piątek, 29 października 2010

oznaki życia


Przepraszam… To nie tak, że się na kogoś obraziłam, że olałam, że zapomniałam. Po prostu każdego dnia wieczorem, gdy wchodzę do domu, padam na twarz. I jedyne o czym marzę, to własne łóżko i chęć wyspania się. A tu tyle rzeczy do zrobienia. Mimo to  przebiegam wszystkie znajome strony. I czasem coś bazgrnę. Tylko czasem... Ale czytam. Życie w takim tempie mnie dobija. Gdy pytano mnie jak przeżyłam powrót po urlopie, zawsze odpowiadałam, że nie było źle, że nie bolało, że myślałam iż będzie gorzej. Ale dziś już tak nie odpowiem. Dopiero teraz zaczynam się w tym wszystkim gubić. Przestaję ogarniać umysłem sprawy, o których powinnam pamiętać, które powinnam wiedzieć i milion-pięćset-sto-dziewięćset procedur, które powinnam bezwzględnie stosować. Dziś w ferworze walki ze szkolną rzeczywistością zapomniałam gdzie mam dyżur. Najnormalniej po ludzku zapomniałam, bo gdzieś w biegu między wymianą dziennika, klucza i łykiem mrożonej już kawy, kapownik został na stole w pokoju nauczycielskim i w momencie byłam jak małe, bezradne dziecko. Ktoś spyta, czy tak trudno zapamiętać własny plan lekcji i plan dyżurów? Nie, nie jest trudno, ale zdarza się zapomnieć. Tylko, że nam nie wolno zapominać. Bo dzieci. Bo bezpieczeństwo… Jak automat mam się teleportować w ciągu sekundy z trzeciego piętra na parter na dyżur, a po dyżurze z powrotem, równo z dzwonkiem najlepiej, już stać pod drzwiami klasy na trzecim znów piętrze, ale po przeciwnej stronie szkoły. A przecież  tyle innych rzeczy trzeba jeszcze gdzieś w biegu załatwić. Tylko jak mam skonsultować sprawy wychowawcze z pedagogiem, skoro „durś i cięgiem” stoję na dyżurach, na moich nielicznych wolnych przerwach są tam hordy dzieci, na okienku mam zastępstwo, albo to pedagog jest zajęta, a przed 15, czyli po moich lekcjach już nic nie załatwię, bo pani zaraz wychodzi i właściwie już przebiera w miejscu nogami, bo czas leci a ja tu tyle problemów przytargałam i do 15 się nie wyrobimy… A co zrobić, gdy sama ledwo zwlekam się z łóżka, idę na drugi koniec Grajdołka do ucznia z indywidualnym nauczaniem, a ten gówniarz nawet nie wystawi nosa spod kołdry? I stoi nad nim ojciec i starszy brat ściągnięty z odsieczą, a on nic. Wszystko i wszystkich ma gdzieś.

Itd. Itp.

Odzwyczaiłam się. Zwolniłam tempo, ciągle się czemuś dziwię, coś mnie denerwuje, a nawet śmieszy. Ale gdy zamykam za sobą drzwi klasy i zaczynam lekcję, wreszcie jestem sobą. Skupiam się na tym co robię i staram się zrobić to jak mogę najlepiej. Może i stracę pół lekcji na usadzenie towarzystwa w ławkach, przekonam do schowania kanapek i otworzenia zeszytów i książek, zrobię lekcję albo tylko jej część, ale dzieciaki już wiedzą na co sobie mogą u mnie pozwolić a na co nie. Wymaga to wysiłku i konsekwencji, ale przynosi efekty. Cała reszta jednak na dzień dzisiejszy mnie przerasta. Jestem zmęczona. Niesamowicie zmęczona.

Na szczęście są chwile, o których się mówi, że właśnie dla nich warto. Niesamowitą satysfakcję dają mi zajęcia WDŻ-tu, na których się wiesza tyle, Bogu ducha winnych ,psów. Tematyka w klasie drugiej jest trudna. A na razie „lecą” właśnie drugie klasy. W przyszłym semestrze przyjdzie kolej na pierwsze i nie ukrywam, że tu może być prawdziwa jazda bez trzymanki, bo trochę czasu minie, zanim skutecznie się im wytłumaczy, że te lekcje nie są instrukcją obsługi podręcznika „Kamasutra”. To dlatego z drugimi już jest łatwiej. Trochę się bałam tych zajęć, zwłaszcza, że koleżanki jakoś tak z dystansem opowiadały o ubiegłorocznych zajęciach. Że niby dzieci niezainteresowane, że przeszkadzają itd. Chyba dorośli przez ten rok, albo dobór tematów okazał się trafny, bo chętnie dyskutują, chętnie pytają i rzadko zdarza się, by ktoś ewidentnie chciał rozwalić lekcję. Zaraz jest strofowany przez przynajmniej część grupy i w tej sytuacji już się nie wychyla.

