sobota, 15 lutego 2020

takie tam rozmowy


Porozmawiałyśmy sobie od serca. Po męsku niemal. Jak effka z paprotką. Nie będzie mi Jej Zieloność traciła koloru, nie będzie schła i sypała się na słoni ilość nieskończoną. Nie po to od 14 lat dmucham i chucham na nią, ustawiam w ulubionym miejscu, odrywam suche listki... Rajski prosił, by wyperswadować Zielonej Zołzie, że jak zrobi się cieplej, to dostanie świeżej ziemi, że odżywka, że coś jeszcze. Niestety. Te argumenty wykorzystałam dawno temu. Uparciuch nie słuchał. Wczoraj nadszedł czas zdecydowanego działania. W ruch poszły nożyczki. Stoi teraz Borok Zielony, trochę przerzedzony. Stos suchych badyli i brzydkich liści trafił do kosza. Obiecaną świeżą ziemię dostanie, gdy tylko będzie ku temu odpowiednia pogoda, choć i tak pewnie to odchoruje. Bo to taka paprotka z trudnym charakterem.

środa, 12 lutego 2020

kochane zdrowie

- Czy coś się stało? – zapytał troskliwie młodzieniec siedzący w pierwszej ławce, od dłuższego czasu wpatrujący się we mnie, wraz z resztą dzieciaków, z dziwnym wyrazem twarzy.
- Wzrusza mnie sam fakt przebywania w tak zacnym gronie – odpowiedziałam siląc się na coś w rodzaju uśmiechu. Bo ciężko się uśmiechać co rusz wycierając lejące się po policzkach łzy i zasmarkany nos. A w głowie już się zapalała czerwona żaróweczka – za chwilę będzie jeszcze gorzej.
A zaczęło się tak niewinnie. Radosne fiku-miku z pierwszakami i galopem na indywidualne. Zimny wiatr wciskał się w każdy zakamarek ciepłej kurtki i szalika, czas gonił, bo nie da się w 10 minut przebrać i dobiec tam, gdzie spacerkiem człapie się właśnie tyle czasu. Wpadłam zdyszana, upocona, klapnęłam na mocno już zużytej kanapie, odwinęłam się z szalika, wyswobodziłam z ciepłej kurtki i…. poczułam uderzenie gorąca. Piec kaflowy dudnił i strzelał takim ciepłem, że w ułamku sekundy zrozumiałam, że skończy się tak, jak się skończy. Ugotowana na miękko, po blisko 45 minutach, zawinęłam się na powrót w szalik, uzbroiłam w ciepłą kurtkę i czapkę i kolejne kilkanaście minut zmagałam się z zimnym wiatrem, by dotrzeć na ostatnią już w tym dniu lekcję. Jeszcze przycupnęłam na chwilę na krzesełku w pokoju nauczycielskim, bo na szczęście nie muszę iść tak od razu, z marszu. Ostygłam nieco, zebrałam myśli, ale i tak – pierwsze co zrobiłam po przyjściu było potężne „A psik!”. Aha… Niecałe pół godziny później już polały się łzy, do wieczora zatkał się nie tylko nos, ale i gardło. Na szczęście przyszedł weekend. Nos się odetkał. Zatkały się uszy. Przemówiłam boskim altem – takim z dolnej półki. Nic to. Trzeba się zwlec rano i iść do przychodni…
Miła pani w rejestracji spojrzała na mnie z troską i zapytała, czy muszę koniecznie dzisiaj. Bo dzisiaj to dopiero wieczorem. Ale jutro jest kilka miejsc rano. Szybkie rozpatrzenie za i przeciw. Jak dziś wieczorem – to mogę iść do pracy. Gorączki nigdy nie miałam, tylko katar. Ale już nie kicham. Tylko uszy mam zatkane i jak tu śpiewać, jak szumi w uszach... I są tylko dwie lekcje i to dwa sprawdziany. No i skąd mam pewność, że mi da zwolnienie? Ani gorączki ani nic…. Niech będzie jutro rano.
Poszłam rano. Mój lekarz tradycyjnie nieobecny (chyba czas wybrać nowego..) więc trafił mi się jakiś młodzian po studiach. Siedząc w poczekalni odkrywałam coraz nowsze partie ciała, które mogą boleć. Na głowie jakbym miała garnek, który wygłusza otaczające mnie dźwięki. Weszłam do gabinetu i od razu poczułam się jak symulant. Rozjechany przez czołg. Po nocy wnoszenia wiader z węglem na 10 piętro… Niesympatyczny (aczkolwiek przystojny) pan doktor patrzył na mnie zza biurka słuchając mojej spowiedzi, łaskawie zajrzał mi do gardła, osłuchał i zaczął stukać w klawisze. Wydrukował spis leków oświadczając, że „Bez antybiotyku będzie”. A potem zapytał „Zwolnienie dać?” Nosz matko – dać! Co prawda fajnie tak nie słyszeć tych wrzasków i pisków ze szkolnych korytarzy, ale nie chcę też być przedmiotem komentarzy, że jak się jest chorym, to się siedzi w domu… Dał. Do piątku.
Stos lekarstw wyrósł na moim stoliku. Oczywiście najpierw ulotki, jak brać. Tu na gardło, tam do nosa – pikuś. Aż tu nagle zonk. Po co komu przy przeziębieniu lek na refluks i zgagę???... O nie, tego brać nie będę. I następnym razem trzeba iść do innego lekarza. Takiego bardziej ludzkiego. Co porozmawia z pacjentem, a nie wysłucha spowiedzi, wydrukuje spis leków i nawet do widzenia nie powie na odchodne.

poniedziałek, 3 lutego 2020

gramy



Tak, tak. To już podpada pod hazard. Gramy z Rajskim w lotka od samego początku naszej znajomości. No prawie. Choć od ślubu skreślamy te same liczby. I pilnujemy, żeby się nie pomylić. A z powodu wrodzonego lenistwa - kupujemy kupony na kilka losowań z rzędu. Generalnie co dwa tygodnie tuptamy do kolektury, by kupić nowy los. Tym razem tuptanie przypadło w zaszczycie mojej skromnej osobie.
- Może pani sprawdzić? Bo chyba coś tam jest – uśmiechnęłam się do pani w kiosku.
- 48 złotych – odburknęła miła pani.
- O, to dwie trójki – uśmiechnęłam się pod nosem. Ale chyba za głośno, bo usłyszałam:
- Jakby były dwie trójki, to by pani miała szóstkę – warknęła miła pani.
- Chyba jednak nie zawsze... – pomyślałam (tym razem na pewno cicho) prosząc głośno o wypłatę pieniędzy. Bo jakby na to nie patrząc: dwie wygrane trójki to nie to samo co trafiona szóstka..