piątek, 29 kwietnia 2011

poszukiwany - poszukiwana ;)


Mój fejsbukowy Romeo od krowy znów się odezwał… Kilka dni temu napisał, że przyjeżdża do Polski i chciałby się spotkać ze mną jako „good friends” – cokolwiek to dla niego znaczy. Pewnie, że zignorowałam. Ale przed chwilą zobaczyłam kolejną wiadomość od niego. Że już jest w Warszawie i jutro – pojutrze będzie w Metropolii. I – oczywiście, że tak! – chce się ze mną spotkać jako „good friends”. I jeszcze chce mój numer telefonu, żeby się umówić… I w ogóle jakiś dobrze zorientowany w topografii terenu, skoro wie, że Grajdołek niedaleko Metropolii leży. Zupełnie nie wiem, skąd się tacy biorą. Zablokowałam opcję wysyłania prywatnych wiadomości i mam nadzieję, że teraz da mi spokój. Dla wszelkiej pewności zmieniłam też zdjęcie główne, bo jakby miał mnie tak ścigać listem gończym po Grajdołku, to tego już sobie nie wyobrażam. Niektórym brakuje wyobraźni, czy mają jej za dużo?...  To, że niektórzy mają jej za dużo, przekonałam się niedawno. Ale to była zupełnie inna bajka. Choć – jakby tak na to spojrzeć na spokojnie, to chyba jednak taka sama…

A tak w ogóle, to chyba jednak z niedzielnych planów nic nie będzie. Bo ma być zimno i deszczowo. Hmmm… Może tym razem prognoza pogody się nie sprawdzi? :)

 

 

 

 

 

środa, 27 kwietnia 2011

z wiosną w tle


Od rana chodził mi po głowie pomysł na notkę. Chodził i w końcu sobie poszedł. Za nic nie potrafię sobie przypomnieć nawet wątku. Pamiętam tylko, że był… Coraz gorzej ze mną, czy jak? Do tego kompletnie nic mi ostatnio nie wychodzi. Nawet ciasto świąteczne zamiast na stole, wylądowało w koszu na śmieci… A zawsze się udawało. Aż do soboty… Cokolwiek zaplanuję – też wielka klapa. I nie chcę być złym prorokiem, ale czuję w kościach, że i z wakacyjnych planów będzie piękna katastrofa, że tak to ujmę słowami niejakiego Greka Zorby. Z tego wszystkiego aż się boję wrócić jutro do pracy. Ale może od jutra los będzie dla mnie łaskawszy?... W końcu ile można…

A Święta? Wielkanocne niebo zaciągnęło się chmurami i płakało sobie całą niedzielę. Ale świąt na szczęście nie popsuło. Przecież nie jest ważne jaka jest pogoda za oknem, ważne jaka jest w sercu. Choć w moim akurat ciemność zapadła nieprzenikniona, gdy się okazało, że świąteczne plany legły w gruzach z wielkim hukiem i trzaskiem.

Taka już nasza ludzka natura okropna, że zamiast cieszyć się tym co mamy, narzekamy, że czegoś nie ma. Pamiętając więc o tej strasznej prawidłowości starałam się, jak mogłam, nie myśleć o tym „co by było gdyby..”, a skupiając się na tym co jest. Było to trochę trudne i zdarzały się „zawiasy”, ale chyba dałam radę. Chyba, bo nie mnie to oceniać… Ważne, że było rodzinnie. I to się liczy.

Hmm… Czy ja przed chwilą napisałam, że jutro idę do pracy? Serio jutro trzeba do pracy? Ojej…

 

P.S. Po dłuższym zastanowieniu się stwierdziłam, że jednak coś mi się dzisiaj udało. Wyciągnąć Tatę na spacer i zrobić kilka zdjęć pani Wiośnie. I zmoknąć mi się udało. Udało mi się też coś zaplanować na niedzielę, ale ze względu na zadziwiające tzw. sytuacje niezależne ode mnie, niedzielne plany pozostawię biegowi wypadków. Trzymając oczywiście rękę na pulsie. Żeby nie było, że mi nie zależy;)

 

 

  



  

 


  

piątek, 22 kwietnia 2011

Wesołych Świąt


„Tak niewiele nam potrzeba, by rozkwitnąć. I tak niewiele, by zwiędnąć”. Takimi słowami zakończyłam jeden z postów dawno, dawno temu. W życiu każdego z nas są bowiem chwile, gdy mamy wrażenie, że piękniej być nie może, po czym przychodzi dziwna szaruga i skrzydła nam opadają, i ogarnia nas poczucie bezgranicznej beznadziei.

