poniedziałek, 14 października 2013

KEN

 

Barbi nigdy nie miałam, a dziś dostałam KEN-a! ;)


Czułam się dziwnie w gronie innych belfrów płci obojga, bo jakoś tak smarkato przy nich wyglądałam, tak jakoś z najniższej półki wiekowej... Było nas kilka takich zaniżających słuszną średnią wieku, ale choć medal ministra to tylko – i aż – prestiżowe wyróżnienie, to zawsze jednak wyróżnienie. Tak właściwie to nawet nie wiem za co. Nie mam pojęcia co tam wysmarowano w uzasadnieniu. Ale cieszę się ogromnie:)


A co u mnie? Wszystko w jak najlepszym porządku. Tylko czas spędzany nad e-dziennikiem jest dla mnie czasem straconym, gdyż wszystko robię w domu. W szkole nie ma na to wcale warunków, a swojego sprzętu do szkoły nosić nie będę. I w efekcie na wszystko jest coraz mniej czasu...


Poza tym jeżdżę z dzieciakami na wycieczki, warsztaty i gram w gry planszowe w ramach Kaenek. Nie byle jakie gry, tylko w takie co to lata 80-te przybliżają. Razem z Domą, z którą przyszło mi grać w parze, zdobyłyśmy już starą dobrą „Franię”, „Kasprzka”, meblościankę, maszynę do szycia i ostatnio nawet trafiło się nam kilo cukru. Teraz musimy dozbierać jeszcze prawie 30 tysięcy złotych i auto o wdzięcznej nazwie Fiat 125p, będzie nasze. Ale konkurencja nie śpi, bo dziewczyny z innych drużyn też sobie nieźle radzą. Wszystko oczywiście w konwencji zabawy. Tak fajnej, że dzieciaki nie chcą po 45 minutach iść do domu. Ale ostatecznie podliczamy stan posiadania, zapisujemy i za tydzień rozkładamy wszystko dzieląc się zdobyczami z poprzednich sesji.


Wreszcie też skończyliśmy z Rajskim urządzanie dużego pokoju. Na ścianie zawisły ogromne widoki mojego (już chyba nie tylko mojego ;p) ukochanego Korfu, wywołane na płótnie i rozciągnięte na blejtramie. Po prostu cudne! No i nasze zdjęcie w środeczku. A raczej zestaw wielu zdjęć, gdyż na żadne nie umieliśmy się zdecydować. Powstał więc z nich collage ;) I tak z dnia na dzień, nawet nie powoli, ale strasznie szybko mija czas. Dni uciekają tak prędko, że pewnie ani się obejrzymy a tu już święta przyjdą... I nie obiecuję, że będę tu często, ale obiecuję, że będę. Pozdrawiam wszystkich, którzy o mnie pamiętają:)


czwartek, 22 sierpnia 2013

effka leniwa

 

Od powrotu do domu obiecuję sobie, że zrobię to i tamto, a w efekcie nawet moja domowa „szkolna” szafka nie została jeszcze wysprzątana. Gdy tylko rok szkolny się skończył, wcisnęłam tam siłą wszystko, co tylko przypominało mi o pracy, docisnęłam kolanem, by się nie wysypało i zamknęłam drzwiczki. I teraz się boję otworzyć. Nawet nie dlatego, że na pewno wszystko się rozsypie po pokoju, ale dlatego, że będzie to znak, iż wakacje się już skończyły... A ja wciąż wakacyjna. Nawet moje włosy, które znów nabrały bardzo wakacyjnego koloru, jak zwykle żyją własnym życiem, niekoniecznie chcąc się poddawać szczotkom czy nawet prostownicy. Znak to niechybny, że fryzjer czeka...


A wakacje były piękne tego roku:) Takie inne:) I wszyscy wiedzą dlaczego :)


Rajski złapał bakcyla... Wciąż wspomina te kolory morza, to niebo, te palmy, wschody i zachody słońca, fantastycznych ludzi... Jednym słowem – kolejny zakochany w greckich klimatach – i o to chodziło :) Zdjęć mamy tyle, że niejeden japoński turysta by się przy nas zawstydził. To Rajski zachwycony widokami pstrykał wciąż na prawo i lewo :) Przyznam, że gdy przyszło nam z tego prawie 1,5 tys. zdjęć wybrać trzy (tak, tak – trzy!) na naszą piękną wymalowaną ścianę w wyremontowanym pokoju, mieliśmy nie lada problem... Ale po prawie miesiącu mamy już dwa. Zostało jeszcze jedno – nasze wspólne. I tu jakoś nie umiemy się porozumieć, bo każde ma jakieś obiekcje do swojego wyglądu na tym czy tamtym.


