środa, 20 marca 2019

hacjenda


13 lat temu stałam się szczęśliwą posiadaczką hacjendy. Wciąż pamiętam ten moment, gdy weszłam tu pierwszy raz. Z Tatą – żeby było raźniej. I oczywiście by usłyszeć mądrą radę pt. kupić, czy nie. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia i tak już zostało. Co prawda ostatnimi czasy jest mi tu coraz ciaśniej. Zżymam się, że moje papierzyska walają się wszędzie, bo w szafkach nagle magicznie zaczęło brakować miejsca, że nie mam miejsca, by spokojnie przygotować się do lekcji, bo jeden drugiemu niemal siedzi na głowie, że chwilę ciszy i spokoju mam tylko jak reszta Rajskich jest w pracy i szkole, a ja mam to szczęście wychodzić później lub wrócić wcześniej… Ale to i tak wciąż jest moja ukochana hacjenda. Kilka razy był już na nią szykowany zamach. Odgrażaliśmy się, że znajdziemy większe, słoneczniejsze, ustawniejsze i co tylko. Ale nawet Rajski się w niej rozkochał. I wiemy, że tu zostaniemy. Bo w planach jest już nawet kolejny remont. Tylko solidnych firm jakoś jak na lekarstwo… 

poniedziałek, 4 marca 2019

Wspomnienia z ferii

Akumulatory naładowane. I choć powrót do rzeczywistości był ciężki, wyjazd był nad wyraz udany. Oj, zmarzły nam tyłki! Bo jednak co północ naszego kraju, to północ. U nas, na południu, temperatura wtedy dochodziła w okolicach plus 15, a tam – na północy, nawet okrągłe zero…
Na pierwszy rzut wybraliśmy Gdańsk. Młoda podjarana, jak mało kiedy, z nowiutkim nikusiem na szyi, biegała za nami i fociła co się dało. Napaliła się trochę na Muzeum II wojny światowej, ale że przyszłoby jej zwiedzać je samotnie (oboje z Rajskim już w nim byliśmy) – odpuściła. „Będzie okazja przyjechać zaś” – stwierdziła filozoficznie, nie dając nam za bardzo wyboru. Trzeba będzie przyjechać „zaś”.
Przetuptaliśmy Gdańsk wzdłuż i wszerz. Pogoda była łaskawa, nawet słoneczko czasem wychodziło zza chmurek, choć mrozik było czuć – zwłaszcza w czubek nosa.
Niestety, na drugi dzień już nie było tak milusio. Rano przywitał nas śnieg. Mokry, zacinający z wiatrem. I niestety od razu zamieniający się w paskudne kałuże, bo było ciut na plusie. Obraliśmy jedyny słuszny kierunek przy takiej pogodzie – Oceanarium gdyńskie. Nie ukrywam, że jak się jest gdzieś trzeci raz w przeciągu pół roku, to już się człowiek nie fascynuje tak bardzo. Ale Młoda z uwielbieniem w oczach, snuła się między wielkimi akwariami, starając się zrobić przy okazji jakieś sensowne zdjęcie żyjątka z drugiej strony szyby. A popołudniu obraliśmy kurs na galerię handlową. Ale nie na zakupy nas pognało. Pojechaliśmy sobie do kina. A co. I tu potwierdzę – SKM kursująca w Trójmieście, jest świetną formą komunikacji i tylko czekam, aż w Metropolii wreszcie coś ruszy w tym temacie.
A potem nadszedł dzień trzeci i zarazem ostatni. Do tego moje urodziny. Tak, tak. Cały ten wyjazd był tak zaplanowany, bym mogła swoje 45. urodziny spędzić w nietypowy sposób. I przyznam, że był to cudowny dzień. Spędziliśmy go w Sopocie. Na sopockim molo wiało niemiłosiernie, mróz był taki, że miałam wrażenie, że jeszcze chwila i odpadnie mi nos, a potem palce u rąk. Spacerowaliśmy sobie, pstrykaliśmy zdjęcia i wystawialiśmy się do słońca, które mimo przenikliwie zimnego wiatru dzielnie trwało na swoim stanowisku. A było tak cudownie :




Jakieś dwie godziny później porządnie zmarznięci pobiegliśmy na kawę i ciastko do Costy. A wieczorem, już w Gdyni, czekała na nas niesamowita szarlotka z lodami, bitą śmietaną i owocami. Zamiast urodzinowego tortu. 



No i potem już tylko powrót do domu. Pranie, prasowanie, lekcje, kartkówki i inne szkolne przyjemności.
Tak. Serio wypoczęłam. Właśnie Rajski zapytał, czy latem też jedziemy do Gdyni. Oczywiście, że jedziemy. Jak tylko wrócimy z Samos – bo w tym roku odwiedzamy tę malutką wyspę. Na gdyńskim deptaku jest jeszcze tyle ławeczek, na których jeszcze nie siedzieliśmy. I najlepsze gofry pod słońcem. I szarlotka w „naszej” miejscówce tuż przy „Błyskawicy”…