Powroty są trudne. Nie jestem tu wyjątkiem. Od dwóch tygodni
czuję się jak maszyna do pisania z funkcją „drukuj”. Tyle papierzysk, co
wyprodukowałam od końca sierpnia, jeszcze nie było. A najgorsze jest to, że co
roku o tej samej porze, powtarzam właśnie to samo zdanie. I co roku ze zgrozą
stwierdzam, że nie przesadzam… Dziś pierwsza niedziela na totalnym luzie. Lekcje
na jutro i finito. Żadnych planów, projektów, zagadnień – nic. Uffff…
Nie zdążyłam nawet pochwalić się tymi dwoma tygodniami wakacji,
które udało się nam spędzić daleko od domu, bo po przyjeździe pognałam do
pracy. I zostałam pochłonięta na amen. Zatem do dzieła.
Warszawa przywitała nas piękną pogodą. Deszcz nas skropił
tylko w jedno przedpołudnie i nie było szalonych upałów. Pogoda wymarzona do zwiedzania.
Bo po to właściwie jechaliśmy. Apartament, który wynajęliśmy, był położony w
niezwykle strategicznym miejscu: wszędzie, gdzie chcieliśmy iść, mieliśmy 40
minut. Tylko dworzec był zaraz obok i Muzeum Powstania Warszawskiego oddalone o
20 minut. Można powiedzieć, że schodziliśmy Warszawę niemal wzdłuż i wszerz. Żadne
metro, autobus czy tramwaj. Dzięki temu zobaczyliśmy nawet dużo więcej niż chcieliśmy.
To, że ceny wejść do muzeów mogą zwalić człowieka z nóg – taktownie przemilczę.
Dawno temu przestałam się dziwić, że w dni z darmowymi wstępami, przed muzeami
stoją długaśne kolejki… W każdym razie ukulturalniliśmy się tak skutecznie, że gdy przyjechaliśmy do Gdyni to w grę wchodziła tylko jedna opcja: ławeczka + kawusia
+ książeczka. I trzymaliśmy się tego przez cały następny tydzień. Żeby nie było
zbyt monotonnie, dokładaliśmy jeszcze spacerek po deptaku, nabrzeżu, goferek,
partyjkę w cymbergaja (to Młoda z Rajskim) i oczywiście wystawianie nosa do
słońca przy każdej okazji, bo słoneczko też postanowiło ostatnie dni wakacji spędzić
nad morzem.
A teraz szara rzeczywistość, nowe wyzwania i oby nie nowe
pomysły na edukację…
Póki co, kilka wakacyjnych wspomnień: