poniedziałek, 31 października 2011

za chwilę listopad


Cmentarz, jak co roku, już zapłonął tysiącami światełek jak ogromna choinka.

Od kilku dni nie da się przejść normalnie chodnikiem, gdyż stoiska ze zniczami, wieńcami i kwiatami opanowały każdy milimetr kwadratowy wolnej przestrzeni, z przystankiem autobusowym włącznie. Do tego stojące wszędzie samochody.. I w ten jeden jedyny dzień w roku potrafię wytłumaczyć sobie zasadność wybudowania naprzeciw siebie wielkiego tesco z ogromnym parkingiem i ciut mniejszej biedronki z odpowiednio mniejszym miejscem do parkowania oraz zamykanie tychże sklepów w takim dniu jak jutro – odwiedzający pobliski cmentarz mają gdzie zostawić samochody nikomu nie wadząc.. Aż dziw bierze jednak, że w dobie zarabiania na wszystkim, jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, by na jutro wydzierżawić te hektary i nie zamienić ich w płatny parking… Cóż, kto wie – może doczekamy i takich czasów, czego nikomu nie życzę.

A ja właśnie posprawdzałam na jutro rozkłady jazdy i wychodzi mi nieźle zakręcony dzień w podróży. Na szczęście pogoda łaskawa i nie zmarznę ani nie zmoknę czekając na kolejny tramwaj czy autobus. I wierząc prognozom, ciepło ma być jeszcze kilka dni. Dobrze. Jakoś nie tęskno mi do ciemnych, deszczowych listopadowych wieczorów… Tak dziwnie płaczliwie się wtedy robi…

 

 

 

sobota, 22 października 2011

...sąsiad z wiertarą morderczo skrada się....


Mówiłam już, że uwielbiam moich sąsiadów?... To niniejszym czynię: uwielbiam moich sąsiadów.. Ich niekończące się remonty. Te poranne pobudki przy dźwiękach młota udarowego. Ten wieczny syf przed drzwiami, który zapewne posprzątają jakiś miesiąc po zakończeniu prac, chyba już budowlanych. Bo ja już nie wiem co można wiecznie remontować na powierzchni niecałych 40 metrów kwadratowych. Jak mieszkam tu piąty rok, tak ciągle coś się dzieje w mieszkaniu za ścianą. Boję się tylko, że pewnego dnia nasze mieszkania połączy ogromna dziura, bo w końcu się do mnie przebiją. No dobrze, może i marudzę, przecież zaczęli się tłuc nie w środku nocy tylko po 9 rano – ale może ktoś (np. ja) chciałby w sobotni poranek odespać zmęczenie ubiegłego tygodnia?... Gdyby przynajmniej podeszli i powiedzieli (to zaledwie kilka kroków i ruch ręką do dzwonka), jakoś inaczej by się można było nastawić na ten poranek. A tak?... Znów mi huczy pod kopułą. I to ze zdwojoną siłą… Rozsypany i rozdeptany gips zalega na klatce od kilku dni, więc podejrzewam, że inne remontowe atrakcje ominęły mnie z powodu tygodniowego romansu z niejakim Baltim. Chyba trzeba będzie sobie znaleźć jakąś bardzo zajmującą robotę na cały dzień, by huki i wycie zza ściany przestały być tak irytujące… A miała to być piękna i spokojna sobota…




środa, 19 października 2011

effka szkolona


Dzień Nauczyciela minął pracowicie. W końcu trzy niemal tygodnie pomieszkiwania w murach szkoły jakiś efekt musiały dać. I dały. Szkoda tylko, że niektórzy współtowarzysze szkolnej doli i niedoli, jak zawsze resztą, mieli głęboko w nosie nasze trudy i starania, i jak dzieciaki w klasach szkolnych, uciekli do ostatnich rzędów szkolnej auli, udając, że interesuje ich cokolwiek z tego co się dzieje na scenie. A działo się dużo i śmiesznie, o czym mogą świadczyć salwy śmiechu dobiegające z rzędów tych bardziej zainteresowanych.

