poniedziałek, 27 września 2010

pomyka jesień...


Ano pomyka, pomyka... A nawet śmiga po szybach kroplami deszczu, który umila wszystkim życie od rana. Wczoraj tylko się delikatnie zapowiadał, dziś rozgościł się na amen.

Panią jesień, ciepłą i kolorową spotkałam w czwartek. Minęłyśmy się w bramie cmentarnej.

Ja – w kurtce i swetrze, dżinsach i pełnych butach, bo poranne mgły nie zachęcały do ubrania niczego lżejszego, a do tego dochodziła perspektywa chłodu sal lekcyjnych, w których przyjdzie spędzić najbliższe 6-7 godzin…

Ona – w kolorowej sukience na ramiączkach i klapkach-japonkach…

Spojrzałyśmy na siebie wzrokiem pełnym zdziwienia, jakbyśmy trafiły nagle w to miejsce z dwóch odrębnych światów.

A poranne mgły były niesamowite… Niebo różowiło się budzącym się Słońcem, a spod gęstej jak mleko mgły, wyłaniały się czubki zielonych jeszcze drzew. I był to wystarczający powód, by zareagować na budzik, wyskoczyć spod ciepłej kołdry i pobiec na balkon, by się skutecznie obudzić. Teraz będę musiała znaleźć inny skuteczny motywator. No bo jak to tak wstawać, gdy za oknem ciemno? :)

 

  kawa 



poniedziałek, 20 września 2010

effka ekologiczna


Nareszcie zaczyna tu wyglądać, jak w pokoju, a nie składzie makulatury... O składzie rzeczy wszelakich w dużym pokoju nie wspomnę, bo jedynie ten, kto to widział, jest w stanie ocenić skalę nieszczęścia jakie mnie nawiedziło ubiegłej soboty.

Dziś zawzięłam się w sobie i postanowiłam doprowadzić do stanu używalności pokój zwany „małym” – w odróżnieniu od „dużego”, który faktycznie metrażowo jest większy. I pełni rolę gościnnego. Bo mały to „mój” pokój, a w nim ponad dwie setki słoni, książki i inne takie upchane na regałach, w szafkach i szufladach. No i łóżko oczywiście. I nigdy nie potrafię wyjaśnić, czemu to „mój” pokój, skoro to moje mieszkanie:)

Część wyprodukowanych papierów zamieszkało już na stałe w moje szkolnej szafce. Nadal nie rozumiem po co ich było tyle tworzyć, no ale określenie „ewentualna kontrola” zamyka usta wszystkim, którzy próbują zadać powyższe pytanie poddając w wątpliwość sensowność tej papierologii. I co roku trzeba drukować na nowo owe hurtowe ilości rocznych planów pracy, bo przecież co roku w innym momencie kończymy semestr i rok szkolny, więc ubiegłoroczne plany pracy już w tym roku są nieaktualne… Tylko po co marnować tyle papieru? Nie można by tego na płytce trzymać? Podobno wszyscy nauczyciele mianowani znają się na technice informatycznej i stosują ją w praktyce. Zatem miłe panie z kuratorium czy innych mądrych instytucji nawiedzających szkoły, też potrafią obsługiwać komputer, prawda? Bo nawet, jak nie są nauczycielami, to jako urzędnicy, potrafią to tym bardziej. Więc otworzenie odpowiedniej płytki z zapisanym na niej dokumentem, nie sprawiłoby większego problemu. Tak myślę. Za rok naniosłabym odpowiednie zmiany i płytka nadal byłaby do wglądu…

Skąd taka refleksja? Bo właśnie odzyskałam 80 foliowych koszulek, w które „zapakowane” były różnej maści plany pracy wychowawcy, rozkłady materiałów, plany wynikowe i inne cuda-wianki, jakie kazano nam po drodze tworzyć. I 200 jednostronnie zadrukowanych kartek… No tak, mogłam drukować po obu stronach, wtedy byłoby ich 100 do wyrzucenia. Ale nie drukowałam (czy ktoś drukuje dwustronnie?....). Więc teraz mam stos kartek na bazgroły. Może część mamie podrzucę. Jak młode pokolenie się zjawi, będzie mieć na czym się wyżywać plastycznie…

 

P.S. A wiecie, że jesteście ze mną już dwa lata? I nie wyobrażam sobie, żeby miało być inaczej. Dziękuję:)

 

 

sobota, 18 września 2010

sobota :)


Kocham ten dzień! I to nic, że ciągle mieszkam w magazynie rzeczy przeróżnych, bo pan majster dopiero w przyszłym tygodniu przyjedzie tuningować moje półki pod książki. To nic. Serio. Bo dziś sobota:) I nie muszę się zrywać z łóżka w środku nocy, i mogę włóczyć się w piżamie do której chcę, mogę wypić ciepłą poranną kawę, a nie mrożoną gdzieś koło południa i w ogóle – nie muszę nic pisać. Odrobiłam się z papierów w terminie. Wczoraj dostałam zwrot części produkcji własnej i zostałam pochwalona za jej jakość. No. Czyli dziś mogę z czystym sumieniem nic nie robić. Właściwie nie do końca nic, bo dwa ogromne stosy zeszytów z zadaniami domowymi czekają na sprawdzenie, ale jakaż to przyjemność usiąść na wygodnej kanapie, przed telewizorem (pod warunkiem, że coś tam w ogóle będzie do obejrzenia..), a nie na niewygodnym krześle przed komputerem. Bo ja wszystko co mam do sprawdzenia, sprawdzam przed telewizorem. Inaczej nie potrafię… I moją pokojową zieleniną się trochę zajmę. Odkurzę liście, albo w ogóle wsadzę pod prysznic, żeby się opamiętały. Tylko juki nie ruszę. Wystrzeliła w górę jakby na jakiś wspomagaczach była i coś mi się wydaje, że następna wiosna będzie ostatnim dzwonkiem na jej przesadzenie do ogromnej donicy, która będzie musiała jej wystarczyć na długie lata. I tak będę musiała chyba zatrudnić sztab ludzi do tego. Już rok temu, gdy ją przesadzałam, wyglądałam jakbym się biła z kotem – podrapane ręce i twarz, bo już była duża i ciężka, a teraz to już nawet nie myślę jakby to przesadzanie wyglądało:) A raczej, jak ja bym po nim wyglądała:)

I nadrobię blogowe zaległości. Bo w czytaniu jestem na bieżąco, gorzej z komentowaniem…

I w końcu słońce wyszło! I może dlatego chce mi się chcieć.

 

  prezent 

  

poniedziałek, 13 września 2010

zdolna jestem niesłychanie...


Ja to się mówi – jak nie urok, to wiadomo co…

Przeszczęśliwa bestia jestem, bo się odrobiłam z papierzysk. Przysiadłam tyłka i zarwałam kawałek nocki, ale takie plany stworzyłam, że jak mi ich nie zatwierdzą, to będę zawiedziona. Wenę miałam jak mało kiedy. Może to te fejsbukowe „Sex on the beach” tak na mnie motywująco podziałały, bo tyle ich dostałam, że od samego patrzenia uderzało do głowy:) Nie chcę nawet myśleć, co by to było, jakby prawdziwe były. Łooooo… Ale by się działo:) W każdym razie papierzyska okazały się być tylko jedną z atrakcji niedzielnego wieczoru. Otóż w sobotę stwierdziłam, że moi sąsiedzi chyba nie do końca się dobrze czują, bo kto to widział, by koło 20 przestawiać meble… I to tak, że aż mi się szafy w przedpokoju trzęsły. No. A wczoraj wieczorem już wiedziałam, co to za huki i trzaski rozlegały się dzień wcześniej. Pod natchnieniem pomysłu na jedne z zajęć kółka mojego historycznego, pobiegłam do przedpokoju, by wyszperać potrzebny scenariusz, co by się nadał tak akurat. Odsuwam drzwi z szafy i… Zamarłam. To nie moi sąsiedzi. To moja szafa! Górna półka runęła pod ciężarem książek i efektem domina pociągnęła za sobą dwie kolejne, zatrzymując się niemal na samym dole… Akcja ratunkowa przeprowadzona tuż przed północą zakończyła się sukcesem. Na szczęście nie zniszczyły się żadne płyty ani kasety, które znalazły się na samym dole tej okropnej piramidy. Trochę teczek odniosło lekkie obrażenia, książki też wyszły w większości bez szwanku.

