To było prawdziwe WOW! A zaczęło się bardzo niewinnie – wybraliśmy się w piątek na wieczorny seans do kina. Oczywiście bardzo gwiezdny w tytule. Nie, nie Star Wars, Star Trek – bo wszystko co gwiezdne i co z Marvela trzeba koniecznie obejrzeć. Rajski, ze względu na potężną awarię w pracy, zafundował nam z Młodą dodatkowe 2 godziny w towarzystwie lodów od wujka Donalda, ale w ostatniej chwili się udało zdążyć. A gdy po seansie czekaliśmy na jakiegoś szofera, który by nas podwiózł niemal pod sam dom, prowadziliśmy dość ożywioną dyskusję – a jak, na gwiezdne tematy. Tym razem zdecydowanie nie filmowe. Na niebie rozbłyskał bowiem niesamowicie jasny punkt. Sądząc po jego położeniu była to albo Wenus – a mogła być, gdyż było jeszcze stosunkowo jasno po zachodzie słońca, albo Jowisz, który tego dnia miał być dokładnie nad Wenus. A zatem – która to planeta? A przyznam, że już się nauczyłam odróżniać planetę od gwiazdy. To bardzo proste – planeta nie „mruga”, a gwiazda tak :) Taka astronomia dla amatorów ;) Naszej ożywionej dyskusji przysłuchiwała się pewna siedząca obok kobieta i widziałam jak kręciła głową z niedowierzaniem, że można z dzieckiem rozmawiać na takie tematy.
Gdy już wysiedliśmy z autobusu nasz jasny punkt zniknął. Niebo zrobiło się już ciemne i bloki uniemożliwiły nam rozstrzygnięcie problemu sprzed pół godziny. Gdyby jasny punkt dalej tkwił na zachodnim niebie – bez wątpienia byłby to Jowisz. No niestety – urok mieszkania wśród wieżowców... Za to na południowym niebie przyciągnął nasz wzrok punkt niesamowicie rdzawy. Mars?.. Pognaliśmy co sił do domu. Chyba nadszedł czas odkurzyć teleskop Rajskiego.. Po kilku minutach ustawiania stolika i przestawiania kwiatków Rajski wycelował lunetkę teleskopu, ustawił ostrość i – proszę państwa – oto Mars. Mała pomarańczowa kropka na czarnym niebie. Bezchmurnym niebie! Co ostatnio niemal się nie zdarzało! Ale zastanawiał nas inny jasny punkt tuż obok podglądanej przez nas Czerwonej Planety. Rajski – nasz domowy astrofizyk (z wykształcenia pierwotnego, bo z kolejnych to już informatyk), uparł się, że to musi być Saturn. I tak długo sterczał przy teleskopie aż do naszych damskich uszu doszło pewne niecenzuralne, choć pełne zachwytu „Ale zaje...e pierścienie...”. Gdy już dopchałam się do okulara zastygłam. Pierwszy raz w życiu na własne oczy widziałam Saturna z jego pierścieniami. Rajski niemal skakał z radości, bo tak się gwiezdna potwora ustawiła, że pokazała pierścienie – co wcale nie musi być takie oczywiste. Mała kropeczka z obwódką – tak można by było strywializować jego wygląd, ale piękna ta kropeczka! A tuż pod nią Tytan – największy z księżyców Saturna. Po prostu niesamowite! Z tego wszystkiego zapomnieliśmy przejść na drugą stronę mieszkania, by już przy pomocy zwykłej lornetki spojrzeć na niebo i rozstrzygnąć problem: Jowisz, czy nie Jowisz? Lornetkę dzierżył Pasikonik i zachwycał się kraterami na Księżycu. A Jowisza przez lornetkę już też widziałam. I jego księżyce też :)