poniedziałek, 29 czerwca 2009

Statystycznie rzecz biorąc, czyli jak wywołać burzę w szklance wody



Gdyby ktoś chciał przeprowadzić badania statystyczne nad poziomem nauczania historii w szkołach gimnazjalnych w naszym pięknym kraju – zapraszam do mojej szkoły. Ilość respondentów oscyluje wokół magicznej liczby 600, więc do napisania raportu odzwierciedlającego tendencje dla całego kraju chyba wystarczająca, prawda?
Z góry też mogę podać ewentualne wyniki badań. Otóż: tylko dla 25% uczących tegoż równie pięknego, jak i nienawidzonego przez uczniów przedmiotu, uważa oceny celujące za dostępne dla każdego ucznia. Pozostałe 75% uczących uważa tę ocenę za możliwą do uzyskania jedynie przez wybitne jednostki (a że takie się trafiają niezwykle rzadko, ocena ta uznawana jest za towar unikalny..). Dla 25% nauczycieli stawianie ocen niedostatecznych na koniec roku to czynność niedopuszczalna, ogólnie szkodliwa dla młodego pokolenia. Tyleż samo nauczycieli jest w stanie wystawić zagrożenia takową oceną niemal połowie jednej klasy, a w efekcie i tak przynajmniej jedną na klasę wystawi. Pozostałe 50% stawia oceny niedostateczne tak samo często jak każdą inną, gdy tylko uczeń sobie na nią zapracuje. 50% nauczycieli nęka uczniów zadaniami domowymi i – co gorsza, nawet je sprawdza! Tyle samo robi niezapowiedziane kartkówki i generalnie zmusza do ciężkiej pracy intelektualnej polegającej na systematycznym przygotowywaniu się do lekcji. 
Pisać dalej? Po co. Wyniki mogę szybko rozszyfrować. Jest nas czterech historyków, a każdy różny jak płatki śniegu. Najfajniejsza, zdaniem uczniów jest pani, nazwijmy ją Lusia, która stawia zawsze i za wszystko dobre oceny i marzeniem każdego ucznia w szkole jest mieć lekcje właśnie z nią, bo „Stawia piątki za nic” – to był cytat ucznia. Jedynek na koniec roku nie uznaje. U pana Rysia nie trzeba ciężko pracować, ale kapa na koniec roku jak zasłużona to się i tak trafi. Z panią Krysią to już gorsza sprawa, bo się baba czepia jak oszalała. Szóstki to towar deficytowy, ale się trafiają. Zadaje zadania, wymyśla jakieś projekty, ciąga po konkursach, stawia jedynki ze sprawdzianów i w ogóle każe się uczyć. Niżej podpisana zaś to ta z gatunku „gorzej być nie może”. Jak postawi komuś szóstkę na koniec roku, delikwent jest oglądany jak co najmniej eksponat muzealny i z podziwem wytykany palcami. Wiecznie się czepia, każe pisać na lekcjach notatki i nigdy nie wiadomo kiedy padnie sakramentalne zdanie „proszę wyjąć karteczki”. W klasie trzeciej uczniowie zazwyczaj odkrywają u niej cechy ludzkie, tj. „Ona się nawet potrafi uśmiechać…”
Czy jesteśmy reprezentatywnym materiałem badawczym?

