poniedziałek, 25 lipca 2016

Lipcowe niebo

To było prawdziwe WOW! A zaczęło się bardzo niewinnie – wybraliśmy się w piątek na wieczorny seans do kina. Oczywiście bardzo gwiezdny w tytule. Nie, nie Star Wars, Star Trek – bo wszystko co gwiezdne i co z Marvela trzeba koniecznie obejrzeć. Rajski, ze względu na potężną awarię w pracy, zafundował nam z Młodą dodatkowe 2 godziny w towarzystwie lodów od wujka Donalda, ale w ostatniej chwili się udało zdążyć. A gdy po seansie czekaliśmy na jakiegoś szofera, który by nas podwiózł niemal pod sam dom, prowadziliśmy dość ożywioną dyskusję – a jak, na gwiezdne tematy. Tym razem zdecydowanie nie filmowe. Na niebie rozbłyskał bowiem niesamowicie jasny punkt. Sądząc po jego położeniu była to albo Wenus – a mogła być, gdyż było jeszcze stosunkowo jasno po zachodzie słońca, albo Jowisz, który tego dnia miał być dokładnie nad Wenus. A zatem – która to planeta? A przyznam, że już się nauczyłam odróżniać planetę od gwiazdy. To bardzo proste – planeta nie „mruga”, a gwiazda tak :) Taka astronomia dla amatorów ;) Naszej ożywionej dyskusji przysłuchiwała się pewna siedząca obok kobieta i widziałam jak kręciła głową z niedowierzaniem, że można z dzieckiem rozmawiać na takie tematy.


Gdy już wysiedliśmy z autobusu nasz jasny punkt zniknął. Niebo zrobiło się już ciemne i bloki uniemożliwiły nam rozstrzygnięcie problemu sprzed pół godziny. Gdyby jasny punkt dalej tkwił na zachodnim niebie – bez wątpienia byłby to Jowisz. No niestety – urok mieszkania wśród wieżowców... Za to na południowym niebie przyciągnął nasz wzrok punkt niesamowicie rdzawy. Mars?.. Pognaliśmy co sił do domu. Chyba nadszedł czas odkurzyć teleskop Rajskiego.. Po kilku minutach ustawiania stolika i przestawiania kwiatków Rajski wycelował lunetkę teleskopu, ustawił ostrość i – proszę państwa – oto Mars. Mała pomarańczowa kropka na czarnym niebie. Bezchmurnym niebie! Co ostatnio niemal się nie zdarzało! Ale zastanawiał nas inny jasny punkt tuż obok podglądanej przez nas Czerwonej Planety. Rajski – nasz domowy astrofizyk (z wykształcenia pierwotnego, bo z kolejnych to już informatyk), uparł się, że to musi być Saturn. I tak długo sterczał przy teleskopie aż do naszych damskich uszu doszło pewne niecenzuralne, choć pełne zachwytu „Ale zaje...e pierścienie...”. Gdy już dopchałam się do okulara zastygłam. Pierwszy raz w życiu na własne oczy widziałam Saturna z jego pierścieniami. Rajski niemal skakał z radości, bo tak się gwiezdna potwora ustawiła, że pokazała pierścienie – co wcale nie musi być takie oczywiste. Mała kropeczka z obwódką – tak można by było strywializować jego wygląd, ale piękna ta kropeczka! A tuż pod nią Tytan – największy z księżyców Saturna. Po prostu niesamowite! Z tego wszystkiego zapomnieliśmy przejść na drugą stronę mieszkania, by już przy pomocy zwykłej lornetki spojrzeć na niebo i rozstrzygnąć problem: Jowisz, czy nie Jowisz? Lornetkę dzierżył Pasikonik i zachwycał się kraterami na Księżycu. A Jowisza przez lornetkę już też widziałam. I jego księżyce też :)

czwartek, 14 lipca 2016

Wakacje z duchami


Sama jestem jak jakiś duch.. Pojawiam się i znikam.. Cóż – życie pisze nam przeróżne scenariusze.


Co u mnie? W zasadzie nic nie toczy się swoim torem (a raczej moim utartym i schematycznym), a już na pewno nie leniwie. Czasem mam wrażenie, że przez moje życie pędzi nieustający wodospad (albo nawet lawina), który porywa po drodze wszystko to (i tych), co słabo zakorzenione, albo nie umie się odnaleźć w nowej rzeczywistości. I w ten sposób nie ma już wokół mnie tylu ludzi i rzeczy, bez których całkiem niedawno sobie nawet życia nie wyobrażałam. A jednak – da się :) A jak słyszę, że się zmieniłam to odpowiadam, że przecież nic nie jest wieczne. Pewnie, że się zmieniłam. Trzeba iść do przodu. Małżeństwo mnie nie ogranicza, przeciwnie. Rajski daje mi wiele impulsów do tego, bym wciąż coś doskonaliła, zmieniała, nabywała nowe umiejętności. I to robię. Oboje to robimy. Zdobywając nowe doświadczenia zawodowe i rodzinne. I choć czasem jest ciężko to i tak jest fajnie :) Bo jest nas dwóch. A nawet trzech... Bo effka została macoszką. Że zostanie to wiedziała już zanim została panią Rajską pełnym tytułem. Ale, że aż tak zostanie, to się w najciemniejszych zakamarkach wyobraźni nie spodziewała. No bo macoszką, nie macochą. Macocha brzmi obrzydliwie i kopciuszkowo, a tu proszę – można ładniej. Ma więc effka-macoszka swojego Pasikonika. Czyż nie brzmi lepiej niż pasierbica? Brzmi. Zatem jest Pasikonik, nastoletni, czasem sfochowany, jak to na gimnazjalistkę przystało. Długie to urosło za te lata naszej znajomości, Tatę dogania, z macoszką się zrównało. Ale dajemy radę. O, właśnie pomył Pasikonik po obiedzie, bez kręcenia nosem (nawet matka rodzona się dziwi czemu u nas tak, a w domu fochy i dąsy...). Siedzimy więc sobie razem w te lipcowe dni, gramy w gry planszowe (na szczęście lubi), czytamy książki (każda swoją – też na szczęście lubi, choć gatunki inne), oglądamy wszelkie kryminalne Monki, CSI, NCSI i inne takie (chwała Panu – też lubi), robimy zakupy, gotujemy obiad, chodzimy do moich rodziców na kawę i razem czekamy aż Rajski dotrze z pracy. W weekendy próbujemy zaś uskuteczniać jakieś wypady tu i tam, co przy braku urlopu Rajskiego jest jedyną formą wakacyjnego wypoczynku na łonie natury w tym roku. Tak, tak – Korfu musi poczekać. Rok temu wyczerpaliśmy limit.


Ewa ostatnio znad kubka z kawą wspominała korfijskie zachody słońca, plażę, szum morza... Oj, zatęskniło serducho.. Ale jak tylko umościłam się na balkonowym leżaczku, zamknęłam oczy i wsłuchałam w odgłosy dobiegające z ulicy, to szum samochodów, głosy przechodniów, czy szeleszczące reklamówki na okolicznych poręczach balkonów spokojnie mogły imitować szum fal i odgłosy plaży :D


Reklamówki? Na poręczach? No tak... W mieszkaniu obok są kolejni lokatorzy. Młodzi ludzie. Owszem – grzeczni, dzień dobry powiedzą zawsze ile razy się spotkamy tylko te gołębie... Nie, nie są hodowcami tych uszlachetniających okolicę gruchających potworów – nieopatrznie pozwolili im tylko założyć na swym balkonie gniazdo... Z przyczyn oczywistych nie podzielę się opisem ich balkonu po kilku miesiącach użytkowania przez gruchaczy... Moje pelasie nie raz ratowałam przed ich gruchającym towarzystwem, sąsiedzi wywiesili w ilościach hurtowych szeleszczące reklamówki, by potwory trzymały się z dala przynajmniej od ich balkonów, u mnie z kolei wyrosły wiatraczki mające to samo zadanie... I na szczęście, gdy młode nauczyły się latać, moi sąsiedzi zrobili z tym wszystkim porządek. Balkon wysprzątali, siatkę zawiesili i... U nich problem zniknął, u nas niekoniecznie. Gołębia rodzina nie mogąc się dostać na „swój” balkon, szukała przystani na wszystkich okolicznych.. A, że mój najbliżej, to trzeba było słyszeć te wojenne okrzyki dobiegające z mojego mieszkania i podziwiać tę prędkość zawrotną jaką rozwijałam z drugiego końca hacjendy słysząc choćby szept gruchnięcia... Poleciały już paskudy. Gruchają komu innemu pewnie. Ale na sztuczne kruki nikt w bloku się nie decyduje. Na pobliskiej bibliotece zamontowano kilka.. Gołębie od razu się z nimi zaprzyjaźniły... I siedzą skrzydło w skrzydło, dziób w dziób na tym samym kawałku dachu, parapetu czy gzymsu...