Ale prędzej, czy później promienie słońca lizną nas w nos i znów ożyjemy. I znów będzie kolorowo. Przecież – jak pisał mój mistrz, ks. Twardowski:

„…nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia

 kiedy Bóg drzwi zamyka – to otwiera okno…”

W ten świąteczny czas życzę wszystkim, i sobie też, byśmy mieli jak najwięcej powodów do kwitnięcia. A jak już się nam zdarzy zwiędnąć, by znalazł się przy nas ktoś, kto podleje, wyreguluje temperaturę, odkurzy, otworzy okno, by pęd świeżego powietrza pozwolił nam głęboko odetchnąć.

Wesołego Alleluja!

 

 

 

 

środa, 20 kwietnia 2011

przedświątecznie


Okna umyte, więc i na świat jakoś dalej i wyraźniej widać. Zresztą, kolorowo się tam robi ostatnio i to bynajmniej nie z powodów wiosennej aury. Choć wiosna też ma coraz więcej do powiedzenia w tym temacie. Kolejne dwa bloki na osiedlu pomalowano na żółto, bardziej żółto i różowo. A przed nimi stoi taki żółty z niebieskim i bardziej niebieskim. Aż przyjemnie spojrzeć w bok. A nie tylko ciągle szary z burym i bury z szarym…

Przedświąteczne porządki dobiegają końca. I wcale nie szaleję z tytułu zbliżających się świąt. Słonie jedynie czekają na zabiegi mocno czyszczące. Kurze i podłogi to cosobotni rytuał więc tak jakbym powoli dobijała do brzegu. Balkon też już wysprzątałam tak całkiem wiosennie. Już można wejść w skarpetkach, bez targania specjalnego dywanika, by nie zmarznąć w stopy. A że słoneczko przygrzewa, to coś czuję, że jutro zniknę na nim na całe przedpołudnie. Już planujemy z Mamą sadzenie pelasiek po długim majowym weekendzie. Tzn. dla kogo długim, dla tego długim, bo wróble ćwierkają po wsi, że idziemy 2 maja do pracy. Dzieci nie, my tak. A może by tak ktoś uświadomił naszą miłą panią z Alei Szucha, że jej coraz nowsze pomysły są coraz głupsze i że już kobiecina całkiem straciła kontakt z rzeczywistością? No bo co my tak naprawdę mamy robić w tym dniu? Gdyby tak jeszcze była możliwość wzięcia urlopu, ale nam nie przysługuje… Rzuciłam pomysłem, by rozpalić ognisko na boisku i przy pieczeniu kiełbasek zrobić zajęcia integracyjno – majówkowe dla pracowników szkoły. Chyba, że nas zagonią do plewienia skwerków. Ale tu już pewnie pani BHP zaoponuje, że to niezgodne z naszym zakresem obowiązków. Jeszcze komuś grabie spadną na nogę i wypadku w pracy nijak nie uznają…

W każdym razie o pracę od nowego roku mam się nie martwić. Na cały etat jakoś się tych godzin nazbiera. Jakoś… Martwi mnie za to co innego. Śmietnik w mojej głowie. Muszę jeszcze tam posprzątać. A wczoraj trafił do niej kolejny kontener… Ale ja wiem, że to często moja wina. Bo ktoś mi nawrzuca, niejednokrotnie mnie obrazi, dotknie najczulszej struny, a ja w odpowiedzi nie potrafię być równie złośliwa. Stonuję każde słowo i choć w efekcie powiem to co chcę powiedzieć, zrobię to tak, by mimo wszystko nie urazić.

Chodziłam więc całe popołudnie szukając sposobu na zapomnienie. I choć nie zapomniałam (i nie zapomnę, chyba do końca życia, jak mało co…), wyciszyłam się. A wieczorem zapatrzyłam się na film. Rzadko niezwykle oglądam jedynkę. Ale tym razem odpłynęłam razem z fabułą. Gdyby ktoś nie oglądał, to polecam. „Próba sił”. O walce dobra ze złem. I to dosłownie.

 

 

 

 

czwartek, 14 kwietnia 2011

effka niesubordynowana


Niby trzy dni całkowitego luzu i… Tak się rozleniwiłam, że nawet przewracane kartki w kalendarzu, przypominające, że święta tuż, tuż, nie pomagają wygonić wszechobecnego Niechcieja. No nie chce mi się i już!

Po lekkim przyspaniu na pierwszy dzień egzaminu (na całe szczęście nie byłam w komisji..) kolejne dni sprężałam się tak bardzo, że byłam w szkole grubo przed czasem. Ale i tak codziennie dostawałam opeer za co innego, więc nawet jakbym się spóźniła więcej niż 2 minuty na sprawdzenie obecności – i tak by to utonęło w gąszczu innych pretensji. Bo to nie siedzę na wyznaczonym miejscu dyżuru, tylko 2 metry za daleko, to rozmawiam z sąsiadem z drugiego końca korytarzowej ławeczki, co pewnie przeszkadza piszącym, to zagaduję uczniów o wrażenia z testu – jak się potem okazało bardziej historycznego niż ogólnie humanistycznego, a to już na pewno przeszkadza zdającym (ciekawe jak na ‘niemej’ kamerze stwierdzono natężenie hałasu słów wypowiadanych szeptem niemal idealnym..). Paranoja jakaś. Pani przy monitoringu chyba się zakochała w kimś z naszej niezwykle niesubordynowanej grupy dyżurujących, bo ciągle kto inny był upominany za inne ‘przewinienie’… Wczoraj zaś wywołałam niemal burzę z piorunami i gradobicie w jednym, gdy przez własną nieuwagę naraziłam się na gniew niemal boży, więc pretensje mam jedynie do siebie. Choć reakcja na moją niegramotność była całkowicie nieadekwatna do przewinienia. No to dziś już cała zestrachana byłam, że płytka nie odpali, że znowu coś zrobię nie tak, albo jeszcze stanie się coś, co się najstarszym Indianom nie śniło. No i miałam. Cały egzamin higienistkę pod drzwiami. Bo mi się jedna bladolica trafiła z zapasem woreczków foliowych. Żeby przez przypadek pracy nie zabrudziła, jak nie zdąży za drzwi… Zdążyła…

I codziennie, zaraz po przyjściu do domu, obowiązkowo spać. Niech się wali, niech się robi co chce – musiałam odreagować. Ale chyba dziś już się zmuszę do jakiegoś sprzątania. Może choć w szafie i komodzie… Żeby się nazywało, że coś zaczęłam robić…

A niektórzy ludzie, nazywający się dorosłymi, powinni się mocno stuknąć w głowę i zastanowić, czy aby na pewno wiedzą czego chcą. I czemu ja akurat muszę takich przyciągać?..

To na koniec coś optymistycznego, żeby nie było, że tylko umiem marudzić:) Za 2 miesiące się bawię w Oświęcimiu na koncercie Jamesa Blunta. Ha! I dziecko się cieszy jak dziecko:)

 

 

sobota, 9 kwietnia 2011

spisana


I dziewczę się spisało. Internetowo, bo wyszło z założenia, że przez telefon z nikim o sobie nie będzie rozmawiać, a rachmistrza w godzinach co najmniej nieludzkich, też podejmować nie będzie. Kilkło gdzie trzeba i co trzeba, i drżało, by nie było wytypowanym do poszerzonego badania. Uff… Nie było.

Trochę jej ręka zadrżała na myszce, gdy trzeba było się narodowościowo określić. Dyskusje w gronie rodzinnym, trzeba przyznać, były dość burzliwe. Nie po raz pierwszy naciągnęła Rodziców na poważne rozmowy. Ale o tym nigdy nie rozmawiali. Czemu akurat teraz? Pewnie na fali dyskusji trwających od tygodnia wszędzie, gdzie się da... I analizując pokręcone dzieje rodziny, zastanawiali się wspólnie, kim tak właściwie są, bo z dziada – pradziada tutejsi. Czyli właściwie czyi?... Jacy – dokładniej by się trzeba było zapytać, bo czyi to wiadomo.

Niewiele większą dawkę emocji wywołała kwestia języka, jakim się posługują. Nie wiedząc jak wyglądają pytania, mieli nie lada dylemat. Bo co tu zaznaczyć? Przecież od tego z kim rozmawiają zależy jakiego języka używają. Dziewczę kilkakrotnie spotykało się z przejawami ogromnego zdziwienia ze strony rozmówców: 

- Żartujesz! Nawet nie słychać akcentu…

Ano – Nie słychać. Co nie znaczy, że go nie ma. W szkole wymagali, niemal tępili odstępstwa od ogólnie przyjętej normy. Ale w domu… Cóż – dom to dom. Do dziś w gronie najbliższych bezwiednie się przestawia na godanie, co z kolei wywołuje nową falę zdziwienia na twarzach  świadków tych rozmów. Ale tak, jak na zawołanie wyrecytuje wierszyk po rosyjsku, zaśpiewa piosenkę po francusku, tak niczego gwarą nie powie, gdy jest o to poproszona. Bo wtedy brzmi to dla niej sztucznie. Aż uszy ją bolą. Ale gdy tylko poczuje się „u siebie”, albo mocno ją coś lub ktoś zdenerwuje – nie przejmuje się tym czy i jak zostanie zrozumiana. Hmm… Taka już jest i tyle.

Ale tylko chwilę trwało zawieszenie. Aż się uśmiechnęła na widok pytań sformułowanych tak, że wszelkie wątpliwości zniknęły. Klik, klik, klik – i gotowe. Nikomu nie na złość, bez stawania okoniem, czy podążania za modą. Zgodnie z tym co jej w duszy i sercu gra. I niech piszą i mówią co chcą. Dobrze, czy źle. Ona i tak zawsze będzie sobą.

 

 

 

czwartek, 7 kwietnia 2011

córka marnotrawna powraca na blogowe łono


I od czego tu zacząć? Bo po głowie przez cały ten czas niepisania przewalały się niemal tabuny myśli, ale gdy tylko postanowiłam je przekształcić je w słowo pisane – wyparowały wszystkie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki…

Siedzę na krześle cała obolała, bo Agatka postanowiła dać wycisk naszym mięśniom brzucha. I dała. Obowiązuje zakaz rozśmieszania, zmuszania do kichania, kaszlu i broń Boże – dotykania mojego obolałego ciała pedagogicznego. Czuję się jakby mnie ktoś porządnie kijem poobkładał. Boli wszystko. Podobno to znak, że się przyłożyłam do ćwiczeń… uhm… To następnym razem poobijam się troszeczkę, skoro i tak czuję się jak poobijana ;) Ale, ale - udało mi się nieco ujarzmić ogromniastą piłkową potworę. W ubiegłym tygodniu ani razu z niej nie spadłam, a to już sukces nie lada:) Dzisiaj Agata miała iść na jakieś warsztaty dotyczące odpowiednich ćwiczeń dla pozbycia się niechcianej tkanki tłuszczowej. I gdy tylko to oznajmiła między jednym a drugim machnięciem dolnymi odnóżami, moje szanowne koleżanki spojrzały na mnie.

- O nie, – uśmiechnęłam się z poziomu podłogi – na mnie tego ćwiczyć nie będziecie!:)

Bo właściwie to powinnam zacząć od tego, że odzyskałam 1,5 kilo. Haha:) Wiem, mało kto się cieszy z takich wieści, ale nawet nie macie pojęcia jaki mi się banan wymalował na twarzy, gdy moja magiczna waga pokazała te kilogramy na plusie. Jeszcze trochę, troszeczkę, kilka tygodni i powinno być dobrze. O ile znów ktoś lub coś, nie postanowi mi zafundować porządnej dawki stresu. Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Choć, znając moje szczęście do ściągania sobie na głowę problemów, a nawet przyciągania do siebie ludzi, zwłaszcza płci przeciwnej, dla których mam tylko jedno, zbyt dosadne określenie  - nic mnie nie zdziwi …

W każdym razie, po raz kolejny w ostatnim czasie przekonałam się co znaczy przyjaźń. To nic, że czasem są to długie godziny z uchem przyklejonym do telefonu, pobudki o 3 rano, spacery w deszczu, rozmowy przy kawie i papierosie. Ważne, że przynoszą efekty i pozwalają spojrzeć na wszystko z dystansu. Nawet nie pamiętam kiedy ostatnio te rozmowy były tak poważne, otwarte, a nawet intymne w swej treści.

A tak w ogóle – napisał do mnie jakiś Hindus na fcb:) Że ja niby „cute” i „beautifull” i że będzie w Polsce w przyszłym tygodniu i chciałby mnie zaprosić na kolację. Za to ostatnim zdaniem przeszedł sam siebie: czy chciałabym coś z jego kraju, bo on mi to przywiezie jako przyjacielski podarunek. Uśmiałam się nieziemsko. Odpisywać nie mam zamiaru, ale… Hmmm.. Moje koleżanki z pracy doradziły bym poprosiła o jakąś krowę, bo to i mleko i mięso w razie czego. Ale może cukru by trochę przywiózł? Albo benzyny?...U nas to takie drogie… :)