Do czego zmierzam? Do przemyśleń na temat tego co przeczytałam w raporcie o wychowaniu do życia w rodzinie w naszych szkołach. Mironq, bardzo za niego w tym miejscu jeszcze raz dziękuję:) 
Po pierwsze, poraziła mnie ilość respondentów. Bo gdybyśmy przyjęli, że w naszym niemal 40-milionowym kraju około 6 milionów to uczniowie szkół podstawowych, gimnazjalnych i średnich, to liczba 637 to zaledwie jakiś promil… Skoro owa organizacja/fundacja, czy jak jej tam, chwali się posiadaniem wolontariuszy, którzy owe dane zbierali, to ja się pytam czemu owi wolontariusze nie dotarli do szerszego kręgu badanych. Wystarczyło rozesłać odpowiednią ankietę do kuratoriów. Chyba, że to jak zwykle mnie się wydaje dużo prostsze niż jest w rzeczywistości… Ale żeby na podstawie tak niewielkiej liczby maili pisać raport? Chyba raporcik, bo raczej ogólnej skali problemu nie oddano w pełni. Zaledwie go zasygnalizowano.
Nie mam zamiaru negować wszystkich wyników raportu. W wielu wypadkach pokazano całą prawdę. Na przykład sytuacja wdż w szkołach średnich. Tam odbywa się poza siatką godzin, w ramach zajęć dodatkowych dla uczniów, którzy złożyli stosowną deklarację. A że trzeba zebrać wszystkich chętnych w jedną grupę, faktycznie zajęcia odbywają się w tak kosmicznych godzinach, że wielu od razu rezygnuje z tych zajęć uważając, że szkoda czasu. I efekt jest taki, że ledwo kilka procent uczniów w zajęciach wdż uczestniczy.
W gimnazjum jest to inaczej, gdyż wdż jest jednym z trzech modułów wiedzy o społeczeństwie i w efekcie trzeba się nagimnastykować z materiałem obowiązkowym z wos-u żeby zdążyć z wdż-tem. I nikt nie pyta jak to zrobić. Ma być zrobione i już. A pamiętam jak kuratorium sobie kilka razy sprawdziło jak to jest realizowane.
Że uczniowie są rozczarowani poruszaną tematyką? Widzę to. Dla pierwszoklasistów wdż jest tożsame z wychowaniem seksualnym i gdyby ktoś im wobec tego zadał pytanie, czy mieli zajęcia z wychowania do życia w rodzinie, odpowiedzą w większości, że nie, bo o seksie nie było nic. Bo i nie było. A nawet jak było, to dla nich to było nic. Bo było o rodzinie, przyjaźni, miłości i dojrzewaniu. I – tak, było z podziałem na grupy. Bo tak łatwiej. Dla wszystkich – i dla mnie i dla nich. Ale to nie znaczy, że chłopcy nie mówili o dziewczynach i odwrotnie. Nie wyobrażam sobie jednak rozmawiać o sprawach związanych z dojrzewaniem przy całej klasie, skoro dla chłopców w tym wieku miesiączka jest określana zdaniem typu „A twoja stara to ma cieczkę, czy jak, ze taka zmierzła?”. Pozwólcie, że zostawię to bez komentarza, choć na lekcji bez komentarza to nie zostaje i nawet w środku lekcji o bitwie pod Grunwaldem jestem w stanie zmienić temat, by uświadomić młodzieńcom, że jestem taką samą kobietą jak ich mamy i nie mam cieczki, tylko miesiączkę, bo tak się to nazywa u człowieka. W drugiej i trzeciej klasie tematy są już całkiem inne, bardziej dostosowane do potrzeb dojrzewających młodych ludzi, ale od czegoś trzeba przecież zacząć ich edukację seksualną. Przecież nie można tak z grubej rury. Ja wiem, że obecnie 12, 13-latkowie są super wyedukowani dzięki Internetowi i innym mediom, ale ich wiedza jest tak wybiórcza i tak w większości szkodliwa dla nich samych, że trzeba wiele czasu, by zaczęli na swego rówieśnika płci przeciwnej patrzeć jak na człowieka a nie obiekt seksualny…
W zarzutach wynikających z raportu znalazłam i ten, że na lekcjach wdż była nauka manier przy stole. Hmmm… Gdy rozmawiamy o funkcjach rodziny i widzę przed sobą uczniów z rodzin dysfunkcyjnych, to dla nich i tak cała ta rozmowa jest jedynie sztuką dla sztuki, bo w domu nie widzą nic z tego o czym mówimy. Te dzieciaki mają problemy z odpowiedzią na pytanie „Co zawdzięczam mojej mamie/ tacie/ siostrze/ bratu…”, widzę jak funkcjonują na szkolnej stołówce, w grupie rówieśniczej. I co wtedy robię? Również wprowadzam m.in. zasady zachowania się przy stole. Jak trzymać nóż a jak widelec, jak ciekawie złożyć serwetkę, by stół ładnie wyglądał. I też muszę odpowiadać na pytania „A po co mi to?”. A choćby po to, byś mógł/mogła błysnąć przy przyszłej teściowej, albo na jakieś romantycznej kolacji ze swą lubą czy lubym. Oczywiście wybuchają salwy śmiechu, bo kto dziś chadza na romantyczne kolacje, ale proszę mi wierzyć – te dzieci często w domu tego się nie nauczą. Skoro w domu nie mówi się o seksie, to czy o takich drobnostkach się pamięta? Obawiam się, że też nie.
Prowadzący zajęcia są niekompetentni? A proszę mi powiedzieć, od kiedy o kompetencjach nauczycieli decydują uczniowie? To już raczej wniosek twórców raportu. Czy fakt, że zajęcia wdż prowadzi pani od polskiego, muzyki czy pani z biblioteki, to jakaś ujma dla niej samej albo dla przedmiotu? O panią z biologii się nie pytam, bo to jakoś tak po drodze obu przedmiotom, psycholog czy pedagog szkolny to też jakby naturalne by prowadził takie zajęcia. No a ja? Jestem historykiem, uczę też wosu, a z racji, o których już wspominałam wcześniej – prowadzę też zajęcia z wdż. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że jestem po biol-chemie. Czy to wpłynie na łagodniejszy wymiar kary? Zajęcia wdż w podstawówkach w moim mieście prowadzą też katechetki. I proszę mi wierzyć, że dzieciaki z tych szkół są tak zachwycone sposobem ich prowadzenia, że nam, w gimnazjum czasem trudno się przebić przez porównania typu „A u nas w podstawówce to….”
Do tego typu opracowań należy podchodzić bardzo, bardzo ostrożnie, gdyż mogą wywołać przysłowiową burzę w szklance wody i przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Wracając do badań statystycznych w mojej szkole, gdyby takowe były ewentualnie przeprowadzone, to – na moim przykładzie, na 100% znajdą się uczniowie niezadowoleni z faktu, że to ja ich uczę, będą też tacy, którzy wprost przyznają, że na moich lekcjach się nudzą i że jestem do niczego. Będą też tacy, którzy – jak wielu absolwentów, uznają, że swoją miłość do historii zawdzięczają właśnie mnie. I co drodzy domorośli statystycy. Czy da się jednoznacznie ocenić jednego człowieka mając tyle punków odniesienia? Nie. Podobnie, jak nie da się wsadzić do jednego wora wszystkich uczących i nauczanych, bo każdy z nas jest jednostką oryginalną, niepowtarzalną i jedyną w swym rodzaju.

P.S. Mam nadzieję, że ktoś dotarł do końca. Czasem tak mam:) 



sobota, 27 czerwca 2009

słów kilka o...


Nie będę wypisywać peanów na Jego cześć, gdyż nie byłam zagorzałą fanką. Co prawda oboje z Bratem jak zahipnotyzowani wpatrywaliśmy się w nasz czarno – biały telewizor oglądając jego najnowszy teledysk „Thriller”. Ale to było dawno temu. Zmieniły się nasze gusty muzyczne, ale nazwisko zawsze elektryzowało.
Jego operacje plastyczne i coraz bielszy kolor skóry były tematami niewybrednych żartów wielu ludzi. Nawet – dokładnie wtedy, gdy umierał (zdałam sobie z tego sprawę dopiero rano, gdy przeczytałam wiadomość na Onecie…), znalazłam w Internecie prześmiewczy zestaw Jego zdjęć, przedstawiających zmiany od małego chłopczyka do… Jedi…
Dziś Go już nie ma. Fani opłakują stratę, plotkarskie media zajmują się Jego testamentem, długami, problemami z prawem. Wiadomość o Jego śmierci była nawet w serwisach informacyjnych ważniejsza od sytuacji na zalanych terenach kraju.
I każdy Go wspomina na swój sposób. Ja również. Zawsze będę na Niego patrzeć przez pryzmat <tego>, <tego> i
<tego> utworu. Bo zawsze, ilekroć ich słuchałam, słucham i słuchać będę zapewne nie raz, odczuwam w gardle charakterystyczne drapanie…



środa, 24 czerwca 2009

BMI, czyli matematyka i ja


Z sobotniego numeru „Wybiórczej” wypadła wkładka z tabelami kalorii. Nie wiem, tak szczerze mówiąc, nawet jak się to czyta, bo liczenie kalorii to dla mnie całkiem obca dziedzina nauk matematycznych. Obca do tego stopnia, że nawet jak z radością stwierdzę nieznaczne wahnięcie wagi o kilogram lub dwa na moją korzyść (co dla wielu byłoby pewnie powodem do rozpaczy…), niemal natychmiast słyszę od pań sprzątaczek „Ale nam pani jakoś schudła”… No i radość z zyskania kilku kilogramów pryska, bo jak można przytyć na wadze i schudnąć w oczach równocześnie?
W każdym razie, z miną znawcy zaczęłam studiować tabelki, a po odwróceniu strony dostrzegłam ów słynny symbol BMI. I kolejną tabelkę z normami rzeczonego.
Policzę sobie, a co! A jak wyjdzie jak trzeba, to niech mi dadzą święty spokój z gadaniem, żem za chuda – pomyślałam i sięgnęłam po komórkę. Ale nie z zamiarem zadzwonienia po znajomego matematyka, lecz by uruchomić mój super kalkulator umieszczony tam przez producenta.
No to co my tu mamy? Waga przez wzrost do kwadratu.
Mama z niepokojem śledziła ruchy palców na klawiaturze i obserwowała moją minę, jakby chcąc wywnioskować na jej podstawie, czy córcię trzeba dotuczyć jak gęś na święta, czy może te ilości jedzenia, które pochłania (a pochłania w ilościach wywołujących zdziwienie na niejednej twarzy… w każdym razie na szkolnych imprezach już mi przestano liczyć ilości zjedzonych kanapek pilnując się, by dotrzeć do stołu przede mną:) ) są już wystarczające.
Ciszę pokoju przeszył dziki śmiech. To ja. Po sprawdzeniu mojego wyniku w tabelce. 
- Mamo! To jest chroniczne niedożywienie III stopnia! Dla mnie nie ma danych w tej tabeli!
Mama zaniepokojona spojrzała w tabelkę, na wzór, w tabelkę, na kalkulator i z zadumą w głosie powiedziała:
- A może to trzeba jakoś inaczej policzyć?
- No ale jak inaczej? Wzór to wzór. Masa ciała przez wzrost do kwadratu!
- Ale może ta „2” to im się przez przypadek drukła taka mała. Może to ma być razy dwa.
„W sumie, nie jest to głupie. Może to jest jakiś przypis, a nie potęga” – pomyślałam. I zaczęłam szukać odnośnika. Nie było. Czyli mnożymy razy dwa. Może tym razem się załapię na jakąś rubryczkę…
Było trochę lepiej, ale dalej brakło danych w tabeli.
- Może trzeba odwrotnie? – mama znów zerknęła mi przez ramię. – Może to trzeba wzrost przez wagę?
Taaa… Ze skrajności w skrajność. Dane 100 razy przekroczyły normy dla otyłości III stopnia. Musi być jakiś sposób. Przecież ja po szkołach jestem, z tytułem magistra w kieszeni. Nie szkodzi, że nauk humanistycznych, ale z matematyką sobie przecież radzę. Skoro liczę frekwencję, to z procentami (przynajmniej tymi matematycznymi) nie mam problemów, czyli że z potęgami i mnożeniem też sobie muszę poradzić.
I w tym momencie mój sokoli wzrok dostrzegł… Masa ciała przez wzrost do kwadratu, ale… Wzrost w metrach, nie w centymetrach… Czyli z matematyką nie jest źle. Gorzej z czytaniem ze zrozumieniem.
Policzyłam. Uff… Mieszczę się w normie. I jak powiedziałam: niech mi nikt więcej nie mówi, że jestem za chuda:)