Narzekać nie będę. Akademia się udała, ale na pogaduchach przy kawie i krokieciku już nie zostałam, gdyż boski Hefajstos rozpalił ogień piekielny pod kopułą mego udręczonego czerepu i przez 3 bite dni wyprawiał tam takie harce, że dopiero po weekendzie dotarło do mnie, że nagrodą dyrektora mnie uhonorowano, czym w tejże chwili się chwalę. A co:)

I nie miałam nawet czasu biadolić jak to głowa boli, bo goście zjechali. Na szczęście z tych w rodzaju domowników, więc niedyspozycje rozumieli. Za to po raz kolejny mogłam się przekonać o niezwykle gościnnym i otwartym charakterze moich Rodziców, którzy moich przyjaciół traktują jak członków rodziny i gotowi są im nieba niemal przychylić, byle czuli się jak w domu. A nawet lepiej. I wcale nikomu nie nadskakują, nie uszczęśliwiają na siłę. Po prostu tacy są.

A teraz się szkolę. Codziennie po 4 godziny. Od 15 do 19. Oczywiście, że po lekcjach. A czasem nawet prosto po lekcjach. I zapycha mi przez te 4 godziny po ekranie komputera nawiedzony czarodziej Balti, macha łapkami jak nakręcony i sobie czarujemy. Sadzimy lasek, budujemy domki, kombinujemy jak sprawić by ten brodaty uparciuch wszedł do domku, zamknął drzwi i pojawił się w oknie… Proste? Pewnie. To w końcu tylko jakaś godzina myślenia i kombinowania. Metodą prób i błędów rzecz jasna. Przecież humanistą jestem. Do tego kobietą. Mam prawo nie mieć dobrze rozbudowanej wyobraźni przestrzennej. A jednak… Dziwna ta effka, wiecie?.. Pan wczoraj zapytał czego uczę. Zdziwił się niesamowicie, gdy dowiedział się, że historii. Bo, że niby tak logicznie myślę i wszystkie zadania kończę pierwsza znajdując do tego takie rozwiązania, które sprawiają, że moje algorytmy (czy też logarytmy – cokolwiek do mnie mówił) są całkiem sensowne.

Potraktowałam to jako komplement. Bo co fakt, to fakt – na to jakie czynności ma wykonać Balti by zasadzić las, tulipany czy zbudować zamek, zazwyczaj wpadam pierwsza. Może i mam problem z tym, w którą stronę ma się obrócić, bo w końcu strona prawa i lewa to dla mnie odwieczna tajemnica, ale zawsze można zmieniać polecenie tak długo, aż staruszek się obróci dokładnie tak jak się ma odwrócić. Może i samo szkolenie do niczego mi się nie przyda, bo programów komputerowych pisać nie mam zamiaru. Wolę pisać programy tradycyjne. Ale dla siebie naukę już wyciągnęłam. Myślę logicznie, potrafię łączyć fakty i wyciągać wnioski. Tak właściwie to zawsze miałam przedziwne wrażenie, że właśnie tak jest, ale teraz mam już na to namacalny dowód:)

Do tego jestem chyba jedyną osobą, która mówi, że jej się na tym szkoleniu podoba. Bo mi się podoba. No dobra, trzeba myśleć, co po kilku lekcjach podobnych często do walki z wiatrakami jest niemalże niemożliwością, bo mózg już dawno wyprostowany, ale jest to jakaś odskocznia. Wyłączam myślenie szkolne i przełączam się na zupełnie inny tryb myślenia. I tylko gdyby nie fakt, że serio marnuję 4 godziny dziennie na coś, czego raczej nigdy nie wykorzystam, byłoby wszystko ok.

Jutro ostatnie błogie popołudnie w towarzystwie Baltiego i w piątek po powrocie ze szkoły chyba znów nie będę umiała sobie znaleźć miejsca: przecież co ja zrobię z taką ilością wolnego czasu:)

 


środa, 12 października 2011

spać...


Od początku tygodnia wracam do domu i padam na twarz. Dziś do 18.30 dekoracyjne szaleństwo, bo bajkowo ma być i basta. Złota rybka zawisła na sieci gdzieś nad sceną (dobrze, że pani BHP jest na dłuuuuugim zwolnieniu lekarskim, bo wszelkie przepisy w tejże kwestii zostały podeptane i złamane na wszelkie możliwe sposoby…), Wawelski ma przepiękne lokum, zwane popularnie Jamą, tuż pod schodkami na scenę, stroje przygotowane, rekwizyty – łącznie z bankomatem, stoją na swoich miejscach, zatem jutro ostatnie próby i może być już piątek. A potem tylko jeszcze jeden tydzień ze szkoleniami z serii „durnota do niczego nie przydatna w praktyce szkolnej”, czyli od poniedziałku do czwartku do 19 w szkole, i powiedzmy, że znów się będę mogła cieszyć jakimś wolnym popołudniem…

