Gdyby ktoś chciał przeprowadzić badania statystyczne nad poziomem nauczania historii w szkołach gimnazjalnych w naszym pięknym kraju – zapraszam do mojej szkoły. Ilość respondentów oscyluje wokół magicznej liczby 600, więc do napisania raportu odzwierciedlającego tendencje dla całego kraju chyba wystarczająca, prawda?
Z góry też mogę podać ewentualne wyniki badań. Otóż: tylko dla 25% uczących tegoż równie pięknego, jak i nienawidzonego przez uczniów przedmiotu, uważa oceny celujące za dostępne dla każdego ucznia. Pozostałe 75% uczących uważa tę ocenę za możliwą do uzyskania jedynie przez wybitne jednostki (a że takie się trafiają niezwykle rzadko, ocena ta uznawana jest za towar unikalny..). Dla 25% nauczycieli stawianie ocen niedostatecznych na koniec roku to czynność niedopuszczalna, ogólnie szkodliwa dla młodego pokolenia. Tyleż samo nauczycieli jest w stanie wystawić zagrożenia takową oceną niemal połowie jednej klasy, a w efekcie i tak przynajmniej jedną na klasę wystawi. Pozostałe 50% stawia oceny niedostateczne tak samo często jak każdą inną, gdy tylko uczeń sobie na nią zapracuje. 50% nauczycieli nęka uczniów zadaniami domowymi i – co gorsza, nawet je sprawdza! Tyle samo robi niezapowiedziane kartkówki i generalnie zmusza do ciężkiej pracy intelektualnej polegającej na systematycznym przygotowywaniu się do lekcji.
Pisać dalej? Po co. Wyniki mogę szybko rozszyfrować. Jest nas czterech historyków, a każdy różny jak płatki śniegu. Najfajniejsza, zdaniem uczniów jest pani, nazwijmy ją Lusia, która stawia zawsze i za wszystko dobre oceny i marzeniem każdego ucznia w szkole jest mieć lekcje właśnie z nią, bo „Stawia piątki za nic” – to był cytat ucznia. Jedynek na koniec roku nie uznaje. U pana Rysia nie trzeba ciężko pracować, ale kapa na koniec roku jak zasłużona to się i tak trafi. Z panią Krysią to już gorsza sprawa, bo się baba czepia jak oszalała. Szóstki to towar deficytowy, ale się trafiają. Zadaje zadania, wymyśla jakieś projekty, ciąga po konkursach, stawia jedynki ze sprawdzianów i w ogóle każe się uczyć. Niżej podpisana zaś to ta z gatunku „gorzej być nie może”. Jak postawi komuś szóstkę na koniec roku, delikwent jest oglądany jak co najmniej eksponat muzealny i z podziwem wytykany palcami. Wiecznie się czepia, każe pisać na lekcjach notatki i nigdy nie wiadomo kiedy padnie sakramentalne zdanie „proszę wyjąć karteczki”. W klasie trzeciej uczniowie zazwyczaj odkrywają u niej cechy ludzkie, tj. „Ona się nawet potrafi uśmiechać…”
Czy jesteśmy reprezentatywnym materiałem badawczym?
Do czego zmierzam? Do przemyśleń na temat tego co przeczytałam w raporcie o wychowaniu do życia w rodzinie w naszych szkołach. Mironq, bardzo za niego w tym miejscu jeszcze raz dziękuję:)
Po pierwsze, poraziła mnie ilość respondentów. Bo gdybyśmy przyjęli, że w naszym niemal 40-milionowym kraju około 6 milionów to uczniowie szkół podstawowych, gimnazjalnych i średnich, to liczba 637 to zaledwie jakiś promil… Skoro owa organizacja/fundacja, czy jak jej tam, chwali się posiadaniem wolontariuszy, którzy owe dane zbierali, to ja się pytam czemu owi wolontariusze nie dotarli do szerszego kręgu badanych. Wystarczyło rozesłać odpowiednią ankietę do kuratoriów. Chyba, że to jak zwykle mnie się wydaje dużo prostsze niż jest w rzeczywistości… Ale żeby na podstawie tak niewielkiej liczby maili pisać raport? Chyba raporcik, bo raczej ogólnej skali problemu nie oddano w pełni. Zaledwie go zasygnalizowano.
Nie mam zamiaru negować wszystkich wyników raportu. W wielu wypadkach pokazano całą prawdę. Na przykład sytuacja wdż w szkołach średnich. Tam odbywa się poza siatką godzin, w ramach zajęć dodatkowych dla uczniów, którzy złożyli stosowną deklarację. A że trzeba zebrać wszystkich chętnych w jedną grupę, faktycznie zajęcia odbywają się w tak kosmicznych godzinach, że wielu od razu rezygnuje z tych zajęć uważając, że szkoda czasu. I efekt jest taki, że ledwo kilka procent uczniów w zajęciach wdż uczestniczy.
W gimnazjum jest to inaczej, gdyż wdż jest jednym z trzech modułów wiedzy o społeczeństwie i w efekcie trzeba się nagimnastykować z materiałem obowiązkowym z wos-u żeby zdążyć z wdż-tem. I nikt nie pyta jak to zrobić. Ma być zrobione i już. A pamiętam jak kuratorium sobie kilka razy sprawdziło jak to jest realizowane.
