecie wiadro też już jest do odbioru. 
Prace idą do przodu w tempie korka na A4 w godzinach szczytu, przy licznych zwężeniach z powodu prac drogowych. Ale już bliżej niż dalej. Wczoraj z miłym panem majstrem zrobiliśmy sufit. Przynajmniej teraz wiem jak czują się Kariatydy w Erechteionie… Wyglądałam wczoraj podobnie, choć może byłam bardziej kompletnie ubrana:) Dziś przymusowy przestój. I bardzo się cieszę, bo i ja doszłam do siebie i moje mieszkanie też nabrało jako takiego wyglądu. Jutro będzie najgorzej, choć to ma być podobno ostatni dzień tzw. czarnej roboty. Chociaż zważywszy na tumany siwych obłoków jako efektu szlifowania gładzi, powinnam ją nazwać „białą robotą”...
I na tym może zakończę ten wywód budowlano – zwierzęcy. Bardzo dziękuję za cierpliwość i uwagę. To była – mam nadzieję ( i Wy chyba też:)) – ostatnia odsłona raportu remontowego. Potem będzie już tylko lepiej. I kolorowo. Bo aż ciekawa jestem co mi wyjdzie na tych ścianach, hihi:)
A dla relaksu i uspokojenia emocji, proponuję trochę muzyki. Bo ja ostatnio namiętnie słucham JB – mojego prawie bliźniaka. Prawie – bo ja się nie urodziłam w Tidworth;)




czwartek, 15 października 2009

gdy opadł kurz i pył, nastała cisza - byle nie przed burzą...


- Bardzo przepraszam, ale koleżanka sprawdziła i niestety, ze względu na liczne reklamacje, nie sprowadzamy już tego kornika. Ale możemy pani zaproponować baranka w tym samym kolorze – usłyszałam rano głos miłego pana z hurtowni. 
- Ale ja nie chcę barankaaa – zawyłam przeciągle do słuchawki, a w głowie od razu odbił mi się echem głos Małego Księcia: „Proszę, narysuj mi baranka”…. 

Zajechaliśmy tam wczoraj późnym wieczorem, tuż przed zamknięciem.
- Zobaczymy co będzie – odpowiedział Brat na moje marudzenie, że przecież wszędzie jest to samo. 
- Ten! – krzyknęłam chwilę później z palcem przyklejonym do palety barw. To był dokładnie taki kolor jakiego szukam.
Złożyłam zamówienie i umówiliśmy się na odbiór na sobotę. A dziś ten telefon… Pojechałam jeszcze raz. No dobra, jest inny kornik, z innej firmy, ale wszystko poza tym na nie: nie te kilogramy, nie ta wydajność, nie za tę cenę no i nie ten kolor… Kolor nawet – o dziwo, oboje z panem, niezależnie od siebie, wskazaliśmy w katalogu ten sam, jako „ewentualnie trochę podobny”, ale cała reszta odpada…

Nie miała baba kłopotu, kupiła sobie… kornika?

Ech… Nie będę Was dłużej zanudzać tymi remontowymi dylematami. Ten mój prywatny poligon doświadczalny ma jeszcze potrwać dwa tygodnie. O ile znów nie pojawi się jakaś bomba do rozbrojenia na wczoraj… 

P.S. Czy śnieg o tej porze roku jest naprawdę konieczny?... 



wtorek, 13 października 2009

zasłuchałam się...


Idę ogarnąć to pobojowisko…

 kawa 


A jeśli zabraknie ci w sercu nadziei
Bo powrót jest zawsze daleko
Przypomnij te słowa, zaśpiewaj od nowa
Bym wiedział, że ktoś na mnie czeka…

Zapiszę śniegiem w kominie
Zaplotę z dymu warkoczyk
I zanim zima z gór spłynie – wrócę…


:)









sobota, 10 października 2009

niedawno temu, w szatni przed meczem...


Dostałam w mailu kilka dni temu. Co prawda rzeczywistość się już trochę zmieniła, ale…

- Interesuje mnie jedynie zwycięstwo! - grzmiał Leo Beenhakker przechadzając się w tę i z powrotem przed grupką skupionych piłkarzy.
 - Dobrze, powtórzę jeszcze raz. Żewłakow! Co to jest?
Wywołany wyprężył się na baczność i stuknął obcasami.
- To znaczy – próbował, lecz gumowe korki stłumiły odgłos. - To jest kura panie generale! 
- Gówno tam! Bosacki! Co to jest?
Bartosz Bosacki przez chwilę z uwagą przyglądał się okazanemu przedmiotowi.
- To nie jest kura? - zaczął asekuracyjnie.
- Dobrze. To nie jest kura. A co to jest?
- Nie kura, panie gene... znaczy, panie trenerze.
- To już wiem. Pytałem, co to jest.
- To jest... to jest piii...
- Dobrze, dobrze, pi?
- Pinokio?
- Sam jesteś Pinokio! Dudka! Co to jest?
- To jest piłka, panie trenerze!
- Brawo! Świetnie! Reszta słyszała? No to wszyscy razem powtarzamy. Głośno! Żebym was słyszał!
- Toooojeeeeestpiiiiiiiłkaaaaaaa.
- Dobrze. Piłka do gry w piłkę nożną, zwaną też futbolem. Dlatego czasami nazywa się ją też futbolówką. Dudka! Czemu Gancarczyk się przewrócił?
Dariusz Dudka podbiegł do kolegi, który zsunął się z ławki leżał na podłodze w pozycji "ranek na weselu". Fachowo sprawdził puls i oddech, po czym zdał relację.
- Zwykłe omdlenie, panie trenerze.
- Omdlenie? A to czemu?
- Zwykle tak reaguje na natłok informacji. Po prostu układ nerwowy mu się wyłącza. Pan trener podał zbyt dużo informacji o piłce, kolega próbował to przyswoić i zapomniał oddychać. Niedotlenienie mózgu i omdlenie jako naturalna konsekwencja.
- Ale ja tylko powiedziałem, że piłka to futbolówka!
- No właśnie. Za dużo informacji na raz, proszę pana.
Leo przez chwilę milczał, po czym machnął ręką.
- Nieważne. Błaszczykowski! Co macie robić z piłką na meczu?
- Nie dotykać rękami!
- Dobrze. A do tego co? Tak, Boruc?
- Ja mogę rękami, trenerze?
- Możesz.
Ktoś nieśmiało zaprotestował.
- Dlaczego Boruc może rękami, a my nie?
- Bo Boruc jest bramkarzem.
- Ale to niesprawiedliwe. Dlaczego zawsze Boruc jest bramkarzem?
- Bo mam rękawice, złamasie!
- Sam jesteś złamasem, złamasie!
- Spokój!!! - Leo włożył w ten okrzyk tyle sił, ile miał - Boruc może dotykać piłki rękami, a wy nie. Jasne?
- Ale...
- Jasne?!!!
- Tak, trenerze.
- To dobrze. Nie zazdrośćcie mu, bo on będzie musiał cały mecz stać na bramce, a wy będziecie mogli strzelać gole. Ooo... widzę że Gancarczyk doszedł do siebie. Zuch chłopak. Tak, Lewandowski?
- Co to znaczy strzelać gole, trenerze?
- To znaczy musicie umieścić piłkę w bramce przeciwnika.
- Ale tylko Boruc może jej dotykać!
- Tak, ale piłka nożna polega na kopaniu piłki nogami. Trochę to zakrawa na pleonazm, bo niby nie można kopać rękami, ale... Czemu Gancarczyk znowu leży?
- Pleonazm, trenerze. Załatwił go pan tym chyba na cacy.
- Ups...
- Chyba trzeba będzie zadzwonić po erkę...
- Dobrze, niech ktoś zadzwoni. Na czym to ja... Aha. Trzeba wkopać piłkę do bramki przeciwnika.
Wśród zawodników zapanowało poruszenie. Wreszcie z ławki podniósł się Krzynówek.
- Ale to bardzo trudne, trenerze. Niech pan sam spojrzy - piłka jest okrągła i bardzo trudno jest ją tak kopnąć, żeby poleciała tam gdzie się chce. O, proszę...
Tu Krzynówek postawił przed sobą piłkę i spróbował kopnąć w stronę Beenhakkera. Guerreiro, trafiony centralnie w nos, dołączył stanami świadomości do Gancarczyka. Leo przeciągnął sobie wolno dłonią po twarzy. Zrobił kilka głębokich wdechów.
- Nie wiem, jak tego dokonacie, ale macie wygrać. Macie ich roznieść, rozgnieść i rozgromić! Macie być jak polska husaria pod Wiedniem! Jak szwoleżerowie pod Somosierrą! Jak Jagiełło pod Grunwaldem! Zrozumiano?
Brożek nieśmiało podniósł rękę.
- Na pewno jak Jagiełło pod Grunwaldem?
- Tak, do jasnej cholery!
- A skąd trener tak dobrze zna historię Polski?
- Nieważne! A teraz won! Na boisko!
… Piłkarze stali przy wyjściu z szatni. Lewandowski jeszcze raz przypominał słowa trenera.
- Pamiętacie, co nam powiedział? Mamy być jak Jagiełło!
- A co robił Jagiełło? - spytał Guerreiro, któremu dawna historia Polski nie była jeszcze dość bliska.
- Z tego co wiem, to trzeba stać na wzgórzu i po prostu patrzeć, co robią tamci...
- Ale na boisku nie ma wzgórza!
- No to po prostu będziemy stać i patrzeć. Trener na pewno będzie zadowolony.