Cieszę się, gdy stawiam oceny celujące, bo komuś się chciało zrobić zadanie dodatkowe, które wymagało czasu i wyobraźni. Gdy stawiam szóstkę, bo uczeń tak pięknie opowiada o historii swojej rodziny, prezentując przy tym rozbudowane drzewo genealogiczne, że klasa, normalnie rozgadana i nieznośna, milknie i nikt nie zauważa, że mija kilkanaście minut, a końca opowieści nie widać. Gdy widzę radość na twarzy dziecka, które do tej pory ciche i starające się nie rzucać w oczy, robi tak pięknie zadanie domowe, że chwalę je na forum, a słyszę potem od każdego nauczyciela wychodzącego z owej klasy, że uczniowie o niczym innym nie mówią, tylko o super zadaniu X.

Uczę moich uczniów, że mówienie „Nie wiem”, „Nie umiem”, w momencie wywołania ich do odpowiedzi, jest ucieczką przed problemem, bo to ja jestem od tego, by ocenić ich stan wiedzy. I jestem od tego, by wyciągnąć z nich odpowiednie „zeznania”. I już się upominają nawzajem „Nie mów, że nie umiesz. Idź spróbuj”. I próbują. I często odpowiedź poprzedzona „Nie umiem” kończy się oceną dostateczną. Choć niedostateczną niestety czasem też…

Co mnie jeszcze cieszy? Te wszystkie wschody słońca, które oglądam w drodze do pracy. Codziennie inny. Codziennie piękny. I chyba zacznę chodzić do szkoły z aparatem, żeby zachować je sobie na dłużej. Bo jak w sobotę przesuniemy czas, to i słońce będzie wschodzić wcześniej. Ale będzie też wcześniej zachodzić. I wcześniej będzie ciemno. I zacznie się listopad. I odliczanie dni do Świąt. A ja nadal będę żyć w przeświadczeniu, że nie nadążam, że zawalam kolejne papiery, łamię kolejną nieopanowaną procedurę, jestem beznadziejnym wychowawcą, bo nie mam dla własnych wychowanków wystarczająco dużo czasu, że nie wypełniłam należycie kolejnego polecenia entej derekcji, bo nie zakodowałam całego komunikatu i coś co uznałam za nieważne okazało się być najważniejsze…

I nie wiem, jak wyglądałoby moje życie, gdybym miała rodzinę. Pewnie by się rozpadła. Bo dla niej miałabym czasu najmniej … Póki co dziękuję Bogu, że mam czasem z kim usiąść wieczorem w kuchni przy herbacie i pogadać, albo uwiesić się na słuchawce w tym właśnie celu. Żeby nie zwariować na amen.

 



 

sobota, 16 października 2010

dibbi dibbi dibbi dum


Czwartek rano, akademia. Na szczęście chorąży spóźnił się „tylko” 10 min na próbę, co jak na niego jest niesamowitą poprawą. Tylko czemu od rana chodziłam taka zdenerwowana? Skoro to nie akademia miała być obiektem mojego dziwnego przeczucia?… A jak nie ona, to pozostał wieczorny wyjazd do teatru. Ale co złego ma się niby stać?

Autokar przyjechał punktualnie. Uff… Czyli co? Bilety? Eeee… Dwa razy potwierdzałam rezerwację. Bo nawet oddzwonili do mnie, bo coś im się tam nie zapisało w systemie. Mogą być jeszcze korki na drodze, bo to taka godzina powrotów z pracy. Innych ewentualności nie brałam pod uwagę.

Do teatru przyjechaliśmy godzinę przed przedstawieniem. Drogi puste, jakby specjalnie dla nas wszystkie samochody zatrzymano na okolicznych parkingach. „I po co tak wcześnie? Mogliśmy wyjechać dopiero o tej porze”…. „A jakby były korki, albo policja nam zamachała na drodze, że chce skontrolować? Przecież dopiero co wypadek był”. Machnęłam ręką na dyskutujących i podreptałam do kasy. A żołądek wiązał się na kolejny węzełek. No co jest?...

I wtedy się zaczęło. Najpierw miły pan w kasie nie umiał znaleźć rezerwacji. Po około 15 min poszukiwań i wpisywania różnych danych, znalazł. Oczywiście literówka w nazwisku. A ja się pytam, czy moje nazwisko jest aż tak skomplikowane, że trudno je zapisać bez błędu?? Ale to był dopiero początek. Bo jak się nie zapisało, tak się nie zapisało i… anulowano moją rezerwację! Nosz matko i córko! Nie wiem jaką minę miałam, ale aż głowę wsadziłam do tego okienka. Pomieszczenie już było pełne ludzi, bo całe wycieczki nauczycielskie przyjechały i szefowie wypraw ustawiali się do kolejki po odbiór biletów. A ja zakorkowałam jedną z dwóch kas. W dodatku na amen, bo zatkałam otwór kasowego okienka własną głową. Pan zbladł. Zrobiło się nieco nerwowo. Przyszedł kierownik. Odnaleźli zmianę liczby rezerwowanych miejsc i nie mogli zrozumieć, dlaczego nikt tego nie zaakceptował. Czyli mówiąc po ludzku, pracownik miał kilknąć „potwierdź”, a jakimś cudem tego nie zrobił i w efekcie bilety te sprzedano innej grupie… Nic tylko się rozpłakać. No bo dzieciaki wbite w stroje wyjściowe, nauczyciele w najlepszych wieczorowych kreacjach, a tu taki numer!

Stanęło na tym, że sprzedano nam bilety na boczne balkony, bo tylko tam jeszcze były (na szczęście!) wolne miejsca (a miał być środkowy balkon…), oczywiście obniżono cenę o połowę i przepraszano milion razy. Ale co się nadenerwowałam to moje. Przed samym przedstawieniem pan kierownik znalazł mnie jeszcze i udało się przesadzić część osób na główną salę, gdzie były wolne miejsca.

Koleżanka polonistka, moja towarzyszka balkonowego zesłania, zaglądała orkiestrze do partytury, bo siedziała obok kabiny orkiestry, a kolega fizyk z małżonką wylądowali w pierwszym rzędzie, co podczas przedstawienia okazało się nieco zgubne w skutkach. Inna koleżanka polonistka, również znalazła się w VIP-owskim pierwszym rzędzie, ale na szczęście nie spotkały ją z tego tytułu żadne niespodzianki. Część dzieciaków siedziała w samym środku sali i miała w efekcie najlepszy widok na scenę.

Ale gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki skrzypiec i na scenie pojawił się Tewje Mleczarz, wszystko stało się nieważne. Może trochę trzeba się było nagimnastykować, żeby zobaczyć co się dzieje w niedostępnym dla nas zakątku sceny, ale i to też już było nieważne. Sala co chwila wybuchała gromkim śmiechem i nietrudno było mi wyłowić z tego tłumu charakterystycznego śmiechu mojej Maryśki. Zamarłam nieco, gdy po tańcu z butelkami, woda z tychże została wylana na siedzących w pierwszym rzędzie (nic przez przypadek, wszystko zamierzone). Kolega fizyk jedynie ze stoickim spokojem przetarł okulary, gorzej jednak jego małżonka… Jeszcze na przerwie miała mokre ślady na garsonce:) Ale oboje byli uśmiechnięci. A dzieciaki zadowolone.

„Skrzypek na dachu” okazał się być więc najlepszym pomysłem na spędzenie wieczoru w Dniu Nauczyciela. I to nic, że wczoraj w szkole wszyscy uczestnicy wieczornej wyprawy do teatru wyglądali, jakby całą noc balowali na ślubie Cajtl i krawca Motyla:) I że kilkugodzinne siedzenie w pozycji „w-lewo-skręt” sprawiło, że miałam ograniczone ruchy niemal do wieczora. Bawiłam się świetnie. A radość z mile spędzonego wieczoru jedynie na chwilę zaćmił fakt, że o moim święcie, tak naprawdę, pamiętała tylko jedna osoba… Cóż – pamięć uczniów, zwłaszcza tych byłych, jak łaska pańska, na pstrym koniu jeździ. I trzeba nad tym chyba przejść do porządku dziennego i na nic więcej już nie liczyć.

A przedstawienie było cudowne!:)

 

 

 

sobota, 9 października 2010

zmiany nowe, nie zawsze na nowe


Na zmiany mnie naszło. Wczoraj późnym popołudniem, żeby nie powiedzieć wieczorem, wypucowałam wszystkie okna. Bo już przez nie mało co widać było. A jak słońce zaświeciło, to aż wstyd mnie brał przed samą sobą. I od razu pralka w ruch. Czego nie wyprała wczoraj – zrobiła to dzisiaj. A dzisiaj, choć fej-zbuk przepowiedział mi dzień leniuchowania, też postawiłam na zmiany. Do fryzjera wpadłam w południe jak burza. Nowy odcień brązu na głowie się panoszy i długo już ruda nie będę. Opatrzyło mi się. Czas najwyższy był na zmianę koloru. I lifting na blogu zrobiłam, jak widać. Jakoś mi tak teraz bardziej swojsko. I kicia wreszcie mogła wrócić na swoje miejsce, bo w tamtym szablonie jakoś nijak nie mogłam jej wkleić jako tło tytułu…

 

 

 

ale buty


To nie było pierwszy raz. Weszłam do sklepu po buty, wyszłam z… torebką….  Torbą właściwie. Bo ile można targać wszystkie szkolne bambetle w reklamówce. Stara, sprawdzona i wysłużona aktówka umarła śmiercią naturalną tuż przed urlopem. I kiedyś trzeba było zainwestować w nową. Tylko, że to miało być kiedyś, niekoniecznie dziś. Dziś miały być buty… No ale butów nie było. Tzn. były. Ale że albo rozmiar nie pasował, albo fason nie ten, albo obcas za wysoki albo za niski, a znalazła się torba w stylu „jak znalazł”, to z pustymi rękami nie wyszłam. Buty poczekają.

No a moja walka z porannym odrywaniem głowy od poduszki trwa nadal. Póki co, wszystkie bitwy wygrane. Ale pewnego pięknego dnia zaśpię jak nic… Bo jutro zapewne wstanę razem ze słońcem. W dodatku wyspana, jak nigdy przez ostatnie 5 dni:) I gdzie tu jakaś logika?...

 



poniedziałek, 4 października 2010

i tak lubię poniedziałki


I miał rację ksiądz Twardowski pisząc w jednym ze swych wierszy, że czas wtedy przychodzi, gdy go wcale nie ma…

Jak dziecko małe się cieszyłam, że dziś mam na 10.30 i że w końcu nie będę musiała biegać po mieszkaniu jak mały motorek, że ze wszystkim zdążę, nawet włosy zdążę porządnie ułożyć, a nawet wyprostować. I oczka maznę tuszem jakimś albo i czymś jeszcze nawet… I co? Tak się dziecko grzebało, tak mu się nie chciało wyjść spod ciepłej kołdry, tak mu miękko było pod główką i tyłkiem, że o mało i na 10.30 by do szkoły nie zdążyło… A z wszystkich ambitnych planów jedynie tusz na rzęsach był się pojawił.

Co jakiś czas ktoś zadaje mi pytanie, jak bardzo bolał powrót do szkolnej rzeczywistości. I wiecie co? Wcale nie bolał. Może dlatego, że od wakacji nastawiałam się na to co nieuniknione, może dlatego, że już trochę chciałam wracać, bo wolne – wolnym, ale na dłuższą metę co za dużo to niezdrowo, a może też i dlatego, że od pierwszego września dopadła mnie taka „polka-galopka”, że zatraciłam całkiem poczucie czasu i nawet nie miałam czasu rozpamiętywać, jak to fajnie było na urlopie. Myślałam raczej ile jeszcze papierzysk muszę wyprodukować i co nowego dostanę do produkcji, jak już to oddam. Tylko wieczorami dopadała mnie jakaś tęsknota za tym co minęło. I czasem dopada nadal. Ale grunt to nie zatracić się w przeszłości, by nie przegapić tego co jest tu i teraz.

A w ogóle, to mam jakąś fazę na Tracy Chapman. Przejdzie. Wiem.