wtorek, 24 sierpnia 2021

wakacyjne migawki

 Pogoda w pierwszym tygodniu dopisała. Nawet zdobyłam się na odwagę i rozłożyłam ręcznik na piasku. A że nie cierpię piasku - tym bardziej był to wyczyn nie lada :) Korzystaliśmy na maksa. Spacery, czytanie, leniuchowanie, zwiedzanie. Drugi tydzień upłynął pod znakiem parasola i przecudnej urody peleryn przeciwdeszczowych, ale uparcie maszerowaliśmy tu i tam, byle nie siedzieć w pokoju. Nasiedzieliśmy się wystarczająco ostatnie dwa lata. 

Wiatr wiał bez względu na to, czy słońce było na bezchmurnym niebie, czy niebo było zapłakane od deszczu. I opalał. Czego dowodem jest opalona reszta wypoczywających - bo ja, po tatusiu, nawet nie wiem kiedy robię się brązowa.

Ludzi było mnóstwo. Wszędzie. Ale na plaży, o dziwo, było nawet pustawo. Parawaningu nie uprawiano na szeroką skalę, można było się spokojnie ulokować i cieszyć ciszą.

Ceny? Naczytaliśmy się o tych paragonach grozy i trochę nas strach obleciał. Ale nic z tego. Ceny wcale nie były porażające. Nie wiem, gdzie ci ludzie jedli i co jedli, ale ryb najedliśmy się po kokardę i nie zbankrutowaliśmy. 

I na koniec, krótka scenka z naszej ulubionej gdyńskiej knajpki. Zawsze pełno ludzi, bo i jedzenie pychotka i ceny przyzwoite. Czasem trzeba było poczekać na stolik. A stoliki były i małe - dla dwóch, trzech osób, był też duże ławy dla 6-8 osób. Czekają w kolejce dwie panie i trzyosobowa rodzina. zwolniły się równocześnie dwa stoliki: trzyosobowy i 6-osobowa ława. Gdzie poszły panie? Tak, do dużej ławy. Głowa rodziny grzecznie poprosił o zamianę. "Ale my wolimy tutaj, proszę pana" - usłyszał. Panie zamówiły piwo, rodzina obiad...

A na samiuśki koniec kilka wakacyjnych migawek. Wracam do pracy już w czwartek. I oby było cały czas stacjonarnie.












czwartek, 5 sierpnia 2021

maseczkowe love

Przyzwyczaiłam się do nich i jakoś tak, po roku z kawałkiem, przestają mi przeszkadzać. Doceniłam ich obecność zwłaszcza zimą, gdy po raz pierwszy nie narzekałam, że mi zimno w nos. Nosiliśmy je bez narzekania. Nawet nauczyłam się prowadzić w nich lekcje – jak zakazali nosić przyłbice. Śmierć Mamy tylko nas utwierdziła w słuszności tego co robimy. Ograniczała spotkania do niezbędnego minimum, wychodziła tylko, gdy musiała i to z zachowaniem wszelkich zasad bezpieczeństwa, i wystarczyło jedno niefortunne spotkanie z koleżanką i stało się. Dziura, jak powstała po Jej śmierci jest wciąż ogromna, a cała sytuacja do dziś tak irracjonalna, że wciąż ciężko uwierzyć, że już nie zadzwoni, nie zapyta co u nas. Uśmiecha się za to wciąż do nas z wigilijnego zdjęcia, zrobionego, ot tak, selfiaczka.

Ten czas od końca marca był jak przerwa w życiorysie. Praca – dom – praca – dom… A, że praca głownie była w domu, dostawałam kręćka. Na komputer nie mogłam patrzeć po skończeniu lekcji. Nawet się ucieszyłam, gdy maluchy wróciły do nauki stacjonarnej – wreszcie można było iść do ludzi. A potem już mniej się ucieszyłam na wymyśloną przez szefa wszystkich szefów hybrydę. Bo na czym niby mam pracować w szkole? Na tych stacjonarkach, co to ledwo zipią normalnie, nie mają kamerki, a internet też wcale nie jest jakiś full wypas?... Trzeba było przytachać własnego laptopa, mieć w nim milion przygotowanych rzeczy na lekcje – jakby nie dało się z neta, i własny internet w telefonie też – jakby szkolny zastrajkował… Miodzio po prostu… Komputerowstręt w czystym wydaniu przez kilka miesięcy. I tylko jedna myśl trzymała mnie w pionie – wakacje, choć miałam świadomość, że ukochana Grecja jeszcze musi poczekać. Widma nagłych lockdownów nie zachęcały do planowania wakacji w ogóle, ale uparłam się. Kolejny rok z rzędu w domu? Nie ma mowy! Rok temu, rozumiem: zmienialiśmy mieszkanie i wszystkie pieniądze zostały przeznaczone na wiadomo co. Ale teraz wyjedźmy gdzieś, plissss – marudziłam od jakiegoś czasu… Początek wakacji zaowocował więc kilkoma wypadami „po blisku”. Zdążyliśmy być trzy razy w Krakowie i raz we Wrocławiu. Zwłaszcza ten ostatni wyjazd zmroził nas w kontekście tematu posta. Faktycznie, ludzie zapominają o pandemii. Wszyscy chcą normalności. Nie ma tylu tysięcy zachorowań, tylu setek zgonów – więc chyba już jest ok. Celem naszej wyprawy było wrocławskie ZOO. Przerażenie dopadło mnie już przed bramą, gdy zobaczyliśmy ogromne tłumy po bilety. A zatem: maseczki na nos i w kierunku bramki. Nie wspomnę, że mało kto w tym tłumie też był uzbrojony w ten środek zapobiegawczy. Po wejściu do środka poczułam się jak śledź w puszce… Dopiero w którejś bocznej, w miarę pustej alejce zdjęliśmy maseczki. Generalnie zwiedzaliśmy zamaskowani. I generalnie mało kto zakładał maseczkę nawet wtedy, gdy przy wejściu do pawilonu wisiała kartka o obowiązku założenia maseczki i zachowania dystansu. I generalnie nawet zwierzęta miały zwiedzających w nosie, bo pochowały się przed dzikim upałem i i jeszcze dzikszymi tłumami w pawilonach albo w krzaczorach, i w efekcie postanowiliśmy pojechać do Wrocławia jeszcze raz, jesienią, gdy będzie chłodniej i (optymistycznie liczymy na to) mniej ludzi.

Widzę na każdym kroku, że ludzie mają dosyć obostrzeń. W sklepach – zawsze jest ktoś bez maseczki. W autobusie – tak samo. Gdy ostatnio wracaliśmy pociągiem z Krakowa maseczkę mieliśmy tylko my z Rajskim i konduktor. I nie zwrócił nikomu uwagi…. Tydzień wcześniej pani konduktor, na tej samej trasie, jak tylko wsiadła to huknęła „Proszę państwa – maseczki!” i nagle znalazł się komplet zakrytych twarzy w całym wagonie.

W poniedziałek jedziemy do Gdyni. Dam radę 6 godzin w maseczce, bo wiem, że to dla mojego i innych dobra. Jesteśmy zaszczepieni. Mama nie zdążyła.

A na koniec bardzo optymistyczny kadr z krakowskiego Kazimierza. Po prostu – jak znalazł.