Przyzwyczaiłam się do nich i jakoś tak, po roku z kawałkiem,
przestają mi przeszkadzać. Doceniłam ich obecność zwłaszcza zimą, gdy po raz
pierwszy nie narzekałam, że mi zimno w nos. Nosiliśmy je bez narzekania. Nawet nauczyłam
się prowadzić w nich lekcje – jak zakazali nosić przyłbice. Śmierć Mamy tylko
nas utwierdziła w słuszności tego co robimy. Ograniczała spotkania do niezbędnego
minimum, wychodziła tylko, gdy musiała i to z zachowaniem wszelkich zasad
bezpieczeństwa, i wystarczyło jedno niefortunne spotkanie z koleżanką i stało
się. Dziura, jak powstała po Jej śmierci jest wciąż ogromna, a cała sytuacja do
dziś tak irracjonalna, że wciąż ciężko uwierzyć, że już nie zadzwoni, nie zapyta
co u nas. Uśmiecha się za to wciąż do nas z wigilijnego zdjęcia, zrobionego, ot
tak, selfiaczka.
Ten czas od końca marca był jak przerwa w życiorysie. Praca –
dom – praca – dom… A, że praca głownie była w domu, dostawałam kręćka. Na komputer
nie mogłam patrzeć po skończeniu lekcji. Nawet się ucieszyłam, gdy maluchy
wróciły do nauki stacjonarnej – wreszcie można było iść do ludzi. A potem już
mniej się ucieszyłam na wymyśloną przez szefa wszystkich szefów hybrydę. Bo na
czym niby mam pracować w szkole? Na tych stacjonarkach, co to ledwo zipią
normalnie, nie mają kamerki, a internet też wcale nie jest jakiś full wypas?...
Trzeba było przytachać własnego laptopa, mieć w nim milion przygotowanych
rzeczy na lekcje – jakby nie dało się z neta, i własny internet w telefonie też
– jakby szkolny zastrajkował… Miodzio po prostu… Komputerowstręt w czystym
wydaniu przez kilka miesięcy. I tylko jedna myśl trzymała mnie w pionie –
wakacje, choć miałam świadomość, że ukochana Grecja jeszcze musi poczekać. Widma
nagłych lockdownów nie zachęcały do planowania wakacji w ogóle, ale uparłam
się. Kolejny rok z rzędu w domu? Nie ma mowy! Rok temu, rozumiem: zmienialiśmy
mieszkanie i wszystkie pieniądze zostały przeznaczone na wiadomo co. Ale teraz wyjedźmy
gdzieś, plissss – marudziłam od jakiegoś czasu… Początek wakacji zaowocował
więc kilkoma wypadami „po blisku”. Zdążyliśmy być trzy razy w Krakowie i raz we
Wrocławiu. Zwłaszcza ten ostatni wyjazd zmroził nas w kontekście tematu posta. Faktycznie,
ludzie zapominają o pandemii. Wszyscy chcą normalności. Nie ma tylu tysięcy
zachorowań, tylu setek zgonów – więc chyba już jest ok. Celem naszej wyprawy
było wrocławskie ZOO. Przerażenie dopadło mnie już przed bramą, gdy
zobaczyliśmy ogromne tłumy po bilety. A zatem: maseczki na nos i w kierunku
bramki. Nie wspomnę, że mało kto w tym tłumie też był uzbrojony w ten środek
zapobiegawczy. Po wejściu do środka poczułam się jak śledź w puszce… Dopiero w
którejś bocznej, w miarę pustej alejce zdjęliśmy maseczki. Generalnie zwiedzaliśmy
zamaskowani. I generalnie mało kto zakładał maseczkę nawet wtedy, gdy przy wejściu
do pawilonu wisiała kartka o obowiązku założenia maseczki i zachowania
dystansu. I generalnie nawet zwierzęta miały zwiedzających w nosie, bo
pochowały się przed dzikim upałem i i jeszcze dzikszymi tłumami w pawilonach
albo w krzaczorach, i w efekcie postanowiliśmy pojechać do Wrocławia jeszcze
raz, jesienią, gdy będzie chłodniej i (optymistycznie liczymy na to) mniej
ludzi.
Widzę na każdym kroku, że ludzie mają dosyć obostrzeń. W sklepach
– zawsze jest ktoś bez maseczki. W autobusie – tak samo. Gdy ostatnio wracaliśmy
pociągiem z Krakowa maseczkę mieliśmy tylko my z Rajskim i konduktor. I nie
zwrócił nikomu uwagi…. Tydzień wcześniej pani konduktor, na tej samej trasie,
jak tylko wsiadła to huknęła „Proszę państwa – maseczki!” i nagle znalazł się komplet
zakrytych twarzy w całym wagonie.
W poniedziałek jedziemy do Gdyni. Dam radę 6 godzin w
maseczce, bo wiem, że to dla mojego i innych dobra. Jesteśmy zaszczepieni. Mama
nie zdążyła.
A na koniec bardzo optymistyczny kadr z krakowskiego Kazimierza.
Po prostu – jak znalazł.