Pogoda była jak zwykle cudowna, choć podobno tutaj słoneczko też w tym czasie nie próżnowało i dawało się wszystkim we znaki. Korfu jednak bogate było w tym roku w liczne anomalie pogodowe typu burze (suche, bez deszczu)i wiatry, które jak nigdy podobno uprzykrzały życie zarówno miejscowym jak i przyjezdnym. Na to drugie jakoś niespecjalnie zwróciłam uwagi, gdyż wyspa ta zawsze mi się kojarzyła z silnym wiatrem, przez który trzeba było czasem uciekać z plaży, bo piasek unosił się tumanami w powietrzu, jak w czasie burzy piaskowej. Nie zwróciłam na niego uwagi dopóki nie wsiedliśmy do samolotu... Ledwo samolot wystartował, wpadł w takie turbulencje wywołane mocnymi podmuchami wiatru, że oczami mej niepoprawnej wyobraźni widziałam pikujących nas prosto do morza... Przyznam szczerze, że jak się nie boję latać, tak tym razem byłam podobno zielona ze strachu. Ale po dobrych kilkunastu minutach telepania na wszystkie strony było już jak po desce – prosto do domu. A tam lenistwo wzięło górę i dlatego odzywam się dopiero dziś....

poniedziałek, 15 lipca 2013

post urlopowy

 


Podwijam kiecę i lecę :) Jeszcze przed wschodem słońca wystartujemy za te siódme morza i góry. I aż mi się wierzyć nie chce, że już połowa lipca minęła, a jak wrócimy będzie już sierpień.


W tak zwanym „międzyczasie” zdążyliśmy z Rajskim zrobić na Wichrowym niezły rozgardiasz. Na szczęście już posprzątane i w miarę normalnie. W miarę, bo po wczorajszym pakowaniu znów wygląda jakby się trąba powietrzna przetoczyła przez mieszkanie. Remont dużego pokoju zrobiliśmy. O mamo... Trwało to trochę ponad tydzień, ale już wiemy, że następnym razem (czyli za jakieś kolejne 6-7 lat) trzeba będzie się rozglądnąć za fachowcami i kuć, kuć i jeszcze raz kuć. Tak krzywych ścian to nawet moja poziomica nie potrafiła ogarnąć. Wiertarka raz się wbijała w tynk o grubości 3 cm a kilka centymetrów w bok już od razu w beton. Przykręcenie nowych karniszy postawiło nas przed dylematem: równać do sufitu, okna czy podłogi? Bo każde w inną stronę... A ten kolor na puszce to aby na pewno będzie taki potem na ścianie? I czemu przy mieszalnikach kolorów pracują sami panowie? Przecież łososiowy nie jest ani odrobinę podobny do pomarańczu... Raczej wpada w róż... Szczegółów dalszych oszczędzę. Od kilku dni przyjemnie jest bowiem usiąść w kąciku i zagrać w karty delektując się żółto-pomarańczowym pokojem. Oczywiście, nie każdemu musi się on podobać, ale ważne, że nam się podoba i że zrobiliśmy to razem i sami.


A teraz czas odpocząć. Ciekawa jestem oczywiście „Jak to będzie?”. Bo denerwuję się trochę, że Rajskiemu greckie klimaty nie przypadną do gustu. Choć w głębi duszy mam nadzieję, że jak zobaczy te odcienie błękitu morskiej wody i to rozgwieżdżone niebo, to złapie bakcyla.


Zatem do zobaczenia w sierpniu. Myślę, że będzie co opisywać, bo choć siódmy raz w to samo miejsce, nie będzie tak samo jak co roku :)



sobota, 22 czerwca 2013

Usprawiedliwienie

 

Być może i marne, bo przecież internetu mi nie odcięto. A jednak milczę coraz dłużej i częściej. Cieszę się jednak, że ktoś tu jeszcze zagląda. Widać wypatruje jakiejś zmiany wpisu, znaku życia, czegokolwiek. Należą się więc wyjaśnienia. Otóż effka się zakochała po sam czubek swego szczupłego ciała pedagogicznego i już od roku niemal stawia czoła nowej, dla siebie samej, rzeczywistości. Ot cała tajemnica tego uporczywego milczenia. Mój, że go tak nazwę Rajski, co prawda nie broni mi zasiadania przed komputerem, ale nagle dziwnie trudno znaleźć na wszystko czas ;) Wichrowe Wzgórze tętni życiem już niemal rodzinnym. Szafy i komoda zrobiły się jak z gumy i nagle, o dziwo, można w nich zmieścić podwójną ilość ubrań i butów. Tylko kuchnia przeżywa chwilowy kryzys pojemnościowy, gdyż tu dla odmiany gratów wszelakich przybywa, a miejsca jakoś dziwnie nie ;) Zmiany to jednak niezwykle przyjemne i powiem to głośno: Warto było tyle czekać! :)


Cały maj i czerwiec minęły w rytmie przysłowiowej polki -galopki. Nawet nie wiem kiedy. A działo się, oj działo. Wzięliśmy w maju, razem z dzieciakami, udział w Pikniku Historycznym w naszym Grajdołku, zorganizowanym przez grupę zapaleńców zafascynowanych historią naszej „wsi”, która zresztą prawa miejskie posiada od czasów Kazimierza Wielkiego. W ramach pikniku wymyślono stylową podróż w czasie. Czyli konkurs na przebranie z epoki - „La belle epoque” dokładnie. Tyle zabawy w poszukiwaniu strojów dawno w naszej szkole nie było. I to zabawy w sensie dosłownym. Wszystkie strychy, szafy babć, cioć i tzw. ciucholandy – wszystko zostało przeglądnięte. A prym wiodła nasza pani Sztuka. Jak naznosiła do świetlicy torby bluzek, spódnic, gorsetów i halek to przyznam szczerze, że zwątpiłyśmy czy da się w ogóle coś z tego zrobić. I gdy każdy złapał co mu się podobało, ubrał i zaprezentował się reszcie, początkowo nie dało się opanować śmiechu. Ale już za kilka chwil wymiana halek, spódnic, bluzek itd. zaowocowała niezwykle oryginalnymi pomysłami. Wspomagani przez mamy pracujące w teatrach, gdy już wszystko zostało odpowiednio przeszyte i ozdobione – naszym oczom ukazały się niezwykłe stroje z przełomu XIX i XX wieku. Tu wykorzystano garnitur ślubny Madzi ze świetlicy, tam suknia ślubna pani Sztuki, tu koszula Rajskiego, tam obcięty garnitur naszego fizyka, kapelusik córki polonistki, torebka babci, gorset cioci itd....