Miły pan majster przyjechał dziś popołudniu i spojrzał na mnie z politowaniem, po czym zaczął naprawiać szkody. A przy każdej przykręcanej śrubce powtarzał, żeby nie ładować tyle kilogramów na jedną półkę, bo przecież są one drewniane, a nie ze stali hartowanej. I obiecał zrobić specjalne wsporniki, żebym więcej sąsiadów po nocach nie straszyła. Mam nadzieję, że zdadzą one egzamin. Bo gdzie będę trzymać te stosy książek? Do lodówki już się nie zmieszczą… Lodówka od dłuższego czasu używana jest zgodnie z przeznaczeniem, czyli oprócz światła i powietrza, zdecydowanie większą część jej zawartości stanowi papu…

 

 

piątek, 10 września 2010

a niebo całe w ogniu


Utonęłam w stosie papierów. Ale daję radę:) Odhaczam na liście to co już wyprodukowałam i… dopisuję na niej kolejne pozycje. Hihi:) Nie jest źle, naprawdę. Może i wyglądam jak zombi na głodzie, ale mam wielką nadzieję, że jutro trochę odeśpię całotygodniowe wczesne wstawanie i do niedzieli cienie pod oczami znikną (żeby na początku tygodnia pojawić się znowu). Choć nie łudzę się, że sobie odpocznę, bo do poniedziałku norma papierologii stosowanej musi być w części wyrobiona, więc niedziela będzie dość pracowita, bo trochę tego jeszcze zostało…

Jestem zmęczona fizycznie, ale do wszystkiego podchodzę z dystansem, a nawet z poczuciem humoru. Sama nie wiem skąd mi się to wszystko bierze, ale jest mi z tym dobrze.  Jedynym koszmarem ostatnich dni są te pobudki w środku nocy, gdy za oknem ciemno i mgła. Choć dziś było całkiem inaczej. Zaraz po przebudzeniu pobiegłam otworzyć balkon. To nic, że było kilka minut po szóstej rano. Dla tego widoku warto było. Słońce próbowało przebić się przez gęste chmury, wpychając między nie swe wesołe promienie. I było tak ciepło, że nie mogłabym tak stać i stać, i stać. W ciągu dnia słońca raczej nie oglądam, chyba że zza szyb szkolnych sal lub korytarzy. Ale wystarczy sama świadomość, że ono tam jest.

I tak pięknie dziś zachodziło… Niebo wyglądało, jakby całe płonęło…

Jak niewiele nam potrzeba, by nabrać sił i chęci do robienia czegokolwiek, prawda?

 

   

 

 

niedziela, 5 września 2010

pierwsze koty za płoty


I skąd ja to wiedziałam? Przyszła sobota, godzina piąta minut trzydzieści, pobudka nie zagrała, a ja jak na złość miałam oczy wielkie jak miesiączek w pełni… A w czwartek o mało sobie języka nie przydeptałam, by zdążyć do szkoły… Choć pobudka zagrała…

I póki co, to jedyny mój problem – nie zaspać. Poza tym powrót wcale nie był taki straszny. Przynajmniej dla mnie. Po prostu weszłam do klasy i… Miałam wrażenie, że nie było żadnej przerwy.

Jeszcze wszystkiego nie ogarnęłam, jeszcze nie przyswoiłam do jakich zespołów mnie przypisali i co mam w nich niby robić, jeszcze nie doczytałam tablicy ogłoszeń i nie wiem co i na kiedy mam oddać, ale może jutro sprawdzę…

Wichrowe już wygląda jakby przeszedł przez nie tajfun – wszędzie jakieś papiery, teczki, książki. Od jutra pewnie ruszy jakaś produkcja makulatury, bo jak już doczytam co i jak, to powoli zacznę swoją radosną twórczość. Na razie mi się nie chce nawet o tym myśleć.

A w ogóle kto to widział, by we wrześniu spać w skarpetkach…