piątek, 19 czerwca 2009

no to ufff :)


Pogoda zupełnie niewakacyjna, ale w głowie już wakacyjnie.
Próby na akademie pochłonęły mnie tak bardzo, że przychodząc do domu marzyłam tylko o pójściu spać i nawet tu rzadko zaglądałam. Ale bardzo się cieszę, że udało mi się w tak krótkim czasie (zaledwie dwa dni), przygotować nowych uczniów do pocztu sztandarowego, że moment przekazania sztandaru uczniom klas drugich wyszedł tak pięknie i że w ogóle jestem taka zdolna bestia:) No i skromna oczywiście też:)
I niech się schowają wszyscy ci, którzy wypisują na różnych forach, że w szkole pracują tylko ludzie z przypadku, co to nigdzie indziej pracy nie umieli znaleźć i teraz wyładowują swoje frustracje na biednych dzieciach… Zapraszam do szkoły, ale z tej drugiej strony biurka, na kilka dni – wtedy będziemy mogli podyskutować na temat przygotowania pedagogicznego kadry w szkołach. Wrr…. Nie jestem osobą z przypadku, bo mój zawód był moim świadomym wyborem i nie mam ochoty w tym momencie na jałowe dyskusje z tymi, którzy szkołę widzą tak, jak ostatnio spotkany przeze mnie absolwent. Wcale go nie kojarzę, widać coraz gorzej z moją pamięcią, ale on skojarzył. A dodać musze, że był pijany w sztok. Czyli że aż tak bardzo ząb czasu mnie nie podgryzł, skoro nawet po pijaku mnie rozpoznają… I wykrzyczał w moją stronę pijackie „Dzień dobry pani! A pani to mnie k** w gimnazjum uczyła!” No i nie wiedziałam, czy to mnie ochrzczono imieniem owego najstarszego zawodu świata (w końcu, jakby na to nie patrzeć, nauczyciel też jest jednym z najstarszych zawodów świata. Bez skojarzeń proszę – to Sumerowie wymyślili szkołę… Moi uczniowie wiedzą, na kogo zwalać winę jakby co;) ), czy też może młodzian używa przekleństw jako przerywnika w każdym zdaniu. „Nie rozmawiam z pijanymi” – odpowiedziałam na kolejną próbę nawiązania konwersacji. „No i h** ci w d***” – odkrzyknął młodzian w moją stronę trzymając się kolegi. „Jakbyś mnie czegoś w tej szkole nauczyła, to bym teraz k** nie pił!”
A mnie jakby ktoś dał w buzię… Czyli, że jak? Za pijaństwo narodu też odpowiedzialni są nauczyciele?...
Nieważne, nie chcę myśleć o takich sytuacjach. Zdarzają się i już. Ale zdarzają się też miłe i to o nich warto pamiętać, i to nimi warto się dzielić.
Wczorajsza akademia na pożegnanie klas trzecich trwała i trwała, a ja tylko z niepokojem patrzyłam który pierwszy z pocztu padnie na posadzkę. Gdy odebrałam, po godzinie ( była to zaledwie część oficjalna, bo pan wiceprezydent dostał jakiejś weny i nie miał umiaru w przemawianiu..), sztandar z rąk chorążego, drzewiec był gorący a wszyscy od razu padli na ławkę i zaczęli się śmiać, że jakby wiedzieli, to w życiu by się nie godzili na takie tortury:) A po akademii? Oczywiście karaoke. Nie wiem, jakimi sposobami przekonali trzecioklasiści dyrekcję na 1,5 godzinną zabawę na auli, ale przekonali. Jeszcze nigdy w historii gimnazjum nie było takiego zakończenia dla klas trzecich. Nadanie imienia? - Karaoke na koniec. Komers? – Karaoke. Wczoraj? – Karaoke. Ktoś by pomyślał, że my jakimś gimnazjum muzycznym jesteśmy. Ale kto dziś rano ledwo z siebie wydawał dźwięki? Dyrekcja i ja:) Czyli od razu widać, kto szalał najbardziej:)
Gdy rozdawałam dziś świadectwa mojej trzeciej klasie byłam bardzo oszczędna w słowach. Czekała mnie jeszcze akademia dla klas I-II (czyli śpiewanie, bo część chóru poszła oddać świadectwa do szkół ponadgimnazjalnych i to nauczyciele wspomagali niedobitki – skład „chóru” w dniu dzisiejszym: 5 nauczycieli + 4 uczennice). Zresztą i tak to pożegnanie znacznie się różniło od poprzednich. Ja – beksa numer jeden, nie uroniłam dziś żadnej łzy. Gdy przypominam sobie pożegnanie z poprzednią klasą, wciąż mnie drapie w gardle. Ale to była inna klasa, inne przeżycia nas połączyły… Te łzy jak grochy przy pożegnaniu, te długie rozmowy po rozdaniu świadectw… Cóż – nic nie trwa wiecznie.
Jeszcze poniedziałkowa konferencja i do zobaczenia za rok. Od wczoraj ciągle pod moim adresem padają pytania typu: „A kto się będzie opiekował sztandarem, jak ciebie nie będzie?”, „A kto będzie Małgosi śpiewał, jak dzieciaki nawalą?”, „A mogę dzwonić jakbym czegoś nie wiedziała?”…
Ludzie! Ja nie umieram, ja tylko idę na urlop:) Nie ma ludzi niezastąpionych i mam nadzieję, że moja nieobecność to tylko potwierdzi i że może odkryte zostaną przy tej okazji jakieś ukryte talenty.
A poza tym - czas tak szybko mija:)