Tylko dzisiaj historię twórzcie sami panowie! 
Mimo wszystko idę popatrzeć.

P.S. Pierwsza fala pyłu i kurzu opadła. 3,5 godzinny koncert dwóch młotów udarowych non stop… Ważne, że najgorsze za mną. Choć próby wyeliminowania tego białego paskudztwa potrwają jeszcze kilka dni…
A tak przy okazji. Miał już ktoś okazję wyciągać drewniany kołek ze ściany przy pomocy korkociągu? :) I kto by pomyślał do czego mogą się przydać sprzęty na co dzień niepotrzebne:)))




czwartek, 8 października 2009

jak za Wilusia....

Tymi słowami skwitował Tata fakt rozbrajania kolejnego „pstryczka – elektryczna” przy blasku świeczki, bo ostatnia latarka zginęła śmiercią tragiczną wypadając z rozebranej kilka chwil wcześniej szafki.
Jednym słowem mieszkam na placu budowy i powoli przestaje mi się to podobać. Ale nie mogę narzekać – sama tego chciałam. Do tego, z powodu chwilowego przestoju w uprzykrzaniu życia sąsiadom, znów cierpię na nadmiar wolnego czasu. A gdy cierpię na nadmiar wolnego czasu, zaczynam intensywnie myśleć i rozglądać się po mieszkaniu. I w efekcie tego wszystkiego wczoraj narodziła się w mej (już chyba chorej) głowie wizja zdemolowania kuchni. Bo nagle się okazało, że po zerwaniu boazerii z przedpokoju, nie tylko to pomieszczenie powiększyło się o dobre kilkadziesiąt centymetrów kwadratowych, sześciennych i czworokątnych razem i zrobiło się niesamowicie jasno, to na dodatek… zlew z kuchni nagle zaczął zerkać do przedpokoju. Dobre 3 cm wystaje. I nikt nie pomyślał, żeby zamówić mniejszą szafkę i kupić mniejszy zlew. Pasowało? Pasowało. Ale teraz nie pasuje… Nic już z tym nie zrobię, bo gdzie teraz zamówię taką szafkę, żeby pasowała do reszty… Trzeba więc pomyśleć jak to zamaskować, żeby wyglądało iż tak właśnie miało być od początku. A przy tzw. okazji tu się coś poprawi, tam zmieni i będzie:)
Kalkulator w mojej pięknej komórce ciągle więc coś mnoży, dzieli i dodaje. Ja patrzę jak sroka w gnat w wyciąg bankowy i porównuję wyniki z kalkulatora z cyferkami z wyciągu i sama siebie pilnuję, żeby mnie jakaś ułańska fantazja nie poniosła. Mina mi trochę zrzedła, gdy u Mijki przeczytałam o perypetiach remontowych Muzyczki. Włosy mi dęba stają przy każdej takiej opowieści, bo jakoś do tej pory omijało mnie takie cosik szerokim łukiem. No ale biura podróży też do tego roku robiły w konia wszystkich tylko nie mnie aż w końcu trafiło i na mnie… 
Zbieram się więc i idę na wycieczkę do centrum budowlanego skonfrontować moje chore mrzonki z cenową rzeczywistością i wdepnę po drodze do miłej pani od drzwi, spytać kiedy panowie się łaskawie zjawią, bo mi robotę blokują.

P.S.1. Wdepnęłam we wtorek na chwilę do szkoły. Podrzucić koleżance książki, o które prosiła. I tak sobie pomyślałam : „Jak mnie pani Marysia zobaczy, to znowu powie, że schudłam”. Bo ona zawsze mi mówiła, że chudnę w oczach. Wchodzę na dyżurkę, a tam wszystkie panie sprzątaczki, łącznie z panią woźną. I nagle pani Marysia się wychyla i mówi „Pani Ewuniu, widać, że urlop pani służy. Jak pani się ładnie zaokrągliła po buzi”.
Ha!:))))
Tylko, czy mam się teraz martwić, że zaczynam tyć?

P.S. 2. Nie jadę na seminarium. Odrzucili moje podanie, ale nie do końca. Jestem na liście rezerwowej. Ale nie ma tego złego itd. Chyba zostawię te pieniądze i trochę dłużej posiedzę latem w Grecji.




