piątek, 24 grudnia 2021

życzenia

 Życzę wszystkim spokojnych, rodzinnych i radosnych Świąt Narodzin Bożej Dzieciny.


 


piątek, 3 grudnia 2021

Jeszcze jeden dzień...


 

Izolacji dzień 17-ty. I ostatni.

Jakie odczucia po tym przymusowym zatrzymaniu się w szaleństwie codzienności?

Wielka radość z faktu, że zadzwonił mops, czy centrum zarządzania kryzysowego skończyła się bardzo szybko. Po dwóch dniach niemal spania z telefonem (bo wciąż ktoś skądś dzwonił) nawet pies z kulawą nogą się mną nie zainteresował. Co innego osoby na kwarantannach. Tych sprawdzają, wiem, bo rodzice mi meldowali, że a to dzwonił dzielnicowy, a to patrol policji chciał, by córka czy syn pomachali im z okna – i tak przez te 10 dni ze dwa razy na pewno. A ode mnie, przez 17, nikt nic nie chciał. Można by umrzeć w samotności. Niby mogłabym zadzwonić pod telefon interwencyjny z MOPS-u, ale skoro w Grajdołku codziennie było od 30 do 71 chorych, i pani wydzwaniała z tego właśnie telefonu, to pewnie załamałabym się nie umiejąc się dodzwonić… Samotny, bez rodziny lub co najmniej życzliwych sąsiadów – przepadł na izolacji jak kamień w wodę.

Na szczęście Rajski był mobilny. Choć i tak od razu wysłany na pracę zdalną. Żeby, w razie czego, nie posypał się cały zespół. I…. Chyba jednak mnie lubią 😊 Nie było dnia, żeby ktoś z pracy nie napisał z pytaniem, jak się czuję. I co najmniej z cztery koleżanki zaoferowały się, że jak co, to mam tylko napisać i przywiozą zakupy pod drzwi. Niesamowicie miło było czytać takie wiadomości. I wiem, że było to napisane szczerze.

Najbardziej mi brakowało spacerów. Miałam nadzieję, że po izolacji dostanę L-4 i choć dookoła bloku uda się przespacerować dla podbudowania kondycji. Niestety, przedłużono mi izolację i kolejny tydzień mogłam, co najwyżej, wyjść na balkon. I tak wyszłam dopiero dzisiaj. Bo albo kurzyło śniegiem, albo lało jak w porze monsunowej, albo wiało tak, że aż strach było drzwi otworzyć. Dzisiaj świeci słońce, więc skorzystałam z okazji . A jutro chcę iść na upragniony spacer dookoła bloku. Bo chyba na więcej mnie nie stać.

W ramach rehabilitacji pokowidowej nie mogę grać na flecie (miałam ćwiczyć wydolność płuc, a dmuchanie do butelki z wodą jakoś do mnie nie przemawia…). Jeden został w szkole, a drugi spoczywa w szafce, bo reszta Rajskich na zdalnych.  Ćwiczę więc małą motorykę,  czyli po ludzku – wycinam. Mam całe stado reniferów i mnóstwo bałwanków. Będzie czym ozdobić klasowe okna, jak wrócę.

I dostałam skarpetki. Takie w sam raz na chorowanie. Jak ktoś coś ode mnie chce – wyciągam spod koca stópki i już wszyscy wszystko wiedzą 😊


 

środa, 24 listopada 2021

Pozytywnie

 Życie na Wichrowym zamarło we wtorkowe południe po raz pierwszy. Cały dzień, jak młody bóg, śmigałam góra-dół, planowałam klasówki, dzień jak co dzień. Ale ledwo doczłapałam do domu. Co jest? Nagle, jak grom z jasnego nieba, na termometrze pojawiło się równe 39. Zadzwoniłam do przychodni.

Jesteś czwarta w kolejce, jesteś czwarta.... No ok, czekam..

Jesteś trzecia w kolejce, jesteś.... Czekam...

Jesteś druga w kolejce, jesteś druga.... Czekam....

Jesteś pierwsza w kolejce.. wow! To się uda! 

Jesteś pierwsza w kolejce, jesteś pierwsza... Czekam, czekam, czekam. 

Przepraszamy, ze względu na długi czas oczekiwania połączenie nie może być zrealizowane. Spróbuj zadzwonić za chwilę.

Nosz....

Dzwonię.

Jesteś czwarta w kolejce....

Jesteś trzecia w kolejce...

Jesteś druga w kolejce....

Jesteś pierwsza w kolejce.... No jak mnie rozłączy to mnie rozsadzi....

Przychodnia słucham?

Nie pamiętam co bredziłam do tej słuchawki. Pamiętam, że pani twierdziła że już mnie nikt nie przyjmie (godz. 14.15). Ale 5 minut później zadzwoniła lekarka. Dostałam skierowanie na test. Na drugi dzień, na 15.30. Super. Telefon do szkoły. Tam już też o tej porze mało kto pracuje, ale miałam szczęście. Godzinę później SMS, że po drugiej stronie ulicy też robią wymazy i nie muszę czekać do środy. Zwlokłam się z łóżka i poszłam. Rano o 7 SMS że jest wynik. Wichrowe wstrzymało oddech po raz drugi. Pozytywny... 

I się zaczęło. Wysadziłam na zdalne pół szkoły. Dzwonił sanepid, centrum zarządzania kryzysowego, mops i tylko jeszcze policja mnie nie chciała w oknie. 

Ale to dopiero początek. Młoda chwilę później napisała, że coś niezbyt się czuje. Od razu aut ze szkoły i jedź do lekarza. Ona, cwaniara, po drodze na autobus zadzwoniła do przychodni po telewizytę. O tym, że mam wynik pozytywny dowiedziała się po przyjeździe. Też dostała skierowanie. Rano wynik. Pozytywny...

Rajski od razu dostał dreszczy. Zadzwonił do swojego lekarza. Dostał skierowanie. Rano wynik. Negatywny. Ufff, jeden mobilny.

Jesteśmy zaszczepieni. Młoda od początku ma tylko katar. Ja, pierwsze dwa dni, płakałam z bólu. Przewrócenie się z boku na bok było nie lada wysiłkiem. W sobotę spadła temperatura. Wstałam z łóżka. Robię sobie wycieczki po pokojach, żeby choć trochę się ruszać. Sapię i dyszę. Wciąż chce mi się pić. Schudłam 1,5 kilo. Nie mam ochoty na kawę, choć smak i węch w jak najlepszym porządku. Dochodzę do siebie. Ale nie wiem, czy w poniedziałek będę już zwarta i gotowa. Może w kolejny.


wtorek, 24 sierpnia 2021

wakacyjne migawki

 Pogoda w pierwszym tygodniu dopisała. Nawet zdobyłam się na odwagę i rozłożyłam ręcznik na piasku. A że nie cierpię piasku - tym bardziej był to wyczyn nie lada :) Korzystaliśmy na maksa. Spacery, czytanie, leniuchowanie, zwiedzanie. Drugi tydzień upłynął pod znakiem parasola i przecudnej urody peleryn przeciwdeszczowych, ale uparcie maszerowaliśmy tu i tam, byle nie siedzieć w pokoju. Nasiedzieliśmy się wystarczająco ostatnie dwa lata. 

Wiatr wiał bez względu na to, czy słońce było na bezchmurnym niebie, czy niebo było zapłakane od deszczu. I opalał. Czego dowodem jest opalona reszta wypoczywających - bo ja, po tatusiu, nawet nie wiem kiedy robię się brązowa.

Ludzi było mnóstwo. Wszędzie. Ale na plaży, o dziwo, było nawet pustawo. Parawaningu nie uprawiano na szeroką skalę, można było się spokojnie ulokować i cieszyć ciszą.

Ceny? Naczytaliśmy się o tych paragonach grozy i trochę nas strach obleciał. Ale nic z tego. Ceny wcale nie były porażające. Nie wiem, gdzie ci ludzie jedli i co jedli, ale ryb najedliśmy się po kokardę i nie zbankrutowaliśmy. 

I na koniec, krótka scenka z naszej ulubionej gdyńskiej knajpki. Zawsze pełno ludzi, bo i jedzenie pychotka i ceny przyzwoite. Czasem trzeba było poczekać na stolik. A stoliki były i małe - dla dwóch, trzech osób, był też duże ławy dla 6-8 osób. Czekają w kolejce dwie panie i trzyosobowa rodzina. zwolniły się równocześnie dwa stoliki: trzyosobowy i 6-osobowa ława. Gdzie poszły panie? Tak, do dużej ławy. Głowa rodziny grzecznie poprosił o zamianę. "Ale my wolimy tutaj, proszę pana" - usłyszał. Panie zamówiły piwo, rodzina obiad...