sobota, 13 czerwca 2009

(P)różności rozmaite niesfornym uchem wyłowione


Koszmarek Polskiej Piosenki uważam za otwarty….
Rzadko oglądam telewizję w pełnym tego słowa znaczeniu – zawsze jest tyle innych rzeczy do zrobienia, że nawet jak oglądam film to jednym okiem i w efekcie wychodzi mi z niego swoiste słuchowisko. Tym razem też słuchałam jedynie. No ale co tu oglądać – skoro to festiwal piosenki, to trzeba słuchać:)
Podobno miał to być koncert premier. Podobno, bo co to za premiery, skoro piosenki pani Wyszkoni i zespołu Pectus dudnią w każdym zakładzie fryzjerskim, sklepie, a nawet w moim prywatnym mieszkaniu? Na szczęście wszystkie inne słyszałam pierwszy raz, czyli, że dla mnie osobiście były jednak premierami.
Na część konkursową się nie załapałam. Walczyłam w kuchni z eklerami. Co prawda pierwsza ich tura trafiła do Rodziców już przed południem, ale wszystkie zniknęły w mgnieniu oka, bo Brat łakomczuch się pojawił był na chwilę (chwilę..) i popołudniu telefon „Córcia, dasz radę jeszcze upiec?”. Więc jak się uporałam z papierzyskami zabrałam się za pieczenie. Cura domesticos jak się patrzy – nic dodać, nic ująć:) Jednak od tych „Łoło”, „Jeje”, „Hej Opole!” i innych tego typu pisków wykrzykiwanych (a raczej wysapywanych) między poszczególnymi wersami piosenek, nawet krem budyniowy nie chciał mi się zagotować i ściąć… Koszmar po prostu (nawet niebo nad Opolem płakało – i wcale się nie dziwię, mnie też się chciało…)
Co chwila wpadałam do pokoju, by na własne oczy się przekonać, że mnie uszy nie zawodzą – zestaw artystów co najmniej kosmiczny. Zaskoczenie pełne mnie dopadło, gdy usłyszałam nazwisko pani Celińskiej – nie tylko mnie, operatorów chyba też, bo aż obraz się zaciął i w efekcie pan Kurzajewski, zastygły w stop – klatce, dłuższy czas wpatrywał się we mnie z ekranu telewizora. Podobne zdziwienie mnie opanowało, gdy na scenie pojawiła się Justyna Steczkowska. Z pełnym szacunkiem dla jej umiejętności wokalnych, ale to nie festiwal dla niej. Dla mnie osobiście to miłość jednopłytowa – jej „Alkimję” mogłabym słuchać na okrągło, podobnie jak duetu z Borysem Szycem, ale cała reszta jej twórczości jest dla mnie nieprzyswajalna, tu trzeba być swoistym koneserem. Ale to piszę tylko i wyłącznie z własnego punktu widzenia, bardzo subiektywnie, więc macie prawo się z mną nie zgadzać. 
Cały przekrój gatunków muzycznych i jak tu wybrać tę premierową piosenkę? Artyści wili się w nerwowych konwulsjach na scenie, mniej lub bardziej sapiąc z wysiłku do mikrofonu (w końcu scena była pusta i trzeba było ją jakoś wypełnić, bo z racji kryzysu zrezygnowano z orkiestry i kazano artystom z pół-playbacku śpiewać), chórki nie zawsze trafiały w dźwięki, przez co uszy nieco bolały, a teksty piosenek…. Rany! Jakby je tak poskładać w całość wyszłoby coś na kształt: „
Imprezę czas zacząć. Powiedz gdzie jesteś? Próbuję się dodzwonić, ale nikt nie odpowiada, wysyłam esemesy, szukam cię w każdym mieście. Mam przeczucie, że może jesteś na opluj.pl ale choć klikam enter, dostaję spamy. Nie mogę jeść ani spać, chcę być kochany i uroczy. Zostanę przy tobie, będę kolorowo czarować. ”
Taaa… Kryzys jak nic. Widać i słychać. I najlepszym podsumowaniem niech będzie fragment piosenki pana Rynkowskiego „Nie chce nam się nawet wstać, by się za coś brać”. No mnie się już nic potem nie chciało. Nawet spać. Ale przynajmniej wygrał ktoś, kto zna się na swym fachu (choć jego obecność też mnie zaskoczyła): przysiadł na zydelku, wziął mandolinę pod pachę i po prostu zaśpiewał nie fałszując.
Nie wiem, czy dziś się nie skuszę na jakiś film na innym programie. Ale jak ma być tak samo śmiesznie jak wczoraj, to mogę potem żałować, że przegapiłam:)