środa, 30 września 2009

instynkt chomika


Jestem w jednym kawałku. Dziękuję za każde dobre słowo. Wszystkim razem i każdemu z osobna. I pozwólcie, że nie będę nic dopisywać do Waszych komentarzy. Zrobię to tutaj.
Nie, to nie jesień ani remont. To bezsilność wobec pewnych sytuacji. Bardzo lubię swoją bajkę i jak najbardziej jest ona moja. Dlatego też ciągle sklejam ten pękający balonik i idę dalej do przodu. Czasem jednak zdarza mi się przystanąć i zajrzeć w siebie, jak w taflę jeziora, by dostrzec choć gwiazdy odbijające się w oczach moich współbajkowiczów, którzy gdzieś tam, a ja tu…. Dziękuję.

Zanim zniknę pod stertą gruzu i kurzu, zniknęłam chwilowo pod stosem papierów i papierzysk skrupulatnie „kolekcjonowanych” od lat. Dotychczas przekładane były z półki na półkę, z teczki do teczki. Wczoraj dokonały żywota. Skoro nie zajrzałam do nich przez ostatnie 3 lata, czemu miałabym to zrobić w najbliższym czasie – czyli w ogóle?
Rozbiłam obozowisko w przedpokoju. Kawa, ciastka, telefon, worek na śmieci – wszystko co niezbędne. Jednak rosnący z każdą godziną stos przerażał mnie coraz bardziej. Kiedy ja to wszystko uzbierałam? No tak – a to się przyda, a tego szkoda, a tamto coś tam… A co ja za skarby znalazłam:) Nie przyznam się, żeby wstydu sobie nie zrobić. W każdym razie już wiem, dlaczego przez tyle czasu nie umiałam znaleźć pewnych rzeczy. W życiu bym nie wpadła, by ich szukać w tamtym miejscu:) 
Coś mi się jednak wydaje, że chyba mimo wszystko udało mi się to i owo przemycić. I gdy za kilka tygodni będę się „wprowadzać” do nowej szafy i tak coś jeszcze znajdę niepotrzebnego. Cóż. Instynkt chomika odzywa się we mnie nawet w chwilach radykalnego uszczuplania stanu posiadania:)
Mam za to kolejny problem. Zostały jeszcze książki. Gdzie ja je pomieszczę? Przecież nie będę się o nie potykać przez miesiąc. Mój genialny Brat doradził mi, bym je upchała do lodówki, skoro służy mi ona głównie do mrożenia powietrza i jako magazyn światła. Dowcipniś…




niedziela, 27 września 2009

moja bajka?


Wystawiłam swe szlachetne ciało do słonka, grzejąc się w jego ostatnich wrześniowych promieniach, jak ta korficka kicia ze zdjęcia na górze. Co chwila molestowały mnie jakieś pszczoły przyciągane zapachem nektaru z maminej datury. Ale moje myśli były daleko. Moja Mama zbyt dobrze mnie zna. Nigdy nie pyta. Czeka aż sama zacznę mówić. Czasem nie mówię. A nawet często. Bo zdążyłam wszystko stłumić w sobie lub wygadać się przed kimś innym. Ale dziś chyba brakło cembrowiny w mojej studni. Spłynęło po policzku kilka łez, ale od niej przynajmniej nie słyszę „Weź, o co płaczesz?”. Wie, że one muszą spłynąć, by słowa przeszły przez gardło. I udaje, że ich nie widzi. I słucha. Myślę, że wie, iż mówię tylko tyle, ile uznaję za słuszne. Ale skomentuje to po swojemu, prostymi słowami od serca. Jest prostą kobietą. I choć może nieczęsto o tym mówi – jest z nas dumna. Byłam pierwszą w rodzinie, która zdała maturę i poszła na studia. Zawsze mi powtarzała, że mam w życiu szczęście, bo jak czegoś chcę, to do tego dojdę. Może nie od razu, ale kiedyś na pewno. Kiedyś… Ale kiedy to „kiedyś” będzie? I czy tak na pewno mam wszystko, czego chcę?
Do wczoraj myślałam, że się już wszystko w mojej głowie ułożyło. Że staruszek Czas przykurzył gdzie trzeba warstewką minionych dni, potem opatuli zimową kołderką, gdzieś coś przebłyśnie na wiosnę i będzie jak trzeba. I co? I wielkie nic.
Noc była długa i niemal bezsenna. Czy ja zawsze muszę trafić do niewłaściwej bajki?





sobota, 26 września 2009

rrrrrremont...


Na dźwięk słowa „tynk” dostaję uczulenia, a na pytanie „jaki kolor?” – wysypki. Niekoniecznie kolorowej.
Niech się to już zacznie, bo będzie nadzieja, że się skończy. Znam już chyba wszystkie sklepy i centra budowlane w okolicy. I mnie też tam już znają. Już wiem czym jest kornik, baranek, piasek pustyni itd. I że kolor łososiowy wcale nie musi się różnić od brzoskwiniowego sadu, a letni poranek może śmiało konkurować z pudrowym różem….
Nie, to naprawdę nie dla mnie. Są ludzie, którzy spojrzą i już wiedzą, że to i to, i że będzie pasować. A ja nie z tych niestety. Szewskiej pasji można dostać, gdy ciągle się słyszy ode mnie „No nie wiem, nie bardzo”. I wtedy od nowa. Wszystkie katalogi, wystawy, a ostatnio już nawet strony internetowe. Godzinę siedziałam przy komputerze z majstrem od ścian i szaf, bo za nic nie umiałam mu wyjaśnić o jaki tynk mi chodzi. Potem trzeba było się zdecydować jaki kolor szaf i ścian, żeby to zagrało… Rany… Z tymi ścianami to ja się wstrzymam, jak już szafy będą stać. Bo ten co sobie wymyśliłam i w katalogu wypatrzyłam, zobaczyłam wczoraj w centrum budowlanym, tak na żywo. O mało nie padłam trupem. Moja wyobraźnia podsunęła mi wizję wchodzenia do mieszkania w tym cudacznym i całkiem „nie moim” kolorze i od razu poczułam się obco we własnym domu. Najchętniej całe mieszkanie wymalowałabym bowiem we wszystkie odcienie żółci, brązu, beżu i pomarańczu. 
Zielone są kwiatki w doniczkach a niebieskie niebo za oknem – oto mój stosunek do tych dwóch ostatnich kolorów odnośnie ich miejsca w mieszkaniu.
Zdenerwowana jestem, bo pierwszy raz ktoś obcy będzie mi coś robił w mieszkaniu. Do tej pory zawsze wszystko sama. Ten tynk to też niby sama bym dała radę. No ale jak już będzie z tymi szafami walczył, to niech na całym froncie rozwinie kampanię wojenną. Ja mu tylko jeszcze te szafy narysuję, żeby wiedział co i jak ma wyglądać. No tak – szafy to sobie już sama wymyśliłam. On mnie tylko skorygował i doradził rozwiązania. Teraz przelać tę wizję na papier, a on zamieni to w dzieło trwałe.
Kucie ścian przy wymianie drzwi wejściowych pominę wymownym milczeniem. Starczy, że będę musiała potem ten cały syf z połowy klatki posprzątać…
I tak będą wyglądać moje najbliższe tygodnie. Ale tak to jest, jak pracoholik nagle zostaje pozbawiony swojego ulubionego zajęcia – zaczyna sobie szukać sam roboty. I – ku rozpaczy ogółu, w końcu ją znajduje:)
Gdybym przestała się odzywać, to proszę się nie martwić – znaczy, że jestem w ferworze walki z żywiołem. Ale raczej nie przewiduję takiej opcji. Myślę, że wieczorami uda mi się zajrzeć tu i tam, by posmakować życia bez pyłu, gruzu i zapachu farb.
Do zaklikania:)

                                                                  idea 
  

środa, 23 września 2009

odpisali


Biuro podróży odpisało. 
Że im przykro, bla bla… Że przepraszają, bla bla… Że to nie ich wina, że to kontrahent, bla bla… Że to pogoda, więc też nie ich wina, bla bla… Na paragrafy się powołali różne, różniste. I w końcu napisali, że nie doszło do nienależytego wypełnienia umowy, bo zagwarantowano wszystkie świadczenia nią przewidziane. Nawet hotel lepszejszy nam dali.
Nie wiem, czy mało po polsku napisałam, że nie mamy zastrzeżeń co do opóźnienia samolotu, bo w końcu nikt nie ma wpływu na to czy burza trwa pół godziny, czy siedem? Że nie chcemy rekompensaty pieniężnej, bo w zamian otrzymałyśmy hotel i pokoje o podwyższonym standardzie, czyli lepsze niż przewidywała zawarta umowa? Nam tylko chodziło o wyjaśnienie, czemu chcąc jechać do miejscowości A wywieziono nas do B, informując nas o tym dopiero na lotnisku, nieprzytomnych ze zmęczenia po 10 godzinach podróży… 
Ale na drugiej stronie pisma dostałam wytrzeszczu oczu. W trosce o dobre imię biura… zwrócą nam 10% świadczeń hotelowych. Nie ukrywam, że szok przeżyłam niemały. Kalkulator w głowie mi się włączył. Wyszło mi tak, jakbym te perfumy na bezcłówce dostała za darmo…
I na koniec jeszcze napisali, że mają nadzieję, iż nie zmienimy opinii o biurze i będziemy dalej korzystać z ich usług.
Jak mi zagwarantują, że kupując wczasy w Egipcie nie wyląduję w Tunezji, i nie będą mi przy tym wmawiać, że tam są lepsze hotele i będę bardziej zadowolona, to pewnie skorzystam.
No dobra. Poniosło mnie:) Przecież mnie w tamte strony nie ciągnie. I nawet mam już plany na przyszły rok. Pewnie zrobimy przy tym trochę zamieszania w biurze, ale w końcu „klient nasz pan” – czy jakoś tak to było…




niedziela, 20 września 2009

minął rok


Zdążyłam napisać przez ten czas 125 postów. Nic nie jest dziś takie jak wtedy. Nawet ja. A może raczej – zwłaszcza ja. Moje życie wywróciło się przez ten rok niemal do góry nogami. Taka widać kolej rzeczy. I gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że będzie to wszystko tak właśnie wyglądać – postukałabym się w czoło i powiedziałabym „Nigdy”.
A jednak…

Zaglądnęłam do pierwszego wpisu, a jak:) Napisałam tam na koniec: „Mam nadzieję, że czasem jednak ktoś tu zajrzy”. Dziękuję, że zaglądacie. I czasem coś skrobniecie. I mam nadzieję, że jeszcze trochę ze mną wytrzymacie. Albo i trochę dłużej niż trochę:)

                                                   tort 



piątek, 18 września 2009

veni, vidi...


Powinno być jeszcze „vici”, ale ja nie „vici”. Choć tak właściwie… To czemu nie. Przecież lenia przezwyciężyłam i w końcu pojechałam do Metropolii. To nic, że znów pozwijali asfalt i co kilkadziesiąt metrów cały autobus jęczał i stękał, bo wpadał w dziury lub akurat go wybijało gdzieś w przestworza… Bałam się, że jeszcze jedna taka skocznia i będę szukać żołądka gdzieś kilka siedzeń przede mną.
Metropolia ostatnio bardzo odświętna, wszędzie czarno i niebiesko od stróżów prawa. Ale nie dziwi nic. W końcu fani basketu zjechali z całej Europy. Ale mi się uśmiech wymalował, gdy zobaczyłam Greków, owiniętych flagą i krzyczących do siebie „Endaxi”:)
Chwila skupienia. Nie. Nie idę do Spodka. Kino. To mój cel wyprawy. Spojrzałam na zegarek – luzik, 15 minut. Ale niestety przy kasie okazało się, że nie ma seansu o 16.30 (to po co w gazecie wypisują takie godziny???) tylko o 17.30. Niech będzie. Przezimuję w empiku. Ale ledwo tam weszłam od razu żołądek znalazł się na wysokości gardła… Co ja tak uczulona na zapach farby drukarskiej? Ale ok., posterowałam w kierunku książek historycznych. Przynajmniej tytuły poczytałam… Potem moje „ulubione” sklepy z ciuchami (jakaś torebka by się przydała, czy coś…) i jakoś dotrwałam.
Nie jestem krytykiem filmowym. Nie chodzę do kina na aktora, reżysera lub nie wiem na co tam jeszcze ludzie idą. Chodzę na film. Nazwiska mnie ani nie przyciągają ani nie odpychają. W jednym filmie ktoś jest super, w innym beznadziejny. Ja się skupiam na fabule. 
A że Brad Pitt? Mógł pewnie grać ktoś inny i tak by mnie to nie wzruszyło. A ten Pitt to mnie nawet wkurzał cały czas z tą nonszalancją w głosie, nastawieniem do świata, że to on – najlepszy w swym fachu, i wszystkich i wszystko ma w głębokim poważaniu. I ten głos… Nosowo – gardłowy. Jakby mi tak ktoś cały dzień gadał to bym chyba szewskiej pasji dostała. Normalnie jak Linda – nie przymierzając. Dobrze, że się za dużo nie nagadał w tym filmie. Ale właśnie to co mi tak na nerwy działało, sprawiło, że stworzył niezapomnianą kreację. Takiego cwaniaczka, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Choć dla mnie i tak Pitt niknie w cieniu Cristopha Waltza w roli płk. Hansa Landy. Niemiec - poliglota, potrafiący się znaleźć w każdej sytuacji, mający niezwykłego nosa do rozwiązywania spraw nierozwiązywalnych, czasem poważny i dokładny jak Herkules Poirot, czasem zabawny i fajtłapowaty jak Jaś Fasola… Jakoś nie sposób go nie polubić.
Nie wiem kiedy minęły te prawie trzy godziny. Film jest niesamowity. Tak. Nie jest cudowny, piękny itd. Jest niesamowity. Ale jest też trudny w odbiorze. Twórcy cały czas bawią się odczuciami widza. Bardzo misternie budowane napięcie nagle pryska jak bańka mydlana, bo jeden gest, mina, słowo czy rekwizyt powodują, że wszyscy wstrzymujący oddech nagle parskają śmiechem. I odwrotnie. Świetnie bawię się oglądaną sytuacją, bo jej komiczność nie pozwala oderwać wzroku od ekranu i sekundę później odwracam głowę z obrzydzeniem, bo nie mogę patrzeć na wycinanie na czole kolejnej swastyki lub ściąganie kolejnego skalpu… Aby uniknąć nieporozumień, wszelkie niedopowiedzenia są wyjaśniane spoza kadru, a dla lepszego wyłowienia z tłumu największych szych III Rzeszy, pojawiają się na ekranie strzałki z ich nazwiskami.
I muzyka. Nieczęsto zwracam uwagę na ścieżkę dźwiękową. Ot, coś tam sobie gra w tle, jest niemal spójne z tym co się dzieje na ekranie. Czasem zdarza mi się w połowie filmu złapać na tym, że nie ma nic, żadnej muzyki, cisza. Tu jednak od początku muzyka mnie zaczarowała. Jakby nie z tego filmu. Delikatna, rzewna, urokliwa… Niekiedy nie pasująca swą subtelnością do oglądanych brutalnych scen. Sprawdziłam. Ennio Morricone…
Zupełnie inny film o wojnie. Bez patosu. Ale też, choć balansuje na granicy pastiszu, nie przekracza granicy dobrego smaku. A że się śmiejemy? Cóż, wojna była czasem tragicznym, ale wtedy ludzie nie tylko płakali. Również śmiali się, kochali, zdradzali, zakładali rodziny, starali się żyć normalnie w tych nienormalnych czasach. I może z takiej perspektywy należy obejrzeć ten film. Zaskoczyło mnie zakończenie. Chyba twórców trochę poniosła wyobraźnia przestawiając własną wizję zakończenia wojny. Ale może właśnie czasem trzeba sobie zadać i to pytanie „Co by było, gdyby…” 
„Bękarty wojny”, bo oczywiście o tym filmie piszę. Polecam. Warto.




poniedziałek, 14 września 2009

ciche pukanie jesieni


Gdy rano otwieram balkon, do mieszkania wpada jej powiew. Już ją czuć w powietrzu. Tak inny jest zapach każdej pory roku. To nic, że jeszcze tydzień, że jeszcze słońce nieśmiało wystawia nos zza chmur. Ona już idzie spokojnie, krok po kroku, nie patrząc na nasze tęskne spojrzenia za letnimi porankami i wieczorami. Jesień.
Przyroda zaczyna się stroić w żółte i czerwone barwy. Jeszcze nieśmiało migoczą one między zielonymi koronami drzew, jak siwe pasemka na głowie nie całkiem jeszcze staruszki. Jaskółki – mądrale, już odleciały. Sójki, jak zwykle, chciałyby odlecieć, ale i tak zostaną.
Podmuchy wiatru trącają delikatnie dzwoneczki w drzwiach balkonowych. 
Tak, jakby lato żegnało się ostatnimi ciepłymi podmuchami wiatru. I otulając słonecznym uśmiechem każdy kwiatek i źdźbło trawy, jakby chciało powiedzieć „Przecież wrócę niedługo”.
A może to jesień już taszczy swe tobołki. I rozgląda się na prawo i lewo nie wiedząc zbytnio gdzie je postawić. I pewnie długo też nie będzie się mogła zdecydować, czy najpierw otworzyć walizkę w kolorze słońca, czy może gonić po niebie chmury, bo przesadziła z ich upychaniem. I właśnie rozerwały dno worka i uciekły, każda w swoja stronę, mocząc wszystko co napotkały na drodze...

                                          prezent 





sobota, 12 września 2009

***


Ech… 

I tyle na dziś. 

                                                  


wtorek, 8 września 2009

do trzech razy sztuka?


Po czterech godzinach spacerowania po drabinie góra – dół, miałam wrażenie, że ktoś mi zamienił ręce i nogi na nie moje… Podobno wysiłek fizyczny jeszcze nikomu nie zaszkodził, tylko dlaczego kolana mi się dziwnie uginają zbyt często i niekoniecznie wtedy, kiedy trzeba? :)
Cóż. Po weekendowym wysiłku intelektualnym, przyszedł i czas na wysiłek fizyczny, czyli remont u Rodziców.
Mam dość sporo czasu, zatem z czystym sumieniem wypełniam go tym co lubię. I dlatego też weekend spędziłam na…konferencji. Może miejsce i tematyka niezbyt miło się kojarzą, w końcu to Oświęcim, ale to jest właśnie to, czym zajmuję się od dobrych kilku lat.
Gdy meldowałam się w hotelu dostrzegłam na liście znajome nazwisko. Nie widziałyśmy się 5 lat. Więc jak za starych dobrych czasów na podyplomówce, zamieszkałyśmy w jednym pokoju i jak dawniej, w każdej wolnej chwili, prowadziłyśmy długie rozmowy, wymieniając się pomysłami i doświadczeniami, nie uciekając też przed wrażeniami wyniesionymi z zajęć. A że nagadać się nie umiałyśmy, poszłyśmy nawet na wagary. I to w większym gronie. Zwłaszcza, że pani prowadząca jeden z warsztatów miała zadziwiający dar zanudzania zebranych. O wiele więcej zyskałyśmy dzięki dyskusji (jak najbardziej związanej z naszą pracą) przy pysznej latte i jeszcze pyszniejszej szarlotce na ciepło z gałką lodów i bitą śmietaną… Mmmm…. Jeszcze teraz czuję ten smak…
Zawsze przyjeżdżam z takich konferencji naładowana energią i z głową pełną pomysłów. Oczywiście jestem do tego zmęczona jakbym nie wiem jak ciężkie dniówki przepracowała. A tu jeszcze była perspektywa skakania po drabinie niemal cały dzień.
Ale zanim wczoraj wdrapałam się na drabinę, z samego rana zameldowałam się w gabinecie głównej dyrekcji, prosząc o zgodę na wyjazd na seminarium naukowe. Kobieta się rozanieliła, że nie ma idealniejszej sytuacji. Przynajmniej nie będzie musiała znowu pytać radców prawnych ani do kuratorium dzwonić, że jej pracownik chce lecieć na drugi koniec świata, by się doszkolić i jak go tu oddelegować, by wszystko było zgodnie z przepisami. Wtedy nie było problemów to i teraz by nie było, ale skoro nie pracuję – jest idealnie..
Podpisała mi gdzie trzeba i obiecała trzymać kciuki za powodzenie w tym całym castingu. Bo wysłanie aplikacji to dopiero początek. Chętnych jak zawsze dużo, a miejsc niekoniecznie. 25. Na całą Polskę.
Gdy, po wczorajszych figurach akrobatycznych przy klejeniu tapet, zwlokłam się dziś z łóżka i uznałam, że obie nogi są jak najbardziej moje, zrobiłam rachunek sumienia, wypisałam samochwałkę( czyli próbowałam przekonać szanowną komisję rekrutacyjną, że jestem właściwą osobą do udziału w seminarium), włożyłam całą dokumentację do koperty i kaczym krokiem podreptałam na pocztę. O rany… Kiedy ja miałam ostatni raz takie zakwasy?? Chyba jakaś gimnastyka by się przydała częściej, albo co….
Za to gdy weszłam do Rodziców… Mama załamana, Tata zły. Gdy wychodziłam wieczorem, wszystko było normalnie. Tapety wisiały, nawet sobie schły. Co prawda trochę na nie wymyślałam, bo jakieś dziwne były i nie kleiły się jak zawsze. I proszę. Pomarszczyły się przez noc w tak oryginalny sposób, że nie sposób tego opisać… Jak długo kładę sama tapety, zdarzyło mi się takie cudo pierwszy raz. Szok. To nie może tak zostać. Trzeba rwać i kleić na nowo.
Mama w płacz. Przecież to dodatkowy wydatek w ich skromnym budżecie. Przeszukałam plecak. Znalazłam kartę. Idziemy do sklepu.
Z miną znawcy obejrzałam dokładnie wszystkie tapety, które wpadły Mamie w oko. No ale, cóż ja – magister historii o dość specyficznych zainteresowaniach zawodowych, mogę wiedzieć o tapetach ponad to, co sobie wymacam w sklepie...
Kupiłyśmy. W tym czasie Tata rozpoczął dzieło zniszczenia. I co się okazało? Tam gdzie tapety odeszły – można było zerwać bez problemu. Tam, gdzie się przykleiły – najchętniej odeszłyby razem z tynkiem lub wcale… Wrr..
Mam nadzieję, że jutro obędzie się bez żadnych niespodzianek i nie będzie czegoś w rodzaju „Do trzech razy sztuka”…





czwartek, 3 września 2009

kto rano wstaje, ten...


Dziś przeszłam samą siebie. Gdy o szóstej rano telefon zatańczył na biurku wydając z siebie trudne do powtórzenia dźwięki, od kilkunastu minut już nie spałam. Tak się bałam, że zaśpię, że obudziłam się jeszcze przed budzikiem. Za oknem ciemna noc, a tu trzeba wstać, żeby na dziewiątą dotrzeć do przychodni. Wiadomo – nie dość, że rano nie potrafię niczego znaleźć, nawet jak jest to w zasięgu wzroku, grzebię się niemiłosiernie, to jeszcze trzeba dojechać…
I co? Uwinęłam się jak nigdy, jeszcze czasu nawet trochę zostało. Potem autobus, przesiadka, tramwaj, tuptanie przed siebie. Ba… Żebym to ja pamiętała gdzie ta przychodnia… Tu wysiąść, na światła, potem prosto… Aaa – Akademia Muzyczna, to na pewno tu skręcić, potem prosto.. Ok., jestem na dobrej drodze. Jakiś GPS mi się włączył. Trafiłam.
Wdrapałam się na pięterko, prosto do rejestracji. I oto po czterech miesiącach czekania na audiencję u pana doktora, pani mi mówi, że dziś nic z tego, bo pan doktor ma niesprawny bark i nie może przeprowadzić badania (nosz…..to po co spisywała mój numer telefonu jak nie po to, by zawiadomić „W razie czego”???)
- O tu panią wcisnę, mam wolne miejsce, za trzy tygodnie. Może wtedy już będzie ruszał ręką. Ale proszę przedzwonić wcześniej, żeby się upewnić.
Uśmiechnęłam się najładniej jak umiem, zabrałam karteczkę i wyszłam. No i masz kobito szczęście, że nie muszę dzwonić teraz do wice, że jednak się pojawię na lekcjach (o ile dojadę), bo bym chyba do końca życia zawodowego miała u niej przechlapane. No bo od kogo bym dostała jakieś zwolnienie za ten dzień??
Cóż. Czasu mam pod dostatkiem, u Siostry mam być za trzy godziny. Przespaceruję się po Metropolii, może jakieś sklepy już będą otwarte, jakoś przetrzymam.
No to idę. Poranny spacer po mieście. Nigdzie się nie spieszę, mam czas. I jakoś zmysły mi się chyba wyostrzyły. Kiedy ja ostatni raz zarejestrowałam tyle rzeczy naraz? Tu układają chodniki, tam zrobili ładny skwerek, postawili ławki. Na jednej z nich starsza pani popija herbatkę z termosika wygrzewając się na słonku. Z naprzeciwka idzie jakaś para. Rozmawiają. Nagle on wyciąga szybko z teczki kartkę i długopis i usilnie prosi dziewczynę o numer telefonu (a ja myślałam, że to tylko w filmach się zdarza.. spotykają się na ulicy i wymieniają numerami telefonów…). Ona się wije jak wąż w myjni samochodowej tłumacząc mu, że nie widzi takiej potrzeby, on nalega… Mijam ich, choć ciekawa jestem jaki był finał tej rozmowy. Ale już z boku dobiega mnie głos starszej pani. To pewne starsze małżeństwo zaciekle dyskutowało nad tym, dlaczego nie można w zdrowiu doczekać do śmierci, tylko człowiek jeszcze się musi namęczyć zanim umrze. I to chodzenie po tych lekarzach… 
Ewa, obudź się. Kawy ci potrzeba. Za dużo widzisz i słyszysz…
Wchodzę do Wujka Donalda. Nagle dostrzegam wpatrzone we mnie rozpromienione oczy i ogromny uśmiech.
- Dzień dobry! – krzyczy do mnie właściciel obojga. Na stoliku jakieś notatki, obok siedzi jeszcze ktoś z notatkami. Powtórka przed egzaminem?
Uśmiecham się w odpowiedzi. Nic się nie zmienił. Ile lat temu go uczyłam? 7? 8?...
Pierwszy łyk kawy uświadomił mi, że nie zabrałam cukru. Ale i bez niego o dziwo okazała się tak dobra jak zawsze… Postanowiłam się poużalać, jaka to ja nieszczęśliwa jestem, że wstaję w środku nocy i po co?... W odpowiedzi czytam "Kto rano wstaje, ten... lekarza nie zastaje:)"...
Sister wyczuła pismo nosem, bo wraz z ostatnią kroplą kawy przeczytałam jej esemesa, że jak jestem po wszystkim, to mogę przyjechać wcześniej, bo już jest w domu. Uff… Pewnie, że jestem po wszystkim. A nawet jeszcze wszystko przede mną.
Za dużo wrażeń, jak na jedno przedpołudnie. Choć potem doszły jeszcze sporty ekstremalne, czyli szwagier odwożący mnie do domu (dlaczego zawsze hamuję razem z nim??) I gdy już mi się wydawało, że czas odespać te poranne eskapady, znów zaświergolił mój telefon. „Jak tam pakowanie? Tylko nie zapomnij jutro wsiąść do autobusu”. Rany! Zapomniałam, że to już jutro! Rozwijanie zainteresowań przecież jest równie ważne jak dbanie o formę fizyczną, prawda? :)



poniedziałek, 31 sierpnia 2009

koniec, albo początek - jak kto woli:)


Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona.
- Rety! Chodnik rozwalają! Wody nie będzie!
No bo że ciepłej wody nie ma prawie co drugi dzień, to już się człowiek przyzwyczaił, ale dziś musi być! Między ludzi trzeba iść. Odsiedzieć swoje na konferencji… Grzanie wody w garnkach opanowałam do perfekcji, ale co jak zakręcą wodę na amen??
Biegnę do łazienki, odkręcam kran… Leci! Uff… To co się tak tłuką? Jeszcze siódmej nie ma… (sama nie wierzę w to co piszę – ja, przed siódmą na nogach…)
No i zastygłam z ręką na klamce okna. W polu widzenia pojawiły się dwa wielbłądy. Za chwilę dołączyły do nich dwa kolejne… Policzyłam jeszcze raz. Zgadza się. Cztery. Wielbłądy w dodatku. No tak, cyrk przyjechał. Namiot rozkładają i dlatego ten hałas…
Wróciłam do łóżka. Jeszcze chwilka…
Chwila oczywiście trwała dłużej niż powinna. Ale na ciepłą wodę się załapałam. Godzinę później usłyszałam tylko groźne syczenie w kranie …
I jeszcze Mama wpadła na kawę, a dzieciarnia z okrzykami radości wpatrywała się w garbate stworzenia cierpliwie przeżuwające jedzoną trawę.  
No i przeżyłam 4 godziny siedzenia na konferencji, choć nie wiem po co tam byłam potrzebna. Ewidentnie ktoś chciał pokazać, że tu rządzi… Posłuchałam, pokiwałam głową ciesząc się w duchu, że cały ten cyrk mnie minie szerokim łukiem, podpisałam się na liście, a na koniec koleżanki siedzące obok stwierdziły, że będzie im brakować na konferencjach moich złośliwych komentarzy… Wyrobiłam się przez te wszystkie lata? ;)
No ale teraz już nie ma zmiłuj. Trzeba opracować plan działania. Choć wiem od czego zacznę. Okna. Chyba czas je umyć. Zwłaszcza po dzisiejszym najeździe Hunów … Oczywiście pod warunkiem, że mi znowu nie zakręcą ciepłej wody:)



sobota, 29 sierpnia 2009

31 sierpnia - dzień bloga


           

Ja też nie miałam pojęcia, że taki dzień istnieje. Ale już wiem. To 31 sierpnia.
Anabell, dziękuję za wyróżnienie:)

Czasem robię rzeczy, o których kiedyś mówiłam, że kto jak kto, ale ja nigdy tego nie zrobię. I pisanie bloga zaliczyłabym właśnie do kategorii owych czynów ongiś niedostępnych, nieosiągalnych, absolutnie nie dla mnie. Gdy pomyślę, że jeszcze rok temu o tej porze, słowo blogosfera dla mnie nie istniało, nie czytałam żadnych blogów i nawet nie przypuszczałam, że sama takowy będę pisać, wydaje mi się to tak odległe… Byłam co prawda regularnym gościem pewnego zaprzyjaźnionego fotobloga, potem kolejnego, ale namowy na założenie swojego spełzały na niczym.
I w końcu się stało. Powstały „Zapiski niesforne”.
Czy pisanie bloga coś zmieniło w moim życiu? Przecież wszystko, cokolwiek robimy w życiu wywiera wpływ na naszą osobowość. Nawet jeżeli odciśnięty dziś ślad ukaże się wyraźnie dopiero za jakiś czas. Pisanie tego bloga sprawia mi ogromną frajdę. Inaczej bym przecież tego nie robiła:) Nie uganiałabym się np. za notesem i nie wyglądałabym głupkowato na plaży, jako jedyna bazgrząca w tłumie czytających. No ale ktoś musi bazgrać, żeby czytać mógł ktoś, prawda?:) Zawsze lubiłam pisać: listy, pamiętnik, coś tam do szuflady… Zresztą – często łatwiej przychodzi mi coś napisać niż powiedzieć. Taka moja natura. Wydusić coś ze mnie to niemal cud… Ale i na tym polu robię postępy.
Nie mam w zwyczaju pisać „pod publiczkę”. To byłoby jedno wielkie nieporozumienie. Ale stali bywalcy to wiedzą. Piszę o moim świecie, tak jak go widzę i odczuwam. Czasem jest śmiesznie, czasem beznadziejnie. Ale kto powiedział, że w życiu są tylko piękne chwile? To tak jak w kuchni. Czasem trzeba odrobiny ostrych przypraw, by docenić smak potrawy.
Za trzy tygodnie minie rok, gdy wyskrobałam pierwszego posta i z drżącymi rękami i kroplami potu na czole, jednym kliknięciem pokazałam go innym. I przyznam szczerze, że początki były dla mnie trudne. Zwłaszcza od strony technicznej. Sprzęt elektroniczny niekoniecznie pała do mnie sympatią... Dusza i zacięcie dezinformatyka nadal we mnie tkwią, ale przynajmniej z własnym blogiem już sobie daję radę. Metoda prób i błędów to jednak najlepsza metoda do nauczenia się czegokolwiek i coraz mniej spraw technicznych już mnie zaskakuje (choć chciałabym się móc w końcu normalnie zalogować, z mojego bloga niestety nie potrafię, bo… nie widzę tej opcji…)
Wiem jedno. Gdybym wtedy nie kliknęła „publikuj”, nie poznałabym tych wspaniałych ludzi, których linki są obok. Bardzo sobie cenię ich obecność i słowa. I cieszę się, że z kilkoma z nich mam kontakt pozablogowy. I że dla nich jestem effką taką z krwi i kości, a nie z literek:)
Reguły zabawy pozwalają mi polecić jedynie pięć blogów spośród tych, do których zaglądam. I tu, przyznam, zaczęły się schody. Bo dla mnie każdy jest godny odwiedzin. No ale skoro mus, to mus… Będą jednak tylko cztery. Taki kaprys…

Jeżeli ktoś jeszcze nie był, to niech koniecznie zajrzy tam (kolejność alfabetyczna, bo tak mi łatwiej):

Anabell – Tak szczerze mówiąc, wątpię, by ktoś ze stałych moich czytaczy jeszcze u niej nie był. Więc to informacja dla wszystkich anonimowych cichociemnych. Jej blog to prawdziwa kopalnia wiedzy. Tematyka tak różnorodna, że potrafi zaskoczyć zakresem zainteresowań. To jeden z jej postów sprawił, że się zawzięłam i w końcu odnalazłam na niebie Syriusza:) No i z jej bloga trafiłam do wielu moich blogowych znajomych. I odwrotnie pewnie też;) Polecam nie dlatego, że poleciła mnie i wypada się odwdzięczyć. O nie. Polecam, bo jej blog jest tego wart.

Mijka2 – Niezwykle serdeczna, życzliwa i energiczna osoba. Pisze o tym co dla niej ważne. I robi to w sposób, który sprawia, że czuję się u niej tak swojsko, jakbym ją znała od… dawniej niż dawno, czyli od zawsze.

Postautoportret – Mieszkaniec Krainy Deszczowców, gdzie – jak się okazuje, też czasem wygląda zza chmur słońce. Wrażliwy na dźwięki muzyki i słowo pisane. Czarodziej słowa. Pisze z taką lekkością, że naprawdę chce się czytać. I czytam.

Trutu-lalala – Z ogromną przyjemnością zaglądam do jego Trutuświata. Ma niebywałe poczucie humoru i zadziwiający dystans do otaczającego świata. Gdy doprawi to wszystko szczyptą autoironii – efekt zawsze niesamowity.

Zasady zabawy:
1.Napisz na swoim blogu specjalną notkę, w której opiszesz dlaczego zostałeś/łaś blogerem? Czy blogi zmieniły coś w Twoim życiu? Co daje Ci blog? Czy dzięki blogom przeżyłaś/łeś coś ciekawego? Czy dzięki blogowaniu poznałaś/łeś interesujących ludzi?
2.Opisz również 5 blogów, które uważasz za warte poznania przez innych. Opublikuj linki do nich na swoim blogu i w ten sposób wytypuj ich autorów do naszej zabawy. 
3.Umieść w tej notce naszą specjalną grafikę.
4.Pod notką opisz zasady zabawy.

Tyle:)




~~~~


W mojej głowie na dobre zadomowił się Hefajstos. Od kilku dni wytrwale wykuwa przeróżne cudeńka dla wiecznie młodych i pięknych mieszkańców Olimpu. Tylko czy nie mógłby się przekwalifikować na jakieś inne, mniej uciążliwe i hałaśliwe zajęcie? Np. robienie na drutach? Jeszcze jeden taki dzień i zacznę żądać jego eksmisji…
(Jedna z bohaterek „Lalki” zawsze mówiła w takich chwilach, że ma globusa. Ale ja nie z arystokracji. Mnie po prostu boli głowa…)
Na zakończenie wakacji zabraliśmy Młode Pokolenie do naszego grajdołkowego muzeum. Pominę milczeniem fakt, że musiałam z tej okazji wstać skoro świt, bo Mama chciała tam dotrzeć tuż po otwarciu, czyli koło 10. Ledwo zatem weszłam do mieszkania Rodziców, a wszyscy w szyku bojowym i pełnym rynsztunku już na mnie czekali. Zatem żegnaj kawo... Zrobiłam w tył zwrot na pięcie i z Młodą przyssaną do mej ręki jak pijawka, paplającą o wszystkim o czym tylko małe dziewczynki mogą paplać, obrałam jedyny słuszny dziś kierunek – muzeum. Młody obijał się (i to dosłownie) między Babcią i Dziadkiem, zachwycając się po drodze każdym pomalowanym płotem i oburzając na fakt, że słupy wysokiego napięcia są w środku miasta…
Co prawda byli w tym muzeum przynajmniej raz, ale i tak całą drogę ciągnął się za nami smrodek dydaktyczny pt. muzeum to miejsce gdzie się ogląda, a nie dotyka. I cała seria przykazań: nie wdrapuj się, nie dotykaj, nie siadaj, nie podnoś, nie przestawiaj itd. To głównie do Młodego. Jemu to po prostu trzeba za każdym razem powtarzać jak mantrę, z nadzieją, że choć część tych słów do niego trafi. Oczywiście przy okazji trzeba było odpowiedzieć na milion pytań zaczynających się od jego ulubionego słowa „Dlaczego”…
Daliśmy radę. Muzeum stoi. Listów gończych za nami nie rozesłali.
Ok.. W boskiej kuźni jakby mniejszy ruch, to może uda mi się zasnąć, bo pora nieludzka. Zostawiam więc z odrobiną greckich nutek. I chyba nie muszę tłumaczyć co znaczy „S’agapo” :)


                                                prezent 


wtorek, 25 sierpnia 2009

rozterki pierwszoklasisty


Młoda oznajmiła dziś z oburzeniem, że ma do szkoły już prawie wszystko, z wyjątkiem najważniejszej rzeczy.
- Pióra? – spytała Mama.
- Zmazika do pióra? – spytałam ja, bogatsza o ubiegłoroczne doświadczenia z Młodym.
- No jak to! – przewróciła artystycznie oczami. – Tyty!
No tak. Tyta. Czyli kawałek tektury, owinięty w kolorowy papier, wypełniony po brzegi słodyczami. Obiekt uwielbienia każdego pierwszoklasisty. Im większy, tym lepszy.
- Czyli od dziś nie jesz słodyczy, żeby było co do tyty włożyć? – uśmiechnęłam się pod nosem, spoglądając to na Mamę, to na Młodą.
Młoda nie zdążyła buzi otworzyć, by odpowiedzieć, gdy Młody krzyknął z drugiego pokoju:
- Jakie włożyć?! Kupi się!
- Aaa… Kupi się? – zaskoczyła Mama.
- No… Rodzice kupią, znaczy się – zreflektował się Młody biorąc chwilowy rozwód z klockami lego i zaszczycając nas swą obecnością.
- No ale, musisz mieć tę tytę? – Mama przejęła pałeczkę biorąc Młodą pod włos.
- Jak to nie mieć?! – spojrzała oburzona. – Każdy pierwszak musi ją mieć!
- A ciocia nie miała i jakoś ją do pierwszej klasy przyjęli – powiedziała Mama niebezpiecznie przeciągając strunę.
- Bo wtedy nie było tyt – odpowiedziała rezolutnie Młoda, patrząc na mnie z rozbrajającym bananem na twarzy.
No tak. Przecież jak ja szłam do pierwszej klasy, to w przydomowym ogródku hasały beztrosko dinozaury….
- Były, tylko słodyczy w sklepach nie było – mruknęłam pod nosem.
- A potem nawet dobranocki w telewizji – parsknęła śmiechem Mama.
- Widzisz, a teraz w sklepach jest wszystko – uśmiechnęła się jeszcze szerzej Młoda. – I mama mi na pewno kupi – dodała, kładąc akcent na „na pewno”.
- Na pewno? – podchwyciła Mama.
- No przecież. Rodzice zawsze nam kupują to co chcemy – odpowiedział za nią brat.
Spojrzałyśmy z Mamą na siebie.
- Zawsze? – spytałam z przekąsem.
- Właściwie to nie, bo czasem jesteśmy niegrzeczni. Ale wiesz, to tylko czasem – dodał marszcząc nos.
Rozumiem, czyli ja miałam to szczęście wstrzelić się w te dwa tygodnie, kiedy trwało owo „czasem”…

Trudno wytłumaczyć dzieciom, że pieniądze to nie wszystko. Choć one doskonale sobie zdają sprawę, że bez pieniędzy wielu rzeczy by nie mieli. Kilka dni temu Młody kombinował, jakby to było fajnie, jakby na świecie nie było pieniędzy, bo każdy wszedłby do sklepu i wziął co mu potrzeba. Trudno mu było zrozumieć, że wtedy nawet sklepów by nie było. Oj, nagłówkowała się ciocia, żeby mu sprzedać trochę wiadomości na ten temat i nie zrobić tego za mądrze, tylko tak dla 8-latka. Ale załapał. Stwierdził nawet, że ten co wymyślił pieniądze, to jakiś mądry musiał być.
A ja jak była mała, to chciałam, żeby pieniądze rosły na drzewach…