- Panie też! - krzyknęło któreś dziecię i nie miałyśmy wyjścia. Ja – chudzielec, wcisłam się w spódnicę dwa rozmiary mniejszą, do tego dwa rozmiary za duża marynarka, moja sukienka z komersu itd. Mama – garderobiana przerobiła co trzeba i cyrk zaczął się gdy przyszło mi założyć na głowę kapelusz. Ja i kapelusz – pewnie! Ale o dziwo – było ok. Pani Sztuka urządziła wszystkim super sesję zdjęciową w sepii i to jeszcze bardziej nakręciło dzieciaki na udział w konkursie, gdzie nagród było co niemiara, m.in. wyjazd na weekend, wejściówki do teatrów, filharmonii, obiad w restauracji, karnet do kosmetyczki, odtwarzacze mp4 itd.


No i poprzebierani, silną ekipą 10-osobową podreptaliśmy na ów piknik. Sensację wzbudzaliśmy na wsi niemałą, gdyż na rynek ze szkoły dobre 15 min marszu. Przyznam, że przemarsz potem w barwnym pochodzie do miejsca festynu był przeżyciem samym w sobie. Zwłaszcza, że to nasza grupa wzbudzała największą sensację i była najczęściej fotografowana;) Ale co tu opowiadać, to trzeba zobaczyć. Mam nadzieję, że wstawione filmiki zadziałają...



http://www.youtube.com/watch?v=itfhUlb6WwU&feature=share

 

http://www.youtube.com/watch?v=yeWMjD41ceE&feature=share

I żeby już nie przedłużać, napiszę, że to właśnie my zgarnęliśmy całą pulę nagród! A główną nagrodę, czyli weekend dla dwóch osób wygrała.... effka! Noooo:) Wygrałam! :) I mogłam sobie wybrać ośrodek i termin. I wybraliśmy z Rajskim Ustroń, bo tam najbliżej jednak, a to tylko weekend. W sierpniu. Bo w lipcu lecimy razem na Korfu. Tak, tak, wakacje już mamy zaplanowane. Ale na razie trzeba jeszcze poczekać aż się oficjalnie rozpoczną. Ja na nie czekam przebywając na L4. Od tygodnia zmagam się bowiem z temperaturą ponad 38 stopni. Co przy 34 na dworze jest nie do zniesienia. W środę wracam do pracy, a póki co wszystkie obowiązki wychowawcy związane z końcówką roku załatwiam mailowo i korzystając z życzliwości koleżanek z pracy. I życzliwości dyrekcji, bo bez tego nic bym nie zrobiła.


 

piątek, 3 maja 2013

majówka z PKP w tle

Długi majowy weekend zapowiadał się obiecująco. Miłe panie i panowie Pogodynki trąbili wszem i wobec, że 1 maja będzie 30 stopni. Hmm.... Tylko że te 30 stopni to chyba było przedwczoraj, wczoraj i dziś razem do kupy. Ale naiwnie wierząc zaklinaczom pogody wybraliśmy się do Ustronia z ambitnym planem zdobycia Czantorii. Rok temu wszechpanoszące się lenistwo wygrało i szczyt został zdobyty dzięki wyciągowi. W tym roku miało się to dokonać przy użyciu własnych nóg.


„Godzina piąta, minut trzydzieści, kiedy pobudka zagrała” - tak śpiewali kiedyś rezerwiści, a my ze śmiechem stukaliśmy się w czoło, że wolne a tu w środku nocy pobudka. Jednak pozbieraliśmy się i już dwie godziny później siedzieliśmy w pociągu. Ustroń przywitał nas szaro – burym niebem zakrywającym zazdrośnie okoliczne szczyty. Zlustrowaliśmy krytycznie nasze kurtki i buty, przyjrzeliśmy się innym niedzielnym turystom i stwierdziliśmy, że nie jest źle. Chwilę potem dwie sapiące lokomotywy, których co rusz wyprzedzały kolejne pędzące pod górę osoby, wyszły z założenia, że to nie wielka pardubicka i nie ma się co spieszyć, bo przecież w końcu dojdziemy. Więc marsz był przerywany co chwila na złapanie oddechu, a przy okazji sfotografowanie robaczka, źdźbła trawy, kropelek wody na liściu, szpileczkach sosny czy po prostu łapanie w obiektyw siebie nawzajem. Pogoda nie rozpieszczała. Gęsta mgła zasnuła szlak i mijający nas turyści niknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tu i ówdzie leżały płaty brudnego śniegu i nic prócz kalendarza nie wskazywało na to, że to pierwszy dzień maja. Ale w końcu i my dotarliśmy do celu. Kawa, herbata, papu i można było znów zatopić się we mgle by wejść na szczyt. I to nic, że widoczność była niemal zerowa – satysfakcja ze zdobycia szczytu była wielka. Chwila na odpoczynek, małą sesyjkę i zarządzono powrót. Razem z nami schodziła też mgła, więc na dole przywitało nas nieśmiało słoneczko. Potem jeszcze spacer nad Wisłą i została godzina do pociągu. Nie powiem – siedzący tryb życia powoli dawał się we znaki i coraz nowsze partie mięśni meldowały swe istnienie w mniej lub bardziej brutalny sposób.


Peron powoli zapełniał się podróżnymi, którzy chcieli dojechać do Wisły. Krótki komunikat z megafonu, że pociąg jest opóźniony o 60 minut wzbudził w nas lekki niepokój – przecież to nim mieliśmy wracać do domu... Godzina oczekiwania na nasz pociąg zleciała jakoś szybko, ale gdy i ona nadeszła, gdy na peron przyszli inni chętni na powrót do domu, a wielbiciele Wisły wciąż czekali na swój opóźniony pociąg, megafon zaskrzeczał po raz kolejny: „Pociąg osobowy spółki Koleje Śląskie z Wisły Głębce do Katowic jest spóźniony na czas nieokreślony. Następny pociąg osobowy do Katowic odjeżdża planowo o 17.38”. Koniec komunikatu. Spojrzeliśmy po sobie z niedowierzaniem. Kolejna godzina czekania??


W sumie czekaliśmy trzy godziny. Bo ten co miał 'przyjechać planowo' też był spóźniony ponad godzinę...


Weszliśmy do domu późną nocą niemal. Ledwo przytomni ze zmęczenia, które daje o sobie znać do dziś. Był jeszcze ambitny plan wyjazdu do Krakowa. Dziś. Ale poranne burze i stalowo-szare niebo skutecznie odstraszyło od wyjścia z łóżka. No i znów pociąg? Dziękujemy. Chyba resztę weekendu spędzimy grając w karty i nadrabiając zaległości w książkach. Kraków nie zając – nie ucieknie.

wtorek, 9 kwietnia 2013

pohospitacyjnie

- Jesteś jedyną kobietą, jaką znam, która się cieszy, że jej przybyło parę kilogramów – powiedział Rajski, gdy mu oznajmiłam wieczorem, że waga mi podskoczyła całe 4 kilogramy na plus.


- Przecież jestem jedyna i niepowtarzalna, tyle razy Ci to mówiłam – roześmiałam się do słuchawki.


Ale czuję te kilogramy, zwłaszcza przy codziennej wędrówce po szkolnych schodach. Wchodzi się coraz ciężej, spódnica zrobiła się jakaś taka ciaśniejsza, spodnie mniej odstają w pasie a nawet pasek zapina się na inną dziurkę niż dotychczas.


No ale oczywiście, teraz to już jak każda kobieta, będę trzymać wagę. Odzyskałam utracone dawno temu ukochane kilogramy i teraz trzeba się będzie pilnować. W końcu wakacje niedługo i trzeba będzie odsłonić nieco więcej ciała (bo ciągle wierzę, że jeszcze będzie ciepło). Tak, tak, bardzo niedługo, bo jeszcze 3 miesiące, a czas ostatnio tak szybko leci...


Dziś na przykład mi uciekał jak francuskie te-że-we. Po raz pierwszy, od chyba 8 lat, przyszło mi mieć zapowiedzianą hospitację... Zupełnie zapomniałam jak to jest. W końcu na każdą lekcję jestem przygotowana, niby można wejść w każdym momencie lekcji i mnie to z rytmu nie wybija, a tu dziś wielka czarna dziura w głowie... Im bliżej owej wybranej lekcji, tym większy był stres. Minął jednak gdzieś po kilku minutach, gdy już wpadłam w rytm gadania, gdy w ruch poszedł atlas, ćwiczenia, podręcznik. Zupełnie zapomniałam, że na końcu siedzi dyrekcja, a o jej istnieniu przypomniałam sobie, gdy kątem oka zobaczyłam, jak nerwowo przerzuca jakieś kartki na ławce. „No tak, - pomyślałam – nie trzymam się konspektu” - bo jakoś nigdy się go trzymać nie umiałam. Ale wielkie było moje zdziwienie, gdy dostrzegłam, że bierze do ręki teksty źródłowe, które czytałam z dziećmi i że... śledzi dokładnie omawiane kwestie, sama szukając odpowiedzi na stawiane przeze mnie pytania. I nic nie mówiąc – bierze udział w toku lekcji. Tego jeszcze nie miałam... I nie wiedziałam co tym myśleć. Zresztą nawet nie miałam zbytnio czasu na takie refleksje, bo jeden z uczniów tak sobie wziął do serca obecność dyrektorki na lekcji i postanowił być tak aktywnym, że musiałam mu co chwila wchodzić w słowo, co było bardzo niepedagogiczne, ale wygłaszane przez niego treści nijak nie przystawały do jakiejkolwiek wiedzy – o historycznej nie wspomnę.


Dyrektorka wyszła z klasy dziękując mi za lekcję a uczniom za zdyscyplinowanie i udział w lekcji, a chwilę potem dopadła mnie na korytarzu ze słowami:


- Pani Ewo, jak pani ciekawie opowiada. A wie pani, że ja sama się zainteresowałam tym co pani mówiła, ja – matematyk, dziś z przyjemnością słuchałam o historii Polski. Proszę przyjść jutro to omówimy całą lekcję na spokojnie.


- Miło mi to słyszeć – odpowiedziałam z nieudawaną radością.


Muszę tylko wypełnić kartę hospitacji – a raczej obserwacji lekcji, bo tak się to teraz nazywa. I mam nadzieję mieć spokój z takimi 'imprezami' na kolejne kilka lat. Jakoś wolę, jak wchodzą bez zapowiedzi. Chyba wtedy się mniej stresuję. Bo w końcu kto lubi być kontrolowany i do tego czekać na tę kontrolę niemal cały dzień.

piątek, 5 kwietnia 2013

a zima wciąż trzyma

Na kalendarzu piękny, grecki, błękitem buchający widok, a za oknem co jest – każdy widzi... Rano staram się nie patrzeć za jednym zamachem tu i tu, by w jako takim humorze dotrzeć do pracy. Projektując sobie w grudniu kalendarz ani przez moment mi nie przemknęła przez głowę myśl, że taki letni obrazek na kwiecień będzie zdecydowanie nie na miejscu. Raczej myślałam sobie, że będzie świetnym akcentem, nastrajającym optymistycznie do lata, współgrającym z tym ciepłem za oknem. Taaa... Jakim ciepłem?...


Brodzenie w pośniegowej ciapie powoli wychodzi mi uszami i to już nawet w sensie dosłownym, bo znów zmuszona jestem odsiedzieć swoje w poczekalni, gdyż bez laryngologa ani rusz. Powikłanie pogrypowe ciągną się jak ta zima za oknem i już nawet nie pamiętam jak to jest, gdy uszy nie bolą, nie swędzą, nie szumią i w ogóle.


Ale nie można żyć wieczną zimą, w związku z powyższym znów naszły mnie myśli o remoncie. Hacjenda wciąż kusi poprawkami, przeróbkami, zmianami, a świąteczny nadmiar wolnego czasu sprzyjał poszukiwaniom rozwiązań w tych kwestiach. Oczywiście wiem teraz jeszcze mniej niż wcześniej i tak właściwie jedyne co wiem to to, iż remont w dużym pokoju zrobić trzeba, choć wciąż nie mam pojęcia czego bym chciała.


Jeszcze nie wiem. Ale się dowiem ;)


wtorek, 26 marca 2013

wiosny mi się chce...

Niechciej straszny mnie dopadł i już nawet nie próbuję na nikogo ani niczego zrzucać winy – nie chce mi się okrutnie i już.


Julia z Zeusem już od ponad miesiąca się panoszą w małym pokoju (o rany – przecież ja już tu tyle czasu nawet nie zaglądałam...) i przyznam szczerze – zupełnie inaczej odebrałam Zeusa w sklepie, a całkiem inaczej wygląda spanie na nim noc za nocą. Po prostu rewelacja! Co prawda wtarganie go na moje wysokości po schodach okupione zostało porządnym krwiakiem na plecach, złamanymi paznokciami i bólem mięśni długo odczuwanym jeszcze po (do windy się nie zmieścił, bo za duży...), ale dziś wspominamy to z Mamą już formie rodzinnej anegdoty. Niestety – kurier przyjechał o takiej porze, gdy mężczyźni są w pracy. No a effka miała ferie...


Wichrowe Wzgórze już prawie przygotowane do świąt. Choć tradycyjnie ich wcale nie czuję. Teoretycznie mamy rekolekcje więc i czasu na sprzątanie niby więcej. Ale tylko teoretycznie. Bo tu jakieś indywidualne, tu szkolenie, tu malowanie jajek, tu zaległe arkusze ocen, tu jakaś nawiedzona mamusia. Przepraszam za to „nawiedzona”, bo nie pierwszy raz mi się zdarzyło, by matka przyszła pytać o przyczyny jedynek ukochanego synka i nie pierwszy raz odpowiadałam na pytanie „dlaczego?” - „bo leń”. Ale pierwszy raz mi się zdarzyło, by mamusia poprosiła o pytania do sprawdzianu, bo... „w opinii poradni są zalecenia”. Oczy mi wyszły na wierzch ze zdziwienia. Może i są zalecenia, ale nie by dzieciak dostawał pytania na sprawdzian! Grzecznie (języka o mało sobie przy tym nie odgryzłam) odmówiłam, tłumacząc cierpliwie po raz kolejny przyczyny uczniowskich niepowodzeń na moim przedmiocie. Nie wiem czy mamusia była usatysfakcjonowana odpowiedzią czy nie, ale rozgrzała mnie tak bardzo, że dopiero po półgodzinnym pobycie w wymrożonym kościele zaczęłam odczuwać, że kostnieję coraz bardziej. Wczoraj bowiem przymarzłam do ławki od razu i do wieczora przeleżałam pod kocem próbując odtajeć... Jeszcze jutro... I w ten sposób zamiast sprzątać – po przyjściu do domu wlewam w siebie hektolitry ciepłej herbaty i owijam się w koc. Ale przedświąteczne szaleństwo zakupowo – sprzątaniowe jest mi na szczęście obce więc zupełnie powoli, bez zadyszki, coś tam szkubnę każdego dnia i w efekcie na pewno w święta będzie czysto. Serce mi tylko krwawi, bo kuchenne okno 'mgłą zaszło' jakiś czas temu, a wiosenne mrozy skutecznie uniemożliwiają jej likwidację. Podejście poważne było w sobotę, ale po tym jak zeskrobywałam szron z okna w małym pokoju – ochota na mycie tego w kuchni ulotniła się w mgnieniu oka. Cóż, trzeba będzie poczekać aż pani wiosna zdecyduje się na wyjście z ukrycia. Czego wszystkim i sobie życzę, by stało się to jak najprędzej, bo zimna mam już stanowczo dość. Wiosny mi się chce...


 

 

 

 

poniedziałek, 18 lutego 2013

białe ferie

I niech tytuł nikogo nie zmyli, bo nie o śnieg tu chodzi... Chodziło bowiem niebożę z myślą jedną przewodnią „Byle do ferii...”. Ale ferii nie doczekało, bo grypsko paskudne ją złożyło kilka dni przed upragnionym wolnym czasem zimowym... To, że pojawiła się gorączka, tak rzadko spotykana u niej, jak niemal śnieg w maju – to nic. To, że przeszła lekcję anatomii w trybie przyspieszonym, bo coraz to nowsze partie mięśni odkrywała, bo bolały ręce, nogi i plecy jakby tony węgla dziennie za karę do okolicznych piwnic znosiła – to też nic. Ale kiedy kilka dni później, w pierwszym dniu tak wyczekiwanych ferii , gdy gorączka poszła precz, a mięśnie wróciły do standardowego funkcjonowania, obudziła się nie słysząc na prawe ucho, a lewe oko dopiero pod wpływem wody się otworzyło, bo zaropiało było przez noc porządnie – nie zdzierżyła. Lekarz pierwszego wykrywania zdziwił się niezmiernie widząc ją w poczekalni, a raczej słysząc, bo i w płucach grało jakby kompania werblistów zagrzewała armię do boju...


Ale chorowanie przez ferie ma niestety swoje minusy w postaci lekarskich urlopów...


No bo jak myślicie, któż inny jak nie ja właśnie, choruje przez weekendy, ferie i wakacje?...


Okulistka na urlopie – na szczęście rumianek uczynił cuda i udało się w trzy dni odzyskać wzrok, zwłaszcza, że wizyta planowana była na dziś. Ale gorzej, że ten od ucha też na urlopie i przyszło mi w perspektywie głuchym funkcjonować najbliższe kilkanaście dni... Kto głuchym na jedno ucho już miał tę nieprzyjemność być, ten pewnie zrozumie moją zawziętość. Obdzwoniłam wszystkie przychodnie w Grajdołku odkrywając ze zdumieniem, że nasi grajdołkowi laryngolodzy chyba wykupili jeden turnus i razem pojechali na narty... Nasi tzn. cali dwaj, bo tylu ich można w tej wsi namierzyć... Takich z kasy ma się rozumieć.. W kilku innych przychodniach poinformowano mnie, że owszem, laryngolog jest, ale prywatnie, choć obecnie na urlopie i będzie za tydzień. Myśl dziwnie przytomna mi przemknęła przez głowę, że to pewnie ci miłośnicy nart obskakują owe prywatne gabinety po pracy w normalnych przychodniach. Do tego jakoś mało motywująco wpływała na mnie myśl, że przyjdzie mi w poniedziałek (czyli dziś) o 6 rano biec do przychodni, bo rejestracja od 7.30 a przyjmą tylko 12 osób... A tu po tygodniu na wsi bez uchologa więc i kolejki pewnie dzikie się ustawią... I co? Kolejne dni mam być głucha?... Zdeterminowana znalazłam jednego prywatnego co jeszcze na narty nie zdążył pojechać (od dziś ma urlop..) i czwartkowe popołudnie walentynkowe spędziłam na romantycznym tête-à-tête z właścicielem nieźle prosperującej klinki. Po zapłaceniu rachunku wiedziałam już czemu aż tak dobrze prosperującej... I aż wydarło się z głębi rozdzierające pierś westchnienie, że trzeba było medycynę kończyć, a nie jakieś tam kaganki oświaty nieść tym co to niekoniecznie oświeconymi chcą być... Państwowy, że się tak wyrażę, lekarz od ucha przyjmie mnie już w czwartek i ciekawa jestem czy potwierdzi diagnozę. Bo co z tego, że z kasy sporej wyskoczyłam, skoro ucha odetkać się nie dało, bo lekarz może i dobry, ale nie cudotwórca... Powikłania pogrypowe sprawiły, że stan zapalny się wdał, ale na szczęście nerwów nie poraził. Dla pociechy powiem, że ucho się odetkało trochę wczoraj. Już nie słyszę jak jem, przełykam, drapię się po głowie ani jak miła pani dentystka dziś w kanale szorowała igłą czyszcząc rzeczony przed ostatecznym zatkaniem i zaklejeniem. Ufff... Ale całkiem odetkane to one niestety nie jest. Udało się jednak znaleźć laryngologa w całkiem nowej przychodni rzut beretem od domu, gdzie telefonicznie można było zapisać się na najbliższy wolny termin.


I tak, zamiast spokojnie sobie odpoczywać, effka biega po dochtorach, zachodząc w głowę co by było jakby nie miała ferii i czasu na owo bieganie... Ile by musiało trwać to L4, żeby załatwić wszystko co trzeba, żeby widzieć i słyszeć?...


 

środa, 13 lutego 2013

idzie nowe...

-  No to Alicja, czy Wiktoria? - padło ze słuchawki telefonu ponaglające pytanie.


-  No nie wiem... Alicja też nie ma tyłka, ale Wiktoria ma ładniejsze nogi....


-  Jak to ładniejsze? - zabrzmiał głos w słuchawce.


-  No grubsze w sensie... Stabilniejsze... - zamarudziłam cicho


Kilka dni później Alicja odeszła w niepamięć. Jej miejsce zajęła... Julia...


-  Czemu Julia? Ona ma tyłek i takie chude nogi – zdziwienie z drugiej strony słuchawki aż rozlewało się po pokoju.


-  No właśnie... Patrz jaki ona ma fajny tyłek... - rozczuliłam się bez granic.


I w kolejne kilka dni później Julia, metodą eliminacji konkurencji, wygrała casting.


Nie – to nie był casting na miss Grajdołka, czy modelkę roku. Niech nikogo ta rozmowa nie zwiedzie. To effka kupowała nowe łóżko, szukając wydumanego w głowie wzorca z jego odpowiednikiem z mniej wydumanej rzeczywistości, tym razem internetowej :) Materac jednak wybrano bardziej organoleptycznie – polegując na rzeczonych w pewnym sklepie meblowym o dźwięcznym damskim imieniu. Dwa z góry upatrzone na szczęście nie były wyeksponowane w sklepie w zbyt dużej odległości więc przenoszenie się z jednego na drugi nie sprawiało dużego kłopotu. Pani sklepowa, że pozwolę ją sobie tak nazwać, cierpliwie doradzała i czekała aż zapadnie jakaś decyzja. W końcu – klient zadowolony kupi towar. Ale ten klient chciał tylko sprawdzić, czy wybór internetowy będzie zgodny z rzeczywistością. Na szczęście był. I w ten sposób za jakieś trzy tygodnie Julia z Zeusem wprowadzą się na Wichrowe Wzgórze, gdzie od dawna już wieje nowością i mało co jest takie jakie było. Bo dżipies zadziałał... ;)


 


 


 


 

niedziela, 6 stycznia 2013

złodziej - dobrodziej

Gdyby Mama mnie nie wysłała w Wigilię do zsypu, bo reklamówka po rybach dłużej w kuchennym koszu na śmieci leżeć nie mogła, pewnie do dziś żyłabym w błogiej nieświadomości wizyty niespodziewanego gościa. Tym razem złożył mi wizytę nie w wigilijny wieczór, ale kiedyś pomiędzy piątkiem a poniedziałkiem..


Schodząc po schodach, nie powiem – zdziwiłam się widząc uchylone drzwi w mojej kańciapie pod schodami, w której trzymam rzeczy przeróżne, które normalni ludzie trzymają raczej w piwnicy. A że ja w mojej piwnicy byłam tylko raz jeden jedyny, gdy mi przy okazji kupna mieszkania pokazywano gdzie ona jest, wszystkie rzeczy niepotrzebne (z dopiskiem „kiedyś mogą się przydać”) trzymam właśnie tam. Zeszłam na półpiętro, otworzyłam drzwi szerzej i zlustrowałam uważnie pomieszczenie. Wszystko w porządku. Pudło po choince stoi jak stało, wykładzina też, kartony również. Kurcze. Sierota ze mnie straszna. Zamek przekręcony, czyli nikt się nie włamał, tylko ja zagadana nie domknęłam drzwi, gdy odnosiłam pudła i pudełka po strojeniu choinki.


Odetchnęłam z ulgą i podreptałam po klucze. Ale gdy brałam je już do ręki tknęło mnie niemiłe uczucie, że jednak czegoś brakuje. Wkładając klucz do zamka, by go otworzyć, docisnąć porządnie drzwi i zamknąć jak się należy, spojrzałam tam, gdzie wydawała mi się straszyć pusta dziura, do tej pory wypełniona. O mało nie wybuchnęłam dzikim śmiechem. Zamknęłam drzwi, sprawdzając ze trzy razy czy aby tym razem na pewno, i pomknęłam z dobrą nowiną do domu. Z szafki stojącej w głębi schowka zniknęła zepsuta wieża stereo. Stała biedaczka tam już lat 5. Magnetofon zepsuł się był jeszcze na starym mieszkaniu, odtwarzacz cd zakurzył skutecznie i nieodwracalnie już na Wichrowym i tylko radio działało, pełniąc wiernie funkcję budzika. Kalkulacja kosztów czyszczenia lasera doprowadziła biedaczkę na wieczne wygnanie do schowka pod schody, gdyż zakup radiomagnetofonu okazał się być bardziej opłacalny. I jak dziś pamiętam ten piątkowy wieczór, gdy wkładając pudła po bombkach do szafki spojrzałam na nią mówiąc „Trzeba cię w końcu wynieść”.


Miałam wielką ochotę przykleić do drzwi schowka kartkę „Kochany złodzieju, mogłeś zabrać wszystko. Tam nie ma nic co by miało jakąkolwiek wartość”. Ale Tata uznał to za pomysł niezbyt mądry. Śmiał się nawet, że mogę rano znaleźć wieżę pod drzwiami z kartką „Za zepsuty to dziękuję”. Debatując za to nad ową przygodą przy wigilijnym stole, wpadli oboje z Mamą na inny – równie szatański pomysł. Mają w piwnicy stary telewizor. Przyniosą go do mnie, znów nie zamknę schowka i może znów się ktoś połakomi.


