piątek, 30 grudnia 2011

...idzie Nowy Rok po świecie...


Zacznie krążyć po Ziemi jutro. Do nas przyjdzie pojutrze. Czyto czas na jakiś remanent? Nie mam ochoty go w tym roku robić. Nie ma nawettakiej potrzeby. Po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy, mogę powiedzieć z pełnąstanowczością: To był dobry rok. Niesamowicie dobry. Pod każdym względem. Owszem– były nierzadko bolesne rozstania z jednymi, ale i powroty innych, z którymiłączą, czy łączyły, mnie różne więzy. To przecież miesiąc spędzony za siedmiomamorzami i jedną górą, koncert Jamesa Blunta i SDM, to m.in. niesamowitespotkanie z moimi kochanymi dzieciakami (już dorosłymi ludźmi) z podstawówki,pewne życzenia urodzinowe o niesamowicie skomplikowanym (co nie znaczy, żenegatywnym) ciągu dalszym i wiele, wiele innych chwil i sytuacji, których nieoddałabym za nic, a przeżyłabym je z chęcią jeszcze raz. I gdyby nie świątecznewiadomości z ratusza (nawiasem mówiąc – potwierdzone, jesteśmy jedną z 4 opcji,więc nie wszystko stracone, ale opcja to opcja, dwie kompletnie nierealne więczostają tak naprawdę dwie i przy wyborze fifty-fifty, zawsze może być ta naszawzięta pod uwagę, zatem będzie co robić od poniedziałku…) oraz to co boliteraz, bo wciąż świeże – byłoby wręcz cukierkowo. No ale, jak napisał mójulubiony ksiądz Twardowski, nie raz zresztą tymi słowami cytowany „W życiunajlepiej, kiedy jest nam dobrze i źle. Kiedy jest nam tylko dobrze – to niedobrze”.Równowaga musi być zachowana. I co, że boli. Czasem chyba musi… A wczoraj fejsbukmi wylosował hasło, które potraktuję jako motto na ten trudny początek nowegoroku: „A co ja nie dam rady… a właśnie, że dam i będzie bosko”. A pewnie, żebędzie:) Cokolwiek się zdarzy. Bo musi być.

I Wam, kochani Przyjaciele mojego blogowego zakątka, i tym ujawnionym,i tym Cichociemnym, życzę by nadchodzący rok był dobry i szczęśliwy. Podarowanonam dodatkowy dzień w tym roku. Przed nami 366 dni na czynienie dobra. Wykorzystajmyten czas jak trzeba.

Wszystkiego dobrego!

 

 

 

sobota, 24 grudnia 2011

Wesołych Świąt


Na ten świąteczny czas mniej pośpiechu, więcej czasu dla najbliższych, radości w sercu, spokoju i wytchnienia od codziennych trosk.

I tradycyjnie już - za życzenia niech posłuży wiersz księdza Twardowskiego.



Pomódlmy się w Noc Betlejemską,

w Noc Szczęśliwego Rozwiązania,

by wszystko się nam rozplątało,

węzły, konflikty, powikłania.

 

Oby się wszystkie trudne sprawy

porozkręcały jak supełki,

własne ambicje i urazy

zaczęły śmieszyć jak kukiełki.

 

Oby w nas paskudne jędze

pozamieniały się w owieczki,

a w oczach mądre łzy stanęły

jak na choince barwnej świeczki.

 

Niech anioł podrze każdy dramat

aż do rozdziału ostatniego

i niech nastraszy każdy smutek

tak jak goryla niemądrego.

 

Aby się wszystko uprościło –

było zwyczajne – proste sobie –

by szpak pstrokaty, zagrypiony,

fikał koziołki nam na grobie.

 

Aby wątpiący się rozpłakał,

na cud czekając w swej kolejce,

a Matka Boska – cichych, ufnych –

na zawsze wzięła w swoje ręce.



środa, 21 grudnia 2011

likwidacja


W Grajdołku wielka awaria ogrzewania. Ale w naszej szkoleatmosfera tak podgrzana, że dopiero wychodząc z klas czy pokojunauczycielskiego (stamtąd zwłaszcza) na wyziębione korytarze, temperatura wrzeniaspada do granicy bliskiej zamarznięciu...

Tegoroczne życzenia spokojnych Świąt, będą miały dla mnie imoich koleżanek i kolegów, magiczny niemal wydźwięk.. Gdyż co jak co, alespokojne one na pewno nie będą… W poniedziałek bowiem, jak przysłowiowy grom zjasnego nieba, spadła na nas wiadomość, że.. nasze gimnazjum przeznaczone jestdo likwidacji. Z dniem 1września.

I tak właściwie nikt nie wie osocho.. Czy naprawdę ooszczędności w grajdołkowej oświacie? Bo jeżeli tak, to Dyrekcja nic innego wostatnim tygodniu nie robiła, tylko odwalała robotę za te wszystkie panie zatrudnionew wydziale edukacji oraz szanownych radnych – bezradnych, wykazując sposoby na zaoszczędzenieniemal milionów w oświatowym budżecie. Ale wszystkie propozycje od razu torpedowanozdecydowanym „Nie” i w ten sposób okazało się, że tak właściwie to jest jużgotowa koncepcja: wstrzymamy nabór, a dzieci rozdzielimy do okolicznych szkół („okolicznych”..). Budynek zaś ma być przeznaczony na potrzeby miejscowegozespołu szkół specjalnych, którego budynek – podobno – jest niemal w staniebliskim do katastrofy budowlanej.

Od kilku tygodni przewala się przez miejscowe media wrzawa pt.poszukiwanie nowego lokalu dla rzeczonej szkoły. Wybór rajców padł na jedną zmałych osiedlowych podstawówek. Uznano, że z racji oszczędności kosztów, lepiejbędzie połączyć dwie małe podstawówki na tym samym osiedlu, liczące około 200dzieciaków każda, a budynek jednej z nich przeznaczyć na potrzeby tzw.specjalki. Ale, że rodzice mocno się sprężyli, skrzyknęli, akcję na pół wsirozpętali, ekspertyzy odpowiednie poczynili – chwilowo wygrali. I oto, wogólnowiejskim polowaniu na czarownice, za cel obrano naszą szkołę. Cichaczem. Nauczenidoświadczeniem tego, co działo się w sąsiednim landzie naszego Grajdołka, niktnawet oficjalnie nie wypowiada magicznego słowa „likwidacja”, jakby groziło zato wieczne potępienie w najdalszych otchłaniach piekła. I ten uspokajający ton urzędu– nie siać paniki, nie zaogniać, nic przecież nie zdecydowano, to jedna wpropozycji. Ciekawym jednak jest fakt, że żadnych alternatyw nie przedstawiono.Zatem propozycja jest jedna. My.

Wszyscy odnieśliśmy wrażenie, że tak naprawdę klamka już zapadła.Nawet termin przedstawienia planów „restrukturyzacji sieci oświaty” idealny –przecież za chwilę święta, przerwa w pracy szkoły, potem gorączka klasyfikacji,ferie, a uchwała już w lutym. Byle nie było czasu na działanie.

Oczywiście nie z nami takie numery. Im bardziej ktoś namkaże siedzieć cicho, tym bardziej pyszczymy. Wczoraj wróciłam z pracy o 22.30.Tak – nikt się nie przewidział. Byłam na spotkaniu z panem radnym – bezradnym. Mojeoczy robiły się z minuty na minutę coraz większe i wciąż miałam wrażenie, że ciludzie po roku rządzenia naszym Grajdołkiem, dalej mieszkają na innej planeciei nie wiedzą jak funkcjonują ludzie. Pan radny wysłuchał bardzo rzeczowychargumentów dyrekcji, zapalił się do pewnych pomysłów oszczędnościowych, obiecałlobbować za nami, ale wrażenie ogólne zostało: decyzje już zapadły. Tylko nierozumiem jednego: jaka pokręcona i chora logika każe likwidować największe idobrze zorganizowane gimnazjum w śródmieściu? Może i orłów, sokołów u nas nieuświadczysz, ale czy to jest argument? Czy można rozparcelować po różnychszkołach 400 dzieciaków oddając taki ogromniasty gmach na potrzeby zaledwie około130? Przecież szukają podobno oszczędności, a w ten sposób znów będą generowaćkoszty. Czy stać miasto na przystosowanie tego budynku dla osób niepełnosprawnych(a takowy budynek w mieście jest…), na wybudowanie wind no i – o tym chybazapomnieli – koszt odpraw dla nauczycieli to „zaledwie” 1 milion złotych… Bo ażstrach zapytać czemu administrator budynku ZSS nie zadbał wcześniej o odpowiednieremonty. Nam też się waliły sufity i zapadały podłogi. Sukcesywnie przeprowadzaneremonty sprawiły, że wszystkie kontrole przechodzimy na plus.

A jutro szkolne jasełka i Wigilie. Takich smutnych i pełnychpytań bez odpowiedzi jeszcze nie było.




czwartek, 15 grudnia 2011

wpadłam


Do sklepu wpadłam – bez paniki. Egzaminy mamy – te operonowskie,nie z centrali. Bo koszty tamtych puściłyby z torbami naszą szanowną placówkę edukacyjną jak nic. Płytkę jeno wysyłają i każą własnym sumptem drukować,powielać etc. A rzeczone wydawnictwo każdemu dziecku test pod nos podsyła. No to egzaminujemy się na całego, dzięki czemu przychodzę do domu o tak ludzkiej porze, że nawet jasno jeszcze na dworze. I korzystając z hurtowych ilości wolnego czasu, postanowiłam zrobić rundkę po sklepach. Bo to chyba czas najwyższy o prezentach pomyśleć. W głowie lista, jak zawsze. I problem jedynie,by to z listy znaleźć na sklepowych półkach. Wpadłam z impetem do pierwszego, z góry upatrzonego sklepu, i się zaczęło… To, czego zdecydowanie nie lubię, czyli zakupy niezdecydowanych pań. Wpatrując się jak sroka w gnat, w wypatrzone na półce ręczniki (mamine zamówienie świąteczne – rzecz święta!), już niemal dostałam oczopląsu od kolorów wszelakich, zdążyłam się przytulić do dwóch, by jakaś namolna paniusia nie zwinęła mi ich spod nosa, wzrok już łapczywie sięgał po dwa kolejne, ale na ich wyjęcie spod stosu innych musiałam odczekać spory kawał czasu, bo właśnie jedna taka niezdecydowana pani próbowała kupić czerwony zamek do beżowej kurtki. No dobra, nie czepiam się, z gustami się nie dyskutuje, jak chce – niech ma. Po dobraniu odpowiedniego odcienia i rozmiaru, przyszła kolej na gumki: szerokie, wąskie, białe, niebieskie.. Niebieskie… Bo zaraz potem w ruch poszły wszystkie szpulki niebieskich nici – żeby odcieniem dopasować… I jak już wszystko było zapakowane do woreczka i z kasy wyskoczył paragon, pani bezwiednie spojrzała na szpulki.. czerwone! Na rany koguta! Tylko nie to! Jak zacznie dobierać odcień nici do zamków, to rzucę tymi ręcznikami i wrócę do domu, bo przejdzie mi ochota na jakiekolwiek zakupy! Ale nie, uff… Dostałam wypatrzone ręczniki, zapłaciłam i gnana niezrozumiałą chęcią wydawania pieniędzy wpadłam do księgarni. Tak, tak. A tam cisza i spokój. Zanurkowałam między półki i… sama zamieniłam się w niezdecydowaną paniusię, z tą jednak różnicą, że moje niezdecydowanie nikomu nie tarasowało kolejki do kasy. Postanowiłam bowiem, że w tym roku ciotka – uczycielka, zabawek kupować nie będzie. Wiewióra dostanie w ten sposób ilustrowany słownik do nauki angielskiego (prezent w sumie raczej dla Sis, bo dla niej to równie obcy język jak dla małej, więc skorzystają obie) i „Plastusiowy pamiętnik” wraz z innymi lekturami szczęśliwego pierwszaka. I zaraz potem przestało już być tak łatwo. Młody – jak wszyscy w rodzinie jest molem książkowym, więc trzeba mu było wybrać coś co do czytania zachęci jeszcze bardziej. I gdy już się poddałam niemal i posterowałam w kierunku kalendarzy (tym razem dla siebie), wzrok padł na półkę, gdzie zobaczyłam znajomy tytuł z dzieciństwa „Pan Samochodzik i...”. Bez wahania zdjęłam ten o templariuszach. Młody przez cały rok przeżywał wakacyjną wizytę w Malborku, opowiadał o krzyżakach – „Będzie się podobać” zawyrokowałam i obładowana książkami, kalendarzem i kubkami (Młoda ma urodziny więc do kolekcji kocich fantów dostanie kubek z kotem, a drugi to prezent na klasową wigilię) pognałam na Wichrowe Wzgórze szczęśliwa, że za pierwszym podejściem mam prawie wszystko co chciałam. Prawie, bo czeka mnie jeszcze jedna odsłona prezentowych zakupów.

Zrobiłam sobie kawę, a zakupione rzeczy poukładałam w szafie, odliczając jeszcze raz w pamięci co dla kogo i czego mi brakuje. A gdy wieczorem położyłam się do łóżka i sen jakoś nie chciał przychodzić, wyjęłam z szafy opowiadanie o przygodach pana Tomasza. Chciałam rzucić okiem, odświeżyć pamięć, przeglądnąć tylko… Dwie i pół godziny później zasypiałam z wypiekami na twarzy, jak w dzieciństwie. W głowie aż mi huczało od dat, faktów, nazwisk, legend – ale podanych w takiej formie, że Młody pewnie długo nie da mi spokoju i będziemy toczyć długie dysputy historyczne przy różnych okazjach. Ale nawet nie macie pojęcia jak miło było wrócić do lektury z dzieciństwa! Jak przyjemnie było dziś wracać do niej myślami, gdy zamarzałam na szkolnym korytarzu pełniąc dyżur na z góry przez dyrekcję upatrzonej pozycji. To taka miła odmiana od tych wszystkich myśli, które ciągle zaprzątają mi głowę. Chyba przed świętami odwiedzę jeszcze szkolną bibliotekę. Tam na pewno mają książki, które przywołają kolejne wspomnienia z dzieciństwa.

Czyżbym się starzała? Eeee… :)





sobota, 10 grudnia 2011

samochwała


Na kolanie siniak przecudnej urody, w przedpokoju rozrzuconeadidasy – znak, że sierota wróciła na salę gimnastyczną. I wcale się niezdziwiłam, jak na inaugurację sezonu machania gałązkami, zobaczyłam koszmarsezonu minionego, czyli ogromniaste zielone piłki…. Dałam radę, bo w końcu kto,jak nie ja. A że skutki uboczne walki z okrągłą potworą długo jeszcze będąnabierać kolorów, to już inna sprawa.

A dziś zrobiło mi się miło i ciepło na sercu. Biologiczka, znieukrywaną zazdrością, ale tą zdrową i na plusie, powiedziała mi „Ile ja bymdała, żeby dzieciaki mi powiedziały, że lubią biologię, takim tonem jakimoznajmili mi dziś, że lubią historię. A jak zapytałam kto ich uczy,powiedzieli, że ty. Jak ty to robisz?”. Nie wiem. Po prostu paplę całą lekcję,machając długopisem po mapie (map ci u nas dostatek, wskaźników ni jednego),podsuwając jakieś teksty źródłowe i mając w nosie zalecenia dyrekcji, byuczniowie jak najwięcej na lekcjach pracowali sami. Pracują, ale tylko wsytuacjach wyższej potrzeby, czyli jak się zapowietrzę skutecznie na dłużej. Generalniewychodzę z założenia, że nie jestem od referowania podręcznika, bo do tego nietrzeba kończyć studiów i ciągle grzebię w moich studenckich notatkach z lektur,by znaleźć jakieś „coś” (i dopiero teraz człowiek docenia te niezmierzoneilości książek, które trzeba było przeczytać do egzaminów…). Czasem zdarza misię zamienić klasę lekcyjną w salę sądową, kolegium redaktorskie lub inneprzedstawienie teatralne – i wtedy jest to jak najbardziej samodzielna pracatych rozkrzyczanych i trudnych do ogarnięcia młodych ludzi. I oni już wiedzą, że nalekcji nic nie dzieje się przypadkiem. Nawet zwykła bajka dla dzieci ma wtedyjakieś drugie dno. I miło potem słyszeć, że „moje dziecko dzięki pani lubihistorię”. Hmmm.. No miło, no:)

A w Mikołaja pojechaliśmy na „Listy do M”. I powiem tylko,że choć pewne rzeczy możliwe są tylko w filmach, to i tak ten film, powinienzobaczyć każdy. Bo jest piękny, świąteczny i zmusza do refleksji. O.

 

P.S. I przepraszam za te kody przy komentarzach, alezaspamowało mnie skutecznie… Trochę poczekam. Jak odpuści, to i ja sięodblokuję.





niedziela, 4 grudnia 2011

węzeł gordyjski


To nie tak, że mi się nie chce. Nawet nie tak, że nie mam czasu. I że nic się nie dzieje też nie. Bo tyle fajnych rzeczy się przydarzyło w przeciągu ostatniego miesiąca, tyle wzruszających chwil, tyle spotkań i rozmów łapiących za serce. Tyle też takich momentów, że ze złości aż para szła uszami i tylko brakowało by zagwizdać jak parowóz. A jednak… Choć wszystko się ładnie układało w głowie, napisanie czegokolwiek kończyło się zanim palec dotknął klawiatury…

Jestem mistrzem w komplikowaniu tego, co proste i wcale nie musi być pogmatwane. Zakręciłam się tak skutecznie, że już nawet nie wiem gdzie góra a gdzie dół… Istny węzeł gordyjski, którego rozwiązanie mam tuż pod nosem, a jednak wciąż nie chcę po nie sięgnąć. Boję się, że zbyt radykalne?...

Ale jestem na bieżąco.  Odwiedzam Was niemal codziennie.  Nie chlapię jednak kawą i nie kruszę ciastkami, jak robiłam do tej pory. Taki ze mnie cichociemny ostatnio… Przyszedł nawet taki moment, że chciałam zlikwidować wszystko – bloga, konta na portalach… No ale po co? Nic nie trwa wiecznie, więc i ta zawierucha wreszcie minie. I wszystko się poukłada. Kiedyś na pewno.