A na samiuśki koniec kilka wakacyjnych migawek. Wracam do pracy już w czwartek. I oby było cały czas stacjonarnie.












czwartek, 5 sierpnia 2021

maseczkowe love

Przyzwyczaiłam się do nich i jakoś tak, po roku z kawałkiem, przestają mi przeszkadzać. Doceniłam ich obecność zwłaszcza zimą, gdy po raz pierwszy nie narzekałam, że mi zimno w nos. Nosiliśmy je bez narzekania. Nawet nauczyłam się prowadzić w nich lekcje – jak zakazali nosić przyłbice. Śmierć Mamy tylko nas utwierdziła w słuszności tego co robimy. Ograniczała spotkania do niezbędnego minimum, wychodziła tylko, gdy musiała i to z zachowaniem wszelkich zasad bezpieczeństwa, i wystarczyło jedno niefortunne spotkanie z koleżanką i stało się. Dziura, jak powstała po Jej śmierci jest wciąż ogromna, a cała sytuacja do dziś tak irracjonalna, że wciąż ciężko uwierzyć, że już nie zadzwoni, nie zapyta co u nas. Uśmiecha się za to wciąż do nas z wigilijnego zdjęcia, zrobionego, ot tak, selfiaczka.

Ten czas od końca marca był jak przerwa w życiorysie. Praca – dom – praca – dom… A, że praca głownie była w domu, dostawałam kręćka. Na komputer nie mogłam patrzeć po skończeniu lekcji. Nawet się ucieszyłam, gdy maluchy wróciły do nauki stacjonarnej – wreszcie można było iść do ludzi. A potem już mniej się ucieszyłam na wymyśloną przez szefa wszystkich szefów hybrydę. Bo na czym niby mam pracować w szkole? Na tych stacjonarkach, co to ledwo zipią normalnie, nie mają kamerki, a internet też wcale nie jest jakiś full wypas?... Trzeba było przytachać własnego laptopa, mieć w nim milion przygotowanych rzeczy na lekcje – jakby nie dało się z neta, i własny internet w telefonie też – jakby szkolny zastrajkował… Miodzio po prostu… Komputerowstręt w czystym wydaniu przez kilka miesięcy. I tylko jedna myśl trzymała mnie w pionie – wakacje, choć miałam świadomość, że ukochana Grecja jeszcze musi poczekać. Widma nagłych lockdownów nie zachęcały do planowania wakacji w ogóle, ale uparłam się. Kolejny rok z rzędu w domu? Nie ma mowy! Rok temu, rozumiem: zmienialiśmy mieszkanie i wszystkie pieniądze zostały przeznaczone na wiadomo co. Ale teraz wyjedźmy gdzieś, plissss – marudziłam od jakiegoś czasu… Początek wakacji zaowocował więc kilkoma wypadami „po blisku”. Zdążyliśmy być trzy razy w Krakowie i raz we Wrocławiu. Zwłaszcza ten ostatni wyjazd zmroził nas w kontekście tematu posta. Faktycznie, ludzie zapominają o pandemii. Wszyscy chcą normalności. Nie ma tylu tysięcy zachorowań, tylu setek zgonów – więc chyba już jest ok. Celem naszej wyprawy było wrocławskie ZOO. Przerażenie dopadło mnie już przed bramą, gdy zobaczyliśmy ogromne tłumy po bilety. A zatem: maseczki na nos i w kierunku bramki. Nie wspomnę, że mało kto w tym tłumie też był uzbrojony w ten środek zapobiegawczy. Po wejściu do środka poczułam się jak śledź w puszce… Dopiero w którejś bocznej, w miarę pustej alejce zdjęliśmy maseczki. Generalnie zwiedzaliśmy zamaskowani. I generalnie mało kto zakładał maseczkę nawet wtedy, gdy przy wejściu do pawilonu wisiała kartka o obowiązku założenia maseczki i zachowania dystansu. I generalnie nawet zwierzęta miały zwiedzających w nosie, bo pochowały się przed dzikim upałem i i jeszcze dzikszymi tłumami w pawilonach albo w krzaczorach, i w efekcie postanowiliśmy pojechać do Wrocławia jeszcze raz, jesienią, gdy będzie chłodniej i (optymistycznie liczymy na to) mniej ludzi.

Widzę na każdym kroku, że ludzie mają dosyć obostrzeń. W sklepach – zawsze jest ktoś bez maseczki. W autobusie – tak samo. Gdy ostatnio wracaliśmy pociągiem z Krakowa maseczkę mieliśmy tylko my z Rajskim i konduktor. I nie zwrócił nikomu uwagi…. Tydzień wcześniej pani konduktor, na tej samej trasie, jak tylko wsiadła to huknęła „Proszę państwa – maseczki!” i nagle znalazł się komplet zakrytych twarzy w całym wagonie.

W poniedziałek jedziemy do Gdyni. Dam radę 6 godzin w maseczce, bo wiem, że to dla mojego i innych dobra. Jesteśmy zaszczepieni. Mama nie zdążyła.

A na koniec bardzo optymistyczny kadr z krakowskiego Kazimierza. Po prostu – jak znalazł. 


 

poniedziałek, 22 marca 2021

...

 W czwartek rano dostała wynik testu. Pozytywny. Rozmawiała z Rajskim przez telefon czekając na teleporadę. Od lat leczona na płuca, straszliwie charczała podczas rozmowy. Mówiła, że zmierzyła poziom tlenu i jest bardzo niski. I jest słaba. I dlatego zadzwoniła do przychodni. Późnym wieczorem zabrali ją do szpitala i podłączyli do tlenu. W sobotę jedyna informacja od - też chorego (ale w domowej izolacji) szwagra. Dzwoniła, że jest słaba, ale czuje się lepiej.

Umarła wczoraj. Nikt nie zadzwonił, bo nie umieli znaleźć numeru kontaktowego... Dopiero dzisiaj zadzwonili.

Każdemu bym życzyła takiej Teściowej. 

Jak ciężko napisać o Niej, że "była"... :(

środa, 3 marca 2021

mam i ja

 

Pierwszą dawkę szczepionki zapodano mi w poniedziałek punkt 9 rano. Do wieczora nic się nie działo poza tym, że w zasadzie przespałam cały dzień. Ale tłumaczyłam sobie to stresem. W końcu igła i te sprawy – rozumiecie ;) Ale wieczorem poczułam, że pieką mnie oczy – niechybny znak nadchodzącej gorączki. I faktycznie, stan podgorączkowy. No ok. wieczorem zawsze skacze, czyli jest w porządku. W nocy miałam wrażenie, że jestem mimowolnym uczestnikiem minecrafta. Drżał mi każdy mięsień i ciągnął niemiłosiernie. Miałam wrażenie, że układają się one w sobie tylko znane wzory i figury. I gdy myślałam, że już wszystkie wskoczyły w swoje miejsce – pojawiały się wciąż nowe i nowe. Naprawdę, człowiek ma aż tyle mięśni?... Rano było na termometrze sporo ponad 38. Nie wiem ile było w nocy, bo zaabsorbował mnie bez reszty mój mięśniowy minecraf i myślałam tylko o tym, by się już skończył… Tuż po 7 rano jeden telefon do wice, drugi godzinę później do przychodni. Telewizyta niemal od ręki. Pani doktor wysłuchała, pocieszyła, że do dwóch – trzech dni minie. I zmartwiła równocześnie, że przy drugiej dawce będzie taka sama reakcja.. No super… Ale terminu drugiego szczepienia nam nie podali. Podobno będą dzwonić… Dzisiaj idzie druga tura. Ale do innego szpitala. Może im podadzą?

Przespałam cały dzień. Rajski wziął urlop na żądanie, bo nikt nie wiedział, w którą stronę pójdą objawy. Temperatura 38, ból głowy i mięśni do wieczora i całą kolejną noc. Dzisiaj rano otworzyłam oczy i już nie piekły. Faktycznie. Temperatury nie ma. Ale czuję, że wciąż jest nie halo.  I jest L4 do piątku, bo pani doktor też nie wiedziała kiedy miną ostatnie objawy, więc dla bezpieczeństwa dała do końca tygodnia. I wiem, że nie jestem w tym L4 sama. Na 21 osób szczepionych 8 poszło na zwolnienie. Dzisiaj szczepi się 9 ostatnich. Przy tej fali zwolnień nie zazdroszczę wice obsadzania zastępstw. Na szczęście w 4-8 można po prostu odwołać lekcje i dzieciaki mają okienka.

I w poniedziałek właśnie, jako że do szczepienia poszło całe (prawie) 1-3, plus dochodzący i świetlica, odwołano niemal wszystkie lekcje 4-8. Mieli tylko matmę, biologię i moje muzyki. Bo mogłam zdalnie, ale na szczęście nie na teamsach (dostali karty pracy z teorii muzyki, na które nigdy nie mam czasu online). Reszta nauczycieli ze starszych klas poszła uczyć lub przynajmniej zaopiekować maluchy.

Zazdroszczę tym, którzy nie mieli reakcji poszczepiennych. Ale ten wczorajszy dzień dał mi też do myślenia. Skoro tak zareagowałam na szczepionkę, to jak przechodziłabym sam covid, skoro jego objawy są o wiele cięższe niż moje wczorajsze marne 38 z groszami i minecraftowy ból mięśni?.. I to mnie tym bardziej utwierdza w przekonaniu, że szczepienie się jest dobrą decyzją.