czwartek, 29 kwietnia 2010

"W zakątku cmentarza"


Po niemal dwóch dniach w stanie „za tych co na morzu”, gdy wszystko wokół wirowało i odpływało, a wycie z bólu jedynie zakłóciłoby tak potrzebną ciszę, wyjęłam wreszcie głowę spod poduszki. Mrugnęłam powiekami. Są na miejscu! Spojrzałam w prawo. Nic. W lewo. Nic. Uff… Jestem na lądzie stałym. Jeszcze co prawda trochę kołysze, ale dam radę. Ważne, że już nie boli.
Doprowadziłam się do stanu oglądalności publicznej i wybyłam. Od dawna mnie tam ciągnęło. Jest malutki, cichy, niemal kameralny. I bardzo stary. Ogromne grobowce i małe nagrobki. Niektóre już zapomniane, nadgryzione przez ząb czasu, ale ciągle robiące wrażenie. Zresztą, spójrzcie sami:

  


  


  


  


  


  


  



  

 roza 





wtorek, 27 kwietnia 2010

Generał Mgła... ?


No i szlag mnie jasny trafił. Biegłam z autobusu na złamanie karku niemal, bo to miało być już drugie podejście do „Rozmów z katem”. Widziałam ich premierę kilka lat temu, ale że książka jest niesamowita, a adaptacja była świetna, chciałam – bardzo chciałam zobaczyć spektakl jeszcze raz. Tydzień temu odwołany z przyczyn wiadomych, a dzisiaj? Dzisiaj to ja już zupełnie nie wiem co im biedny Moczarski zrobił, że znów Teatr Telewizji zdjęli z anteny. Żeby jeszcze na jakiś zbożny cel przeznaczono ten czas antenowy. Ale telewizja publiczna już chyba dawno zapomniała o swej misji. I zapomniała, że powinna być obiektywna. Bo nadany program, w którym tyle mówiono o patriotyzmie, o manipulowaniu ludźmi przez media, o unikaniu prawdy, braku uczciwości czy graniu na ludzkich uczuciach, był tak jednostronny, iż miałam wrażenie, że powstał na specjalne zamówienie, a wypowiedzi ludzi zostały dobrane wg jedynego słusznego klucza. Wmurowało mnie do tego stopnia, że przesiedziałam całe 1,5 godziny, nie wierząc własnym uszom i oczom, że w publicznej telewizji pozwolono sobie na taki brak dziennikarskiej obiektywności, prezentując przy tym wypowiedzi z zarzutami pod adresem mediów komercyjnych, jakoby właśnie te manipulowały informacjami. Nie chcę przytaczać padających podczas programu argumentów, na poparcie chociażby licznych tez pt. kto jest winny katastrofy (od samego słuchania włosy mi się same układały w jeża), bo doskonale wiecie, że jak ognia unikam kwestii politycznych. Ale ten program był tak polityczny, że aż po oczach biło. I zupełnie nie rozumiem jego przesłania. To znaczy – rozumiem. Ale chcę się mylić. Mam jednak nadzieję, że „Rozmowy z katem” wreszcie zobaczę za dwa tygodnie. Chyba, że znów wyemitują jakąś poprawnie polityczną laurkę. Niekoniecznie znów dla zmarłego Prezydenta.

P.S. Tytuł posta zaczerpnęłam z wypowiedzi jednego pana, wg którego pewnie takie będzie oficjalne wyjaśnienie katastrofy, bez względu na faktyczne jej przyczyny…




niedziela, 25 kwietnia 2010

damy radę;)


I to jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej:) Wystawić nos do słońca, gdy w mieszkaniu pachnie limonkowo-grejfrutowo od świeżego prania, a czyste okna, wystrojone w nowe firany i zasłony, z dumą odbijają słoneczne promienie. To nic, że jeszcze podłoga prosi się o przetarcie. Zdążę. Kucharz przyjedzie dopiero po południu. Zdążę.
I zdążyłam. A w ogóle to chyba jestem jedyną osobą, która się zupełnie nie przejmuje tym co ją czeka za trzy tygodnie. Jedyne co robię, to wzruszam ramionami i mówię, że co ma być to będzie. Sporo roboty nas czeka, ale damy radę. Uśmiecham się tylko, że chyba przyjdzie mi emigrować na cały przedkomunijny tydzień, bo tu prawdziwie dzikie tłumy będą się przewalać przez mieszkanie. Z lodówki też przyjdzie mi się pod koniec tygodnia wyprowadzić, ale może wynegocjuję choć kawalątek półki dla siebie:) Ale jedna rzecz mnie niepokoi na poważnie: bo o ile dobrze zrozumiałam, to sobotnią noc przyjdzie mi chyba spędzić w przedpokoju. Gdyby jeszcze wanna była, to jakaś namiastka łóżka i by się znalazła, ale wanny niet. Prysznic jest, a w brodziku niezbyt by mi było wygodnie…
Czemu tak? Bo w dużym pokoju już będą rozstawione stoły, a w małym, gdzie moje ukochane łóżko, będzie skład porcelany, szkła i towaru wszelakiego (do tego moich 200 trąbalskich i jak nic – słonie w składzie porcelany). Ale może choć ścieżkę do łóżka malutką zostawią?;) 
Na dziś Brat zarządził nieformalny zjazd u Rodziców. Nie znam tematyki obrad, ale znając życie i tak tematem przewodnim będą pewnie komunie. W końcu jego komuniści startują za tydzień. Bo my wszyscy, od kilku miesięcy, bardzo monotematyczni jesteśmy;) 
A w piątek widziałam niesamowity zachód słońca. I te mgły nad drzewami… Aż żal, że nie mogłam tego zatrzymać na fotografii… I cieszę się, że nie tylko ja zwracam uwagę na takie „drobiazgi”:)



piątek, 23 kwietnia 2010

wiosenne przesadzanie


Zaczynałam pisać kilka razy i niczego nie skończyłam. W ruch szedł ciągle „delete”. Nie pamiętam kiedy ostatnio siedziało we mnie tyle emocji. Niekoniecznie tylko dobrych… W takich chwilach najlepszym rozwiązaniem, na które mogę zawsze liczyć, jest jakaś praca. Jakakolwiek, byle zająć myśli. Zrobiłam więc wiosenny przegląd żywego inwentarza. Już jakiś czas temu przeprowadziłam „męską” rozmowę z zastępem zieleniny porozstawianej po całym mieszkaniu. Obiecałam tym doniczkowym lokatorom, że jak się nie wezmą za siebie i nie doprowadzą po zimie do porządku, to ja to zrobię za nie. Nie wiem na ile wzięły sobie do swojego chlorofilowego serca moje groźby, w każdym razie dwa skrzydłokwiaty mają zamiar zakwitnąć, reszta też jakoś się budzi. Pełną parą ruszyła produkcja odszczepek czerwonych pokrzyw ozdobnych. Jedne dziś już zasadziłam, a drugie właśnie moczą nogi w wodzie i wspólnie czekamy na efekty. Niestety zielona pokrzywa chyba jest nie do odratowania… Jak młode nie puszczą korzonków, to zniknie z kuchennego parapetu na zawsze. Ale największa walka, jak zwykle – do krwi ostatniej, to walka z juką. Urosła już prawie na 1,5 metra i była zdecydowanie za duża do doniczki sprzed roku. Walczyła dzielnie, to jej trzeba przyznać. Cięła liśćmi po rękach, wpychała je do oczu, ale w końcu dała się przesadzić. Za rok będzie jeszcze gorzej. Jest coraz większa i coraz cięższa…
A w szmateksie na dole była dziś dostawa. Na wystawie wisi piękna czerwona bluza dresowa z napisem CCCP. Ciekawe, czy ktoś kupi…

 roza 




poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Cóż, taki urok przepisów


Żałoba się skończyła. Większość flag została zdjęta i pewnie dopiero na początku maja zostaną wyjęte z magazynów. A wtedy… Wtedy znów zacznie się flagowa samowolka, czyli nie ważne jak, byle było biało-czerwono. O fladze już trochę pomarudziłam ostatnio. Ale podczas niedzielnego pogrzebu odebrałam kilka telefonów o tej samej treści „Czy coś się komuś nie pomyliło z flagą na trumnie Prezydentowej?”. Zresztą, uważny obserwator zauważył pewnie, że wszystkie trumny wynoszone z samolotów, również przepasane były czerwono – białą flagą, a nie taką, o jakiej uczą nas od dziecka. U Mironqa też widzę niepokój w tej kwestii, więc powtórzę to, co powtarzałam moim rozmówcom – wszystko z flagami było w porządku. Nikt niczego nie pomylił. Tam naprawdę znają się na rzeczy. Choć co prawda, raz nas pan Prezydent reprezentował pod flagami Monaco na samochodzie (podobnie jak nasi sportowcy na ubraniach na ostatniej olimpiadzie), ale to była typowa wpadka. Tym razem takowej nie było.
Wszyscy, począwszy od przedszkolaka wiedzą, że polska flaga jest biało – czerwona, przy czym biel jest na górze, a czerwień na dole. Wyższa szkoła jazdy zaczyna się przy powieszeniu flagi w pionie. Ale i ten przypadek bardzo jasno określają przepisy: biel od strony drzewca (czyli metalowego masztu, na którym zazwyczaj flagę wieszamy). Podobnie jest, gdy chcemy zawiesić flagę na ścianie, czy wyeksponować w oknie, ale nie używamy przy tym drzewca. Przepisy jasno stanowią, że biel znajduje się z prawej strony flagi, czyli lewej patrzącego. Zatem wieszając ją w oknie – należy pamiętać, że to przechodzień ma ją widzieć w odpowiednim ułożeniu. Widzieliście flagi na trasie konduktu? Były wywieszone zgodnie z kierunkiem jego przejścia. Gdy kamera zaś pokazywała kondukt od frontu, flagi nagle stawały się niepolskie… Ale dla przechodzących Traktem Królewskim, w stronę Wawelu, były biało – czerwone.

  


Najwyższy stopień wtajemniczenia zaś, to prawidłowe ułożenie flagi na trumnie. Zapewniam, że i tu nie popełniono błędu. Zgodnie z przepisami, kolor biały na fladze, ma spoczywać na sercu zmarłego. I w ten sposób, spoglądając na trumnę pani Prezydentowej, czy innych Zmarłych witanych z honorami na lotnisku, większość miała nieodparte wrażenie, że coś się komuś pomyliło. Było w porządku. A tutaj można sobie doczytać więcej. Bo nawet kolejność wywieszania flag nie jest przypadkowa. Cóż, taki urok przepisów.




niedziela, 18 kwietnia 2010

„Czy ty się boisz myszy?”…


Strach ma wielkie oczy i czasem nasza wyobraźnie jest na tym tle naszym największym wrogiem. Boję się wielu rzeczy. Jak chyba każdy. I czasem się zastanawiam, czy nie łatwiej by było wymienić czego się nie boję. Myszy i szczurów się na przykład nie boję. A przynajmniej nie biję rekordów w skoku wzwyż na ich widok. W liceum (na biol-chemie byłam…) dostałam nawet z koleżankami pod opiekę dwie białe myszki. Po kilku miesiącach trzeba było wykosztować szkołę na większe akwarium, bo się w oczach mnożyły… Za to wyginęła cała szkolna hodowla patyczaków, będąca pod opieką koleżanek ze stolika obok.
I pająków się nie boję. „Laciem go” – i po sprawie:)
Ale boję się wody. W ilościach hurtowych uznaję jedynie w wannie i pod prysznicem. Morza wszelkiego rodzaju „zaliczam” jedynie do kolan. Choć zdarza się, że w wyjątkowo wyjątkowych sytuacjach przepłynę kilka metrów swoją, jakże oryginalną żabką-pokraczką, albo podziwiam błękit nieba udając, że płynę na plecach. Musi być jednak jeden warunek: świadomość, że dno jest na wyciągnięcie ręki lub nogi. No taki bzik. Ale niegroźny przecież.
I latać się boję. Co przy moim umiłowaniu do podróży za siódmą górę i jedno morze, jest sprzeczne z jakąkolwiek logiką. Nie trzeba mnie siłą wsadzać do samolotu, ani nie uciekam w panice z pokładu do sali odlotów. Jak siądę w fotelu i zapnę pasy, to już mi wszystko jedno. Gapię się przez okno (nawet jak siedzę przy przejściu…) i całkowicie się wyłączam. Ale też jestem przeszczęśliwa, gdy poczuję charakterystyczne uderzenie kół o płytę lotniska. Największy strach jest na kilka dni przed wylotem. I wtedy jakimś dziesiątym zmysłem wyłapuję wszelkie informacje o awariach samolotów, albo – co gorsza, o ich katastrofach… No i teraz mam miesiąc, by się oswoić z myślą, że trzeba będzie polecieć. Ale na szczęście najbliższe tygodnie będą dość intensywne, więc i czasu na myślenie dużo nie będzie.
Żeby zająć myśli i zrobić coś konstruktywnego, wysprzątałam wczoraj hacjendę na Wichrowym. I nawet w papiery zajrzałam. Nazbierało się ich dość sporo od ostatniej „inwentaryzacji”, więc chyba czas był najwyższy. I oczywiście znalazłam. O ile można znaleźć coś, czego się nie szuka. Samo wpadło w ręce. Co? Pismo z banku o zmianach numerów kont. A jak było potrzebne 3 tygodnie temu, to choć wywróciłam mieszkanie do góry nogami – nie było gada! Schowałam tak, żeby pamiętać. Nigdy nie wiadomo kiedy i na co się znowu przyda.
I informacje o ubezpieczeniu bankowym znalazłam. Nawet pralkę za mnie naprawią:) Co przy mojej nieodwzajemnionej miłości do sprzętu elektronicznego jest bardzo cenną informacją:) A wśród wielu, wielu pozycji znalazłam też sprowadzenie zwłok z zagranicy. Muszę powiedzieć w Domu. Nie. To nie przejaw mojego czarnowidztwa. To raczej coś w stylu „w razie, gdyby”. Też schowałam do wszystkich papierów. Do oddzielnej teczki.
A przy okazji banku – kolejny pin przyszedł poleconym. Da się?...



czwartek, 15 kwietnia 2010

codzienność


Świat wokół nas jakby nieco zwolnił, ale się nie zatrzymał. Życie toczy się dalej. Ludzie nadal się kochają i nienawidzą, kłócą i godzą, zmagają ze swoimi problemami i upajają szczęściem.
Zakochani nadal umawiają się na randki i cieszą każdą spędzoną ze sobą chwilą.
Domcia urodziła zdrową córeczkę i pewnie zdąży przygotować się do matury.
Szwagrowski niestety do matury w tym roku nie przystąpi, bo stan jego ojca jest z dnia na dzień coraz bardziej poważny. Teść mojej Siostry zmaga się z rakiem, a Siostra zmaga się z jego oślim uporem i złośliwością. Z uporem maniaka broni się on przed lekarzami i szpitalami, a że swoją synową wyklął jakiś czas temu, więc każda próba pomocy mu i konsultacje z lekarzami są przeprowadzane w głębokiej tajemnicy. Każde wymienienie Jej imienia w jego obecności kończy się nową wiązanką przekleństw i coraz wymyślniejszymi zarzutami, jakie tylko w chorym umyśle mogą się narodzić. Nie wiem skąd ta drobna istota, jaką jest Sis, ma tyle siły. Dla mnie jest Wielka.
Tak to już chyba jest, że w drobnych kobietach często drzemie wielka siła. Jedna z nich znokautowała mnie bowiem wczoraj jednym palcem i małą pięścią. I choć ostrzegałam, jak może się skończyć dźganie mnie palcem, jakie efekty mogą przynieść niewinne kuksańce, to i tak rzeczywistość przerosła wszelkie wyobrażenia. W śliwkowym niekoniecznie mi do twarzy, ale przedramię już mieni się wszystkimi odcieniami fioletu. A to wszystko jedynie efekt żartów. Nie chciałabym oberwać od Niej na poważnie… 
Dziś zaś… No właśnie. Dzisiaj.
Od soboty, z racji żałoby, tu i ówdzie, na prywatnych domach, urzędach, szkołach i innych budynkach publicznych, wywieszone są flagi opasane kirem. I choć wszyscy doskonale wiedzą, że flagi są biało-czerwone, to już samo ich prawidłowe wyeksponowanie okazuje się być wyższym stopniem wtajemniczenia. Moje dzieciaki w gimnazjum są dręczone przez niemal trzy lata w kwestii różnych wariantów ich zawieszenia i nawet nie wdaję się przy tym w jałowe dysputy pt. „A po co mi to?”. A jednak, jak przychodzi co do czego, to zaczynam się zastanawiać, czy to ze mną jest coś nie tak, że innych oczy nie bolą, a ja to zawsze muszę wszystko wypatrzeć?… 
Już w poniedziałek, przechodząc obok biblioteki, spojrzałam na jej okna z niedowierzaniem. Myślałam, że się przejrzałam. Wczoraj jednak okazało się, że absolutnie z moim wzrokiem jest wszystko w porządku. Ale chyba tylko z moim… Dziś już nie wytrzymałam i wdrapałam się po schodach nie piętro. Wyłuszczyłam miłej pani co i jak. Pani zeszła ze mną, podumała nad tym co zobaczyła i ze zdziwieniem na twarzy stwierdziła, że przecież wszystko w porządku. Więc ja grzecznie jeszcze raz tłumaczę, że nie, że powinno być na odwrót. Spojrzała na mnie jak na dziwaka, ale obiecała, że się tym zajmie. Ponad dwie godziny temu wróciłam do domu. Spojrzałam w stronę biblioteki i… Proszę spojrzeć samemu. Przepraszam za jakość. Miałam pod ręką jedynie telefon. Ale czy to ze mną jest coś nie tak, czy może moja biblioteka jest eksterytorialną częścią Monako?  

  





sobota, 10 kwietnia 2010

???


Na naszych oczach dzieje się historia. Każdego dnia. Po cichu. Dziś jednak krzyknęła na nas z całej siły. 
Ksiądz Twardowski napisał w jednym ze swych wierszy: „Bogu nie zadaje się pytań dlaczego”. I pytać nie będę. I tak każde słowo wydaje się być zbędnym. 
Dziś, po raz kolejny, mogliśmy się przekonać, jak bardzo niepewne jest wszystko w naszym życiu… 

  


Żal że się za mało kochało 
że się myślało o sobie 
że się już nie zdążyło 
że było za późno 

choćby się teraz pobiegło 
w przedpokoju szurało 
niosło serce osobne 
w telefonie szukało 
słuchem szerszym od słowa 

choćby się spokorniało 
głupią minę stroiło 
jak lew na muszce 

choćby się chciało ostrzec 
że pogoda niestała 
bo tęcza zbyt czerwona 
a sól zwilgotniała 

choćby się chciało pomóc 
własną gębą podmuchać 
w rosół za słony 

wszystko już potem za mało 
choćby się łzy wypłakało 
nagie niepewne
(ks. J. Twardowski)




czwartek, 8 kwietnia 2010

"Jaki piękny księżyc, patrz..." - czyli nocnych łowów część druga


O wczorajszym dniu chcę zapomnieć raz na zawsze, choć tak bardzo proste to nie będzie, niestety. Po raz pierwszy ktoś mi się włamał do skrzynki pocztowej. I nie mam pojęcia jakim cudem się to stało, skoro klatka zabarykadowana domofonem a i wyjęcie czegoś z zamkniętej skrzynki zajmuje trochę czasu i wymaga niebywałej pomysłowości. A niech już sobie poczyta zabłąkane i mocno spóźnione życzenia świąteczne, tylko dlaczego podarte wkłada z powrotem do skrzynki?? I te strzępy kartek świątecznych jeszcze bym jakoś zdzierżyła. Ale w kącie skrzynki znalazłam pomięty kawałek kartki, który okazał się być… moim pinem do karty bankomatowej. No i po co komu pin, jak nie ma karty? I po co otwierał? Spodziewał się w załączeniu karty i może jeszcze wyciągu ze stanem konta?
Ocenzuruję sama siebie i powiem tylko, że się wcale nie zdenerwowałam, we mnie się zagotowało… Bo czekam na jeszcze jedną przesyłkę z banku. I ona też przyjