Kiedyś kochałam górskie wędrówki. Nie wyobrażałam sobie wakacji bez dreptania po Tatrach. Wolnych weekendów bez szlaków. Nawet zima bez gór nie była zimą. I dziwiłam się, jak można leżeć na piachu - bez sensu, marnowanie czasu. Aż sama zaległam. Choć na piachu do dziś nie lubię, a kamoli na plaży nie uznaję. Leżak ma być, a kontakt z piaskiem do minimum. Przybyło trochę lat i kilogramów, ale sentyment do gór pozostał. Choć niby rzut beretem, godzina (z hakiem) pociągiem. Ale jest coraz ciężej. A po lockdownie po kondycji już całkiem pozostało jedynie wspomnienie.
Mimo to, Rajski zabrał swą Rajską w góry, by w ten romantyczny sposób uczcić kolejną rocznicę ślubu. Zaplanowaliśmy sobie wejść na Stożek. Tam jeszcze nie byłam. Przestudiowaliśmy mapy, oceniliśmy długość trasy w stosunku do naszych kilogramów i kompletnego braku kondycji, poczytaliśmy co trzeba, spakowaliśmy co trzeba i wczesnym rankiem ruszyliśmy zgodnie z zawołaniem "A niech was szlak.... prowadzi ;)"
Nic to, że po kilku minutach zaczęło siąpić. Potem już padać. Szybka reorganizacja garderoby, peleryny na grzbiet i plecak, i w las. Cisza, spokój, czyli to, za co kochałam góry zanim pokochałam też morze.
Po dobrych kilkudziesięciu minutach marszu wyszliśmy na polanę i zamarliśmy. Kilka metrów od nas skubała trawę sarenka, nie zwracając na nas uwagi. Dopiero po chwili wiatr przyniósł jej nasz zapach. Odwróciła głowę, spojrzała i pomknęła w gęstwinę. A my, zgodnie ze szlakiem, po kolejnych kilkunastu minutach, doszliśmy do punktu widokowego. Ale mgła była tak gęsta, że musieliśmy uwierzyć na słowo wszystkim zachwycającym się widokiem z tego miejsca.
I to w zasadzie był koniec szlaku spacerowego - jak go później nazwaliśmy. Szliśmy i szliśmy. Deszcz wciąż siąpił, przez co błoto i glina oblepiały nam nogi coraz bardziej. W końcu dotarliśmy na Mały Stożek, gdzie nagle, ni stąd ni zowąd, pojawili się ludzie. Głównie od strony czeskiej. I zaczęło się... Widziałam po minie Rajskiego, że idzie, ale najchętniej by zawrócił. oboje mieliśmy świadomość, że nasza kondycja jest do kitu i pewnie, prędzej czy później, zawrócimy. Bo przecież to ma być dla nas przyjemność, a nie męczarnia. Szliśmy swoim tempem. Ludzie nas wymijali. Różni ludzie. Pierwszy raz spotkałam się z takimi, co to nawet na szlaku mieli odpalony głośnik z jakimiś umpa - umpa.... Ale na szczęście górskie pozdrawianie się nie minęło.
Wreszcie, po kolejnych kilkudziesięciu minutach marszu ostro w górę, walki z błotem, deszczem i własnymi słabościami, weszliśmy na ostatnią prostą - choć widoki, zazwyczaj piękne, przypominały scenografię z horroru, gdy z mgły wydobywały się jedynie zarysy drzew...
Ale dotarliśmy do schroniska. Wszamaliśmy stosy przygotowanych wcześniej kanapek, podsuszyliśmy się, zagrzaliśmy i przyszedł czas powrotu. W tak zwanym międzyczasie przestało padać, mgła opadła, wyszło słońce i, gdy kilka godzin później schodziliśmy ze szlaku, zrobiło się nawet gorąco. Po drodze nadrabialiśmy widoki, dzieliliśmy się swoimi wrażeniami, omawialiśmy swoje słabości i cieszyliśmy się jak dzieci, że nam się udało wejść.
Razem. Wspierając jeden drugiego. Bo chyba o to właśnie w małżeństwie chodzi, prawda?