Że uczniowie są rozczarowani poruszaną tematyką? Widzę to. Dla pierwszoklasistów wdż jest tożsame z wychowaniem seksualnym i gdyby ktoś im wobec tego zadał pytanie, czy mieli zajęcia z wychowania do życia w rodzinie, odpowiedzą w większości, że nie, bo o seksie nie było nic. Bo i nie było. A nawet jak było, to dla nich to było nic. Bo było o rodzinie, przyjaźni, miłości i dojrzewaniu. I – tak, było z podziałem na grupy. Bo tak łatwiej. Dla wszystkich – i dla mnie i dla nich. Ale to nie znaczy, że chłopcy nie mówili o dziewczynach i odwrotnie. Nie wyobrażam sobie jednak rozmawiać o sprawach związanych z dojrzewaniem przy całej klasie, skoro dla chłopców w tym wieku miesiączka jest określana zdaniem typu „A twoja stara to ma cieczkę, czy jak, ze taka zmierzła?”. Pozwólcie, że zostawię to bez komentarza, choć na lekcji bez komentarza to nie zostaje i nawet w środku lekcji o bitwie pod Grunwaldem jestem w stanie zmienić temat, by uświadomić młodzieńcom, że jestem taką samą kobietą jak ich mamy i nie mam cieczki, tylko miesiączkę, bo tak się to nazywa u człowieka. W drugiej i trzeciej klasie tematy są już całkiem inne, bardziej dostosowane do potrzeb dojrzewających młodych ludzi, ale od czegoś trzeba przecież zacząć ich edukację seksualną. Przecież nie można tak z grubej rury. Ja wiem, że obecnie 12, 13-latkowie są super wyedukowani dzięki Internetowi i innym mediom, ale ich wiedza jest tak wybiórcza i tak w większości szkodliwa dla nich samych, że trzeba wiele czasu, by zaczęli na swego rówieśnika płci przeciwnej patrzeć jak na człowieka a nie obiekt seksualny…
W zarzutach wynikających z raportu znalazłam i ten, że na lekcjach wdż była nauka manier przy stole. Hmmm… Gdy rozmawiamy o funkcjach rodziny i widzę przed sobą uczniów z rodzin dysfunkcyjnych, to dla nich i tak cała ta rozmowa jest jedynie sztuką dla sztuki, bo w domu nie widzą nic z tego o czym mówimy. Te dzieciaki mają problemy z odpowiedzią na pytanie „Co zawdzięczam mojej mamie/ tacie/ siostrze/ bratu…”, widzę jak funkcjonują na szkolnej stołówce, w grupie rówieśniczej. I co wtedy robię? Również wprowadzam m.in. zasady zachowania się przy stole. Jak trzymać nóż a jak widelec, jak ciekawie złożyć serwetkę, by stół ładnie wyglądał. I też muszę odpowiadać na pytania „A po co mi to?”. A choćby po to, byś mógł/mogła błysnąć przy przyszłej teściowej, albo na jakieś romantycznej kolacji ze swą lubą czy lubym. Oczywiście wybuchają salwy śmiechu, bo kto dziś chadza na romantyczne kolacje, ale proszę mi wierzyć – te dzieci często w domu tego się nie nauczą. Skoro w domu nie mówi się o seksie, to czy o takich drobnostkach się pamięta? Obawiam się, że też nie.
Prowadzący zajęcia są niekompetentni? A proszę mi powiedzieć, od kiedy o kompetencjach nauczycieli decydują uczniowie? To już raczej wniosek twórców raportu. Czy fakt, że zajęcia wdż prowadzi pani od polskiego, muzyki czy pani z biblioteki, to jakaś ujma dla niej samej albo dla przedmiotu? O panią z biologii się nie pytam, bo to jakoś tak po drodze obu przedmiotom, psycholog czy pedagog szkolny to też jakby naturalne by prowadził takie zajęcia. No a ja? Jestem historykiem, uczę też wosu, a z racji, o których już wspominałam wcześniej – prowadzę też zajęcia z wdż. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że jestem po biol-chemie. Czy to wpłynie na łagodniejszy wymiar kary? Zajęcia wdż w podstawówkach w moim mieście prowadzą też katechetki. I proszę mi wierzyć, że dzieciaki z tych szkół są tak zachwycone sposobem ich prowadzenia, że nam, w gimnazjum czasem trudno się przebić przez porównania typu „A u nas w podstawówce to….”
Do tego typu opracowań należy podchodzić bardzo, bardzo ostrożnie, gdyż mogą wywołać przysłowiową burzę w szklance wody i przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Wracając do badań statystycznych w mojej szkole, gdyby takowe były ewentualnie przeprowadzone, to – na moim przykładzie, na 100% znajdą się uczniowie niezadowoleni z faktu, że to ja ich uczę, będą też tacy, którzy wprost przyznają, że na moich lekcjach się nudzą i że jestem do niczego. Będą też tacy, którzy – jak wielu absolwentów, uznają, że swoją miłość do historii zawdzięczają właśnie mnie. I co drodzy domorośli statystycy. Czy da się jednoznacznie ocenić jednego człowieka mając tyle punków odniesienia? Nie. Podobnie, jak nie da się wsadzić do jednego wora wszystkich uczących i nauczanych, bo każdy z nas jest jednostką oryginalną, niepowtarzalną i jedyną w swym rodzaju.
P.S. Mam nadzieję, że ktoś dotarł do końca. Czasem tak mam:)