Bo moja radość z błogiego nic nierobienia była krótka, ale jakże przyjemna:)

Perspektywa pójścia w piątek do domu zaraz po akademii też odpłynęła wraz z babim latem, gdyż koleżanka moja szanowna, zarządziła zaraz po uroczystości zebranie grupy ewaluacyjnej nr 1 – czyli na nieszczęście mojej. Na krótko niby. Strasząc oddaniem listy obecnych na spotkaniu do dyrekcji. W słowach jeszcze wciąż cenzuralnych, powiedziałam głośno co o tym myślę, bo skoro już każą nam przyjść do pracy i to o godzinie, która dezorganizuje cały dzień, to dajcie nam na litość boską świętować w spokoju wolnym popołudniem, a nie żeby jeszcze siedzieć i wymyślać jakieś ankiety, w dodatku mając zlasowany mózg po tygodniach prób i z perspektywą kolejnego tygodnia w towarzystwie jakiegoś bajkowego czarodzieja z programu komputerowego…

Oj, nagrabiła sobie dziś Effka swym niewyparzonym jęzorem, ale cały dzień dziś wszystko jest nie tak. Wszystko na przekór i jakby na złość. I jedyne o czym marzę, to się wyspać. Ale jak tego dokonać, skoro oczy same się otwierają przed szóstą rano, bez względu na to, o której się zamkną oddając mnie w objęcia Morfeusza… A gdy już uda się je na chwilę znów skleić powiekami, otworzyć ich potem nie ma jak. Bo ciężkie jakby ołowiem przyprawione, a poduszka nagle zamienia się w wielki magnes…




wtorek, 4 października 2011

optymistycznie:)


I stał się cud. Oddałam ostatni papier, przyszłam do domu, usiadłam w fotelu i z pewnym przerażeniem stwierdziłam, że… nie mam co robić!.. Wolne popołudnie.. Wow… Zrobiłam więc jedyną słuszną rzecz, jaka mi tylko mogła wówczas przyjść do głowy – wzięłam do ręki pilota i obejrzałam „Morderstwa w Midsomer”. :) Tak, wiem. Mogłam iść na spacer, usiąść z książką, zrobić cokolwiek. A ja kryminał sobie obejrzałam. A co:) Dzień później, otrząsnąwszy się już z szoku związanego z nadmiarem wolnego czasu, wyglancowałam wszystkie okna na Wichrowym, wypucowałam hacjendę niemal po sufit i z poczuciem dobrze wykonanej roboty, z pilotem w ręku oczywiście, znów zaległam przed telewizorem. I tak w zasadzie po dziś dzień, pracę zostawiam w pracy i po raz pierwszy, od nie pamiętam kiedy, czuję że jest normalnie. Co prawda w pracy standardowo siedzę po godzinach, bo przyjemność przygotowania akademii z okazji naszego święta, spoczęła na mych niezbyt atletycznych barkach. Ale że Wawelski już świetnie czuje się w swej roli a i macho wyciera kolanami scenę, aż miło – to wszystko nabiera kształtów i można powiedzieć „gro i bucy”. W przyszłym tygodniu przyjdzie mi zamieszkać w szkole, bo próby będą intensywniejsze, a i o dekorację trzeba będzie zadbać w porozumieniu z moją ulubioną panią Sztuką. Konwencja bajkowa w tym roku obowiązuje. A co:) Czy zawsze musi być na poważnie?:)

I za dwa tygodnie też przyjdzie pomieszkać w murach mej szanownej placówki oświatowej, bo 4 dni szkolenia do 19.00 mnie czeka.. I nawet informatyczki się zdziwiły po co nam ten kurs, skoro w życiu na takich programach nie będziemy pracować.. Bo to jakieś coś w temacie technologii komputerowej… Jak ja na lekcjach mapy tradycyjne, ścienne, wykorzystuję, a nie komputer… I video czasem. Pod warunkiem, że kabelka euro z domu nie zapomnę, bo w szkole nie ma.. Z tego powodu dvd leży od trzech lat w magazynie, bo „nie ma kabelka – nie ma sprzętu”… Ot – nowoczesna szkoła… ;)

Ale jakże miło usłyszeć od pierwszaków poproszonych o otwarcie zeszytów i zapisanie notatki „Nieeee… Niech pani jeszcze coś opowie… Pani tak ciekawie opowiada..” Hmmm…. :)