A tak naprawdę, choć śmieję się, że złodziej mi zrobił przysługę jakiej się nie spodziewał, to boli mnie inna kwestia. Nie mieszkam na parterze a dość wysoko. Codziennie słyszę jak któryś z sąsiadów schodzi lub wchodzi po schodach nie mogąc się doczekać na windę. I nikt, naprawdę nikt, przez ten cały czas nie powiadomił mnie, że drzwi są otwarte.. I mogłabym też zapytać skąd wiedział o tym złodziej? Widać był to ktoś nieprzypadkowy... Wiem, że okazja czyni złodzieja i ja sama taką okazję stworzyłam. Na szczęście krzywdy mi ta kradzież żadnej nie wyrządziła. Ale dystans do sąsiadów wzrósł jeszcze bardziej. To zdecydowanie inni ludzie niż ci pod starym adresem...


 

środa, 2 stycznia 2013

powoli i do przodu :)

Trochę pokręciłam czarodziejskim kółeczkiem z gamą barw, co to mi się wyświetliło po poklikaniu tu i tam i wyszło mi takie cuś. Jeszcze pokręcę w prawo i lewo, a kto wie – może znajdę ustawienie, które ani nie będzie razić po oczach, ani nie będzie straszyć. W każdym razie komentarze już da się wpisywać normalnie i oby tak ku normalności wszystko zmierzało. Jeszcze trochę muszę pogrzebać tu i tam, by np. adresy niektórych blogów zmienić lub dopisać, ale myślę że z czasem i ta potwora zostanie oswojona.


Ciężko, bardzo ciężko było dziś wstać i w miarę przytomnym udać się tam, gdzie nie tylko kaganek, ale nawet całe ognisko oświaty może nie wystarczyć... Na dzień dobry szybkie otrzeźwienie – do „za tydzień” oceny, koniec semestru przecież. Oj szybko wszyscy zeszli na ziemię. Studenci gimnazjalni pobudzili się ze snu jesiennego i nagle zapragnęli poprawiać, zaliczać... A jedna pannica nagle zamarzyła przepisać się do innej klasy, byle autorka słów pisanych powyższych i poniższych, jej więcej na lekcjach nie nękała swą osobą. Chudą wciąż niestety, choć z dumą schodziła wczoraj z wagi bogatsza o trzy kilogramy będące efektem świątecznego obżarstwa.


Bo Święta nad wyraz udane. I nic to, że podczas kolacji wigilijnej płakałam rzewnymi łzami, bynajmniej nie ze wzruszenia, a raczej z powodu zatkanych na amen zatok. Że po wyjściu wszystkich gości bitą godzinę stałam w kuchni przy zlewie nadal kichając jakby z armaty salwy odpalali. Że całe Święta niemal szeptem mówiłam w dzień, a w nocy ciszę nocną zakłócałam sąsiadom kichając i kaszląc na przemian. Bo jak każdy dobry pracownik – choruję w weekendy, ferie i święta wszelakie ;) A tak naprawdę to, pomijając wszystkie te niedogodności, odpoczęłam jak nigdy dotąd i odpoczynku tego mi trzeba było. I teraz, choć dalej leń straszny mnie męczy, już moje myśli wolno wracają na tory codzienności. Kiedyś muszą, prawda? :)


 

wtorek, 1 stycznia 2013

Szybko, zdecydowanie za szybko

Przeleciało jak w mgnieniu oka i nawet nie wiem kiedy. Ale wypoczęłam jak nigdy. Ani przez moment nie pomyślałam o pracy, o tym, że muszę coś wydrukować, załatwić, zrobić coś więcej niż powinnam zrobić przez Święta. Ale od tego są Święta, by odpoczywać, prawda?


Oczywiście trochę się to na mnie zemściło, bo właśnie dociera do mnie, że za niespełna dziesięć godzin trzeba będzie przestawić się na zwykłe tory funkcjonowania, a ja mam totalnie wywietrzony i zresetowany mózg. I już się pali w głowie jedna żaróweczka, że tusz trzeba kupić, bo drukarka wczoraj zawyła z głodu czerwoną diodą, a tu sprawdziany czekają. Kolejna żaróweczka przypomina, że pracę trzeba napisać na zaliczenie kursu, na który mnie pokusiło pójść rok temu i po tych wszystkich zajęciach już wiem, że na zdobyciu papierka się skończy, bo dyrektorem to ja nijak nie będę – nie moja bajka... Inna żaróweczka uprzejmie informuje, że... O nie nie.... Jeszcze z godzinkę się pobyczę a potem będę się martwić o jutro.


Aaaa... No tak – zaglądnęłam w panel sterowania tym nowym blogiem i niestety wpisywanie komentarzy nadal będzie przebiegać niemal po omacku, gdyż aby zmienić tło komentarzy musiałabym zmienić tło całego bloga... Chyba, że jest tu jakiś 'knif', którego nie dostrzegłam.... Ale już wiem, że jak się zaznaczy ptaszka przy „jeśli nie jesteś spamerem”, to cały tekst komentarza się wyświetli jak należy i wszystko widać, i zawsze można poprawić jakby się coś pozajączkowało z klawiszami podczas pisania. O zmianie szablonu pomyślę przy innej okazji, bo jakoś przyzwyczaiłam się do obecnego. Ale skoro dziś przemeblowałam w myślach po raz enty całą hacjendę, to i bloga pewnie wcześniej czy później przemebluję ;) Bo hacjendę chyba w ferie wywrócę do góry nogami. Tak. Znów mnie naszło na remonty i meblowanie. Cały rok przede mną więc może coś z tego wyjdzie ;)


A, że dziś pierwszy dzień Nowego Roku – wszystkim życzę, by przyniósł on dni pełne szczęścia, w których spełniają się marzenia i najskrytsze pragnienia. Wszystkiego dobrego!