piątek, 12 czerwca 2009

bywa i tak:)


Człowiek wstaje skoro świt, czyli przed 10 i co? I od momentu otwarcia oczu wszystko jakby się sprzysięgło przeciw niemu. 
Szok pierwszy – na Wichrowym Wzgórzu znów nie ma ciepłej wody. Wrr…. Efekt jest taki, że choć już po 11, ja dalej biegam w piżamie, każdy włos jakby namierzał innego satelitę i w ogóle – dobrze, że nikt mnie nie widzi. Zaraz cofnę się do przeszłości, nastawię garnki z wodą, bo przecież wypadłaby się umyć, prawda? :)
Szok drugi – nie ma kawy! Noooo… Tu już mi lekko ciśnienie skoczyło, no bo jak to tak bez kawy… Nie tak do końca, że wcale nie ma, tylko moja ulubiona się skończyła. Czemu nie zrobiłam zapasu? Bardzo dobre pytanie… Tylko, że tak rzadko piłam kawę w domu przez ostatnie tygodnie (z racji niemal pomieszkiwania w szkole..), że straciłam nad tym kontrolę. Wczoraj rano wypiłam resztę i miałam iść dziś rano na zakupy- ale jak iść na zakupy w piżamie? :)
Szok trzeci – mleko do kawy się skończyło… Bo już w akcie rozpaczy zrobiłam sobie kawę, tę, której nie lubię, no ale jak to tak kawa bez mleka?… Wlałam takie normalne. Ale to przecież nie to samo.
Że niby marudzę? Eeee… Nie:) Odespałam wszystkie imprezy, łącznie ze środowym komersem. Obok mnie co prawda stos papierów, bo jeszcze trochę mi zostało do zrobienia papierkowej roboty, ale to na wieczór – teraz trzeba sobie poradzić z niedociągnięciami cywilizacji, hihi:)



niedziela, 7 czerwca 2009

i już po:)


Czy odespałam? A gdzie tam:) Obudziłam się wczoraj skoro świt, czyli przed ósmą. Słońce mi zaświeciło aż w przedpokoju więc uznałam, iż grzechem byłoby wylegiwanie się w łóżku. Pół godziny później mieszkanie wyglądało, jakby przeszedł przez nie tajfun. Lodówka już od dawna stękała, że czas najwyższy pozbyć się nadmiaru lodu, okna jakby zaszły mgłą, kosz z praniem nagle wyczerpał limit swej pojemności…. Roboty na cały dzień. W tzw. międzyczasie zdążyłam wstukać w program oceny na świadectwa, obliczyć średnie, wypisać papiery na wtorkową konferencję i upiec Mamie francuskie ciasteczka. I tylko to ostatnie coś mi nie wyszło, bo przyklapnęłam na chwilę przed telewizorem, by obejrzeć prognozę pogody i… trochę się za mocno przypiekły. No trudno, ale przynajmniej nie spaliłam.
I tak wyglądał mój dzień po imprezie.
A sama impreza? Mówiłam, że będzie i tak spontanicznie? I było:)
Zaczęło się rano, gdy wychodząc do kościoła zabrałam rękawiczki i szarfy dla pocztu, zeszłam na parter i… przypomniało mi się, że przecież sztandar został w gabinecie dyrekcji! I z powrotem na górę po sztandar. Oczywiście wędrując pół miasta ze sztandarem nie sposób nie zawrócić uwagi przechodniów. Kilku uczniów w strojach galowych, chłopak ze sztandarem na ramieniu – co się dzieje? I ludzie podchodzili i pytali. Kilka starszych pań nawet poszło za nami do kościoła. Przyszliśmy na tyle wcześniej, by można było zrobić ostatnią próbę i bym mogła przekazać jeszcze ostatnie uwagi dla komentatora. Kościół jest dość duży, zatem nie wszyscy mieliby możliwość zobaczenia tego co się dzieje przed ołtarzem. Uznaliśmy więc, by ktoś komentował całe to wydarzenie. Wybór padł na naszego absolwenta, który miał być konferansjerem uroczystości w szkole. Chłopak o pięknej dykcji i prezencji. Będąc naszym uczniem wygrał ogólnopolski konkurs krasomówczy. Nikt nie miał wątpliwości, by to on, u boku pani Dyrektor, poprowadził część oficjalną uroczystości. Zgodził się również pełnić role komentatora na mszy. Przejrzeliśmy jeszcze raz cały scenariusz i doszliśmy do momentu przemówień. A jeszcze muszę zaznaczyć jedną ważną rzecz – swoją obecnością zaszczycił nas wnuk Henryka Sienkiewicza – Juliusz. I ów Juliusz miał być „wywołany” do przemówienia właśnie przez naszego absolwenta. I mówię mu, żeby sobie ułożył coś w stylu „Proszę państwa, prosimy o zabranie głosu naszego znamienitego gościa Juliusza Słowackiego” – a ten na mnie patrzy i zaczyna się śmiać. Wtedy zorientowałam się z popełnionej gafy:) „Jak mi się wkręci ten Słowacki to będzie kompromitacja” – powiedział jak już się uspokoił i zapisał drukowanymi „Juliusz Sienkiewicz” podkreślając nazwisko grubą kreską. 
W samym kościele już spokojnie. Do czasu. Goście już na miejscach (tzn. i tak nie wszyscy przyszli, choć potwierdzili udział, co uznaję za dowód lekceważenia, ale to tylko moje zdanie…), uczniowie piękni i eleganccy w ławkach pod opieką nauczycieli, kilku rodziców, wyłowiłam w tłumie też dziennikarzy lokalnych gazet. I oto za minutę miała się zacząć msza, a pani z komitetu rodzicielskiego, która miała być w poczcie sztandarowym i do tego przemawiać na okoliczność przekazania sztandaru z rąk rodziców w ręce Dyrekcji – nie przyszła. Dobrze, że ksiądz był wyrozumiały i poczekał chwilę. Pani przyszła, owszem, ale kilka minut po czasie. Uff, możemy zaczynać. Było bardzo uroczyście i chyba bez większych wpadek (pewnie, że były, ale zawsze można je wytłumaczyć przez nieśmiertelne „Właśnie tak to miało być” – i tak niewiele osób wiedziało jak miało być naprawdę;) )
Po mszy chór, goście, dyrekcja no i sztandar – przejechaliśmy do szkoły autokarem, a uczniowie pod opieką nauczycieli, podeszli tam pieszo. Było nieco zimno (choć i tak pogodę mieliśmy jakby zamówioną: po tygodniu opadów i przejściowych burz- od rana świeciło słońce. I choć wiał zimny wietrzyk – nie padało) więc goście weszli na piętro, a chwilę potem przy dźwiękach orkiestry górniczej, prowadzeni przez poczet – weszli uczniowie. Gdy wszyscy się już ustawili – orkiestra zagrała „Gaude Amus”. O rany! Aż się zatrzęsły mury starej szkoły od tych trąb i puzonów. Chwilę później pan Juliusz (nie Słowacki – uff, zapamiętał) odsłonił tablicę pamiątkową, a orkiestra znów dała popis swoich umiejętności. Gdy wszyscy weszli na aulę, nastąpiła komenda „Baczność. Wprowadzić poczet sztandarowy” Ojej. Przy dźwięku werbla wyszło to tak fantastycznie, że przeszło to moje najśmielsze wyobrażenie. Potem hymn, przemówienia (na szczęście krótkie i rzeczowe), wyprowadzenie sztandaru (niestety już bez werbla, ale i tak bardzo podniośle) i część artystyczna. I w tym momencie powinien być wielki ukłon w stronę koleżanek, które zrobiły to genialnie. Sylwetki pięciu Noblistów, niby z różnych epok, laureaci różnych dziedzin, a wszystko w jednym przedstawieniu zgrane i dopracowane do perfekcji. A na zakończenie, jako ostatni – Lech Wałęsa. I „Mury” Kaczmarskiego odśpiewane przez nasz chór.
Gdy ucichły oklaski pod sceną pojawił się Konferansjer. Wg scenariusza miał do wypowiedzenia jedno zdanie. Ale patrząc na jego minę wiedziałam, że powie coś od siebie. I powiedział. A powiedział to tak, że siłą woli się powstrzymywałam, by się nie rozpłakać. Ale łzy w oczach mi się kręciły. Tak pięknie wyraził swą dumę z faktu bycia absolwentem tej szkoły i podziękował nam – nauczycielom, że nawet teraz, na samo wspomnienie tamtych słów czuję drapanie w gardle. 
A potem? Potem VIP-y uciekły w większości do swych obowiązków, pozostali zwiedzili naszą szkołę i udali się na poczęstunek. My razem z uczniami (tymi, którzy dotrwali do końca lub byli zaangażowani w przygotowanie uroczystości) również zaczęliśmy „okupować” zastawione stoły – w końcu emocje opadły i odezwały się nasze żołądki:) I tak, ramię w ramię, nauczyciele z uczniami, z dyrekcją i zaproszonymi gośćmi, zaczęła się część najmniej oficjalna, która zakończyła się wspólną dyskoteką i karaoke na wypastowanej auli, między dekoracjami z przedstawienia i krzesełkami dla widowni. Ale nikt już na to nie zważał. W powietrzu fruwały krawaty, marynarki, buty dziewcząt stały w rządku przed sceną. Pan Sienkiewicz usiadł w pierwszym rzędzie i klaskał w rytm piosenek Feela, czy naszego szkolnego dyskotekowego hitu „Jesteś szalona”. I tak to właśnie miało być- święto wszystkich, radosne, szalone, niezapomniane.
Rozpisałam się, zatem czas kończyć. Do końca roku szkolnego dwa tygodnie. Jeszcze konferencje, komers dla klas trzecich, próby na dwie akademie. Zleci. W końcu taka piękna perspektywa przede mną:)



piątek, 5 czerwca 2009

dzień przed...


Klapnęłam na chwilę w szkolnej bibliotece, by po raz enty spojrzeć w scenariusz i odnaleźć szczegół numer milion siedemdziesiąt, który umknął do tej pory. Podniosłam na chwilę wzrok i nie wiem czemu spojrzałam na kalendarz.
- O, a wy już macie czerwiec na kalendarzu – powiedziałam do koleżanki.
- Przecież już jest czerwiec – odpowiedziała zdziwiona.
Schowałam twarz za kartkami trzymanymi w ręku. To się nazywa być zakręconym. Trochę czasu minęło zanim się uspokoiłyśmy, ale i tak, do końca dnia (a raczej do wieczora), ile razy się minęłyśmy gdzieś na szkolnym korytarzu, wybuchałyśmy na nowo śmiechem.
No tak: niby wszystko dopięte na ostatni guzik, ale i tak czuję, że jutro będzie jeden wielki spontan… Dzieciaki do ślubowania już nie chodzą „tropem węża”, tylko ładnie w sznureczku. Poczet sztandarowy śmiga po kościele, szkolnym korytarzu i auli, jakby całe życie nic innego nie robił. Godziny prób z chórem też dają efekty. I tu trzeba było zobaczyć miny niewtajemniczonych uczniów, sporadycznie pojawiających się na próbach chóru, gdy jakiś miesiąc temu, na jednej z prób, zaczęłam uczyć śpiewów liturgicznych.
- O, pani z historii śpiewa… - usłyszałam tu i tam zdziwione szepty.
Pewnie, że śpiewa, a co:)
Zwariowane to wszystko. Czasem mam wrażenie, że już tego nie ogarniam, że to, czy tamto, umknęło. Ale chwilę potem okazuje się, że (uwaga, będę się chwalić…) tak właściwie, jeżeli ktoś nad tym wszystkim panuje, to właśnie ja. Już nie zaglądam w scenariusz. Dla uniknięcia pokusy zostawiłam go w szkole. Jeżeli nie znalazłam jakiejś dziury do teraz, to niech tak zostanie. Będę jutro spokojniejsza w swej błogiej nieświadomości. Tzn. i tak nie będę spokojna. Dyrekcja nie była na żadnej próbie. Dziś malowałam jej plan kościoła gryzmoląc strzałki skąd dokąd ma iść, gdzie stanąć, gdzie i jak się obrócić… A jak coś będzie nie tak, to i tak mnie się oberwie. Cóż – lata wprawy:)
Po wszystkich już widać zmęczenie. To bieganie po schodach w szkole, kursy szkoła – kościół wszystkim dały się we znaki. Kręgosłup wczoraj odmówił mi posłuszeństwa odcinając zasilanie dla lewej ręki. Na szczęście dziś rano wszystko wróciło do normy, tylko ból kręgosłupa został nadal. A jutro…
I tu już można umierać ze śmiechu. Jutro wbijam się w sukienkę – tę kupioną na okoliczność opery. Innej nie mam. Nawet dobrze, że pogoda jest taka jaka jest. Chociaż raz bowiem nie mam problemu pt. „Co na siebie włożyć?”. Normalnie pewnie bym poszła w spodniach, bo tu akurat mam w czym wybierać na każdą pogodę, ale skoro dziewczyny idące do ślubowania zmusiłam do założenia spódnic – nie mogę nie przyjść w niej i ja. Hmmm… No trudno, dam radę – w końcu jestem dzielną dziewczynką:)  
Ok., teraz czas iść spać. Inaczej będę jutro straszyć podkrążonymi oczami. I bardzo przepraszam, że zaniedbuję wszystkie znajome blogi. Nadrobię przez weekend. A na razie – byle do jutra…