Akumulatory naładowane. I choć powrót do rzeczywistości był ciężki,
wyjazd był nad wyraz udany. Oj, zmarzły nam tyłki! Bo jednak co północ naszego
kraju, to północ. U nas, na południu, temperatura wtedy dochodziła w okolicach
plus 15, a tam – na północy, nawet okrągłe zero…
Na pierwszy rzut wybraliśmy Gdańsk. Młoda podjarana, jak
mało kiedy, z nowiutkim nikusiem na szyi, biegała za nami i fociła co się dało.
Napaliła się trochę na Muzeum II wojny światowej, ale że przyszłoby jej
zwiedzać je samotnie (oboje z Rajskim już w nim byliśmy) – odpuściła. „Będzie
okazja przyjechać zaś” – stwierdziła filozoficznie, nie dając nam za bardzo wyboru.
Trzeba będzie przyjechać „zaś”.
Przetuptaliśmy Gdańsk wzdłuż i wszerz. Pogoda była łaskawa, nawet
słoneczko czasem wychodziło zza chmurek, choć mrozik było czuć – zwłaszcza w
czubek nosa.
Niestety, na drugi dzień już nie było tak milusio. Rano przywitał
nas śnieg. Mokry, zacinający z wiatrem. I niestety od razu zamieniający się w
paskudne kałuże, bo było ciut na plusie. Obraliśmy jedyny słuszny kierunek przy
takiej pogodzie – Oceanarium gdyńskie. Nie ukrywam, że jak się jest gdzieś
trzeci raz w przeciągu pół roku, to już się człowiek nie fascynuje tak bardzo. Ale
Młoda z uwielbieniem w oczach, snuła się między wielkimi akwariami, starając
się zrobić przy okazji jakieś sensowne zdjęcie żyjątka z drugiej strony szyby. A
popołudniu obraliśmy kurs na galerię handlową. Ale nie na zakupy nas pognało. Pojechaliśmy
sobie do kina. A co. I tu potwierdzę – SKM kursująca w Trójmieście, jest świetną
formą komunikacji i tylko czekam, aż w Metropolii wreszcie coś ruszy w tym
temacie.
A potem nadszedł dzień trzeci i zarazem ostatni. Do tego
moje urodziny. Tak, tak. Cały ten wyjazd był tak zaplanowany, bym mogła swoje
45. urodziny spędzić w nietypowy sposób. I przyznam, że był to cudowny dzień. Spędziliśmy
go w Sopocie. Na sopockim molo wiało niemiłosiernie, mróz był taki, że miałam
wrażenie, że jeszcze chwila i odpadnie mi nos, a potem palce u rąk. Spacerowaliśmy sobie, pstrykaliśmy zdjęcia i wystawialiśmy się do
słońca, które mimo przenikliwie zimnego wiatru dzielnie trwało na swoim
stanowisku. A było tak
cudownie :
Jakieś dwie godziny później porządnie zmarznięci pobiegliśmy
na kawę i ciastko do Costy. A wieczorem, już w Gdyni, czekała na nas
niesamowita szarlotka z lodami, bitą śmietaną i owocami. Zamiast urodzinowego
tortu.
No i potem już tylko powrót do domu. Pranie, prasowanie, lekcje,
kartkówki i inne szkolne przyjemności.
Tak. Serio wypoczęłam. Właśnie Rajski zapytał, czy latem też
jedziemy do Gdyni. Oczywiście, że jedziemy. Jak tylko wrócimy z Samos – bo w
tym roku odwiedzamy tę malutką wyspę. Na gdyńskim deptaku jest jeszcze tyle ławeczek,
na których jeszcze nie siedzieliśmy. I najlepsze gofry pod słońcem. I szarlotka
w „naszej” miejscówce tuż przy „Błyskawicy”…
Wiele lat każde wakacje spędzałam w Gdyni i na Półwyspie Helskim. Bardzo lubię Gdynię, chociaż już mocno się zmieniła od czasów gdy tam bywałam regularnie.
OdpowiedzUsuńWszystkiego Naj- czyli wszystkiego czego pragniesz, co lubisz, co Cię bawi i kręci.Chciałabym mieć tylko 45 lat! To naprawde dobry wiek, naprawdę!
Uściski dla Was;)
Bardzo dziękuję :)
OdpowiedzUsuńOj, zmieniła się Gdynia... W sumie wszędzie się zmienia. Tylko mój Grajdołek, jakby mu wszystkie zegary i kalendarze zatrzymali.. Aż przykro patrzeć