poniedziałek, 23 września 2019

stoi jesień za mgłą..

Już nawet nie stoi, a przyszła w pełnej krasie. Pogoda oszalała przy okazji. Lato pożegnało nas na tyle niskimi temperaturami, by spółdzielnia włączyła centralne ogrzewanie, a jesień przywitała słońcem przypominając, że jest coś takiego jak "złota polska jesień". Zawirowania pogodowe i skoki ciśnienia sprawiają, że czuję się czasem jak na karuzeli i nie wiem, czy usiąść, czy się położyć, bo na pewno stać się nie da.
Zaaferowana produkcją papierologii stosowanej przegapiłam, że 20 września minęło 11 lat od pierwszego posta. Lubię sobie czasem zerknąć wstecz i popatrzeć na tamtą siebie. Ale tylko czasem, bo z tym czasem nie zawsze jest tak, jakby się chciało.

niedziela, 15 września 2019

jestem


Powroty są trudne. Nie jestem tu wyjątkiem. Od dwóch tygodni czuję się jak maszyna do pisania z funkcją „drukuj”. Tyle papierzysk, co wyprodukowałam od końca sierpnia, jeszcze nie było. A najgorsze jest to, że co roku o tej samej porze, powtarzam właśnie to samo zdanie. I co roku ze zgrozą stwierdzam, że nie przesadzam… Dziś pierwsza niedziela na totalnym luzie. Lekcje na jutro i finito. Żadnych planów, projektów, zagadnień – nic. Uffff…
Nie zdążyłam nawet pochwalić się tymi dwoma tygodniami wakacji, które udało się nam spędzić daleko od domu, bo po przyjeździe pognałam do pracy. I zostałam pochłonięta na amen. Zatem do dzieła.
Warszawa przywitała nas piękną pogodą. Deszcz nas skropił tylko w jedno przedpołudnie i nie było szalonych upałów. Pogoda wymarzona do zwiedzania. Bo po to właściwie jechaliśmy. Apartament, który wynajęliśmy, był położony w niezwykle strategicznym miejscu: wszędzie, gdzie chcieliśmy iść, mieliśmy 40 minut. Tylko dworzec był zaraz obok i Muzeum Powstania Warszawskiego oddalone o 20 minut. Można powiedzieć, że schodziliśmy Warszawę niemal wzdłuż i wszerz. Żadne metro, autobus czy tramwaj. Dzięki temu zobaczyliśmy nawet dużo więcej niż chcieliśmy. To, że ceny wejść do muzeów mogą zwalić człowieka z nóg – taktownie przemilczę. Dawno temu przestałam się dziwić, że w dni z darmowymi wstępami, przed muzeami stoją długaśne kolejki… W każdym razie ukulturalniliśmy się tak skutecznie, że gdy przyjechaliśmy do Gdyni to w grę wchodziła tylko jedna opcja: ławeczka + kawusia + książeczka. I trzymaliśmy się tego przez cały następny tydzień. Żeby nie było zbyt monotonnie, dokładaliśmy jeszcze spacerek po deptaku, nabrzeżu, goferek, partyjkę w cymbergaja (to Młoda z Rajskim) i oczywiście wystawianie nosa do słońca przy każdej okazji, bo słoneczko też postanowiło ostatnie dni wakacji spędzić nad morzem.  
A teraz szara rzeczywistość, nowe wyzwania i oby nie nowe pomysły na edukację…
Póki co, kilka wakacyjnych wspomnień: