Przepraszam… To nie tak, że się na kogoś obraziłam, że olałam, że zapomniałam. Po prostu każdego dnia wieczorem, gdy wchodzę do domu, padam na twarz. I jedyne o czym marzę, to własne łóżko i chęć wyspania się. A tu tyle rzeczy do zrobienia. Mimo to przebiegam wszystkie znajome strony. I czasem coś bazgrnę. Tylko czasem... Ale czytam. Życie w takim tempie mnie dobija. Gdy pytano mnie jak przeżyłam powrót po urlopie, zawsze odpowiadałam, że nie było źle, że nie bolało, że myślałam iż będzie gorzej. Ale dziś już tak nie odpowiem. Dopiero teraz zaczynam się w tym wszystkim gubić. Przestaję ogarniać umysłem sprawy, o których powinnam pamiętać, które powinnam wiedzieć i milion-pięćset-sto-dziewięćset procedur, które powinnam bezwzględnie stosować. Dziś w ferworze walki ze szkolną rzeczywistością zapomniałam gdzie mam dyżur. Najnormalniej po ludzku zapomniałam, bo gdzieś w biegu między wymianą dziennika, klucza i łykiem mrożonej już kawy, kapownik został na stole w pokoju nauczycielskim i w momencie byłam jak małe, bezradne dziecko. Ktoś spyta, czy tak trudno zapamiętać własny plan lekcji i plan dyżurów? Nie, nie jest trudno, ale zdarza się zapomnieć. Tylko, że nam nie wolno zapominać. Bo dzieci. Bo bezpieczeństwo… Jak automat mam się teleportować w ciągu sekundy z trzeciego piętra na parter na dyżur, a po dyżurze z powrotem, równo z dzwonkiem najlepiej, już stać pod drzwiami klasy na trzecim znów piętrze, ale po przeciwnej stronie szkoły. A przecież tyle innych rzeczy trzeba jeszcze gdzieś w biegu załatwić. Tylko jak mam skonsultować sprawy wychowawcze z pedagogiem, skoro „durś i cięgiem” stoję na dyżurach, na moich nielicznych wolnych przerwach są tam hordy dzieci, na okienku mam zastępstwo, albo to pedagog jest zajęta, a przed 15, czyli po moich lekcjach już nic nie załatwię, bo pani zaraz wychodzi i właściwie już przebiera w miejscu nogami, bo czas leci a ja tu tyle problemów przytargałam i do 15 się nie wyrobimy… A co zrobić, gdy sama ledwo zwlekam się z łóżka, idę na drugi koniec Grajdołka do ucznia z indywidualnym nauczaniem, a ten gówniarz nawet nie wystawi nosa spod kołdry? I stoi nad nim ojciec i starszy brat ściągnięty z odsieczą, a on nic. Wszystko i wszystkich ma gdzieś.
Itd. Itp.
Odzwyczaiłam się. Zwolniłam tempo, ciągle się czemuś dziwię, coś mnie denerwuje, a nawet śmieszy. Ale gdy zamykam za sobą drzwi klasy i zaczynam lekcję, wreszcie jestem sobą. Skupiam się na tym co robię i staram się zrobić to jak mogę najlepiej. Może i stracę pół lekcji na usadzenie towarzystwa w ławkach, przekonam do schowania kanapek i otworzenia zeszytów i książek, zrobię lekcję albo tylko jej część, ale dzieciaki już wiedzą na co sobie mogą u mnie pozwolić a na co nie. Wymaga to wysiłku i konsekwencji, ale przynosi efekty. Cała reszta jednak na dzień dzisiejszy mnie przerasta. Jestem zmęczona. Niesamowicie zmęczona.
Na szczęście są chwile, o których się mówi, że właśnie dla nich warto. Niesamowitą satysfakcję dają mi zajęcia WDŻ-tu, na których się wiesza tyle, Bogu ducha winnych ,psów. Tematyka w klasie drugiej jest trudna. A na razie „lecą” właśnie drugie klasy. W przyszłym semestrze przyjdzie kolej na pierwsze i nie ukrywam, że tu może być prawdziwa jazda bez trzymanki, bo trochę czasu minie, zanim skutecznie się im wytłumaczy, że te lekcje nie są instrukcją obsługi podręcznika „Kamasutra”. To dlatego z drugimi już jest łatwiej. Trochę się bałam tych zajęć, zwłaszcza, że koleżanki jakoś tak z dystansem opowiadały o ubiegłorocznych zajęciach. Że niby dzieci niezainteresowane, że przeszkadzają itd. Chyba dorośli przez ten rok, albo dobór tematów okazał się trafny, bo chętnie dyskutują, chętnie pytają i rzadko zdarza się, by ktoś ewidentnie chciał rozwalić lekcję. Zaraz jest strofowany przez przynajmniej część grupy i w tej sytuacji już się nie wychyla.
Cieszę się, gdy stawiam oceny celujące, bo komuś się chciało zrobić zadanie dodatkowe, które wymagało czasu i wyobraźni. Gdy stawiam szóstkę, bo uczeń tak pięknie opowiada o historii swojej rodziny, prezentując przy tym rozbudowane drzewo genealogiczne, że klasa, normalnie rozgadana i nieznośna, milknie i nikt nie zauważa, że mija kilkanaście minut, a końca opowieści nie widać. Gdy widzę radość na twarzy dziecka, które do tej pory ciche i starające się nie rzucać w oczy, robi tak pięknie zadanie domowe, że chwalę je na forum, a słyszę potem od każdego nauczyciela wychodzącego z owej klasy, że uczniowie o niczym innym nie mówią, tylko o super zadaniu X.
Uczę moich uczniów, że mówienie „Nie wiem”, „Nie umiem”, w momencie wywołania ich do odpowiedzi, jest ucieczką przed problemem, bo to ja jestem od tego, by ocenić ich stan wiedzy. I jestem od tego, by wyciągnąć z nich odpowiednie „zeznania”. I już się upominają nawzajem „Nie mów, że nie umiesz. Idź spróbuj”. I próbują. I często odpowiedź poprzedzona „Nie umiem” kończy się oceną dostateczną. Choć niedostateczną niestety czasem też…
Co mnie jeszcze cieszy? Te wszystkie wschody słońca, które oglądam w drodze do pracy. Codziennie inny. Codziennie piękny. I chyba zacznę chodzić do szkoły z aparatem, żeby zachować je sobie na dłużej. Bo jak w sobotę przesuniemy czas, to i słońce będzie wschodzić wcześniej. Ale będzie też wcześniej zachodzić. I wcześniej będzie ciemno. I zacznie się listopad. I odliczanie dni do Świąt. A ja nadal będę żyć w przeświadczeniu, że nie nadążam, że zawalam kolejne papiery, łamię kolejną nieopanowaną procedurę, jestem beznadziejnym wychowawcą, bo nie mam dla własnych wychowanków wystarczająco dużo czasu, że nie wypełniłam należycie kolejnego polecenia entej derekcji, bo nie zakodowałam całego komunikatu i coś co uznałam za nieważne okazało się być najważniejsze…
I nie wiem, jak wyglądałoby moje życie, gdybym miała rodzinę. Pewnie by się rozpadła. Bo dla niej miałabym czasu najmniej … Póki co dziękuję Bogu, że mam czasem z kim usiąść wieczorem w kuchni przy herbacie i pogadać, albo uwiesić się na słuchawce w tym właśnie celu. Żeby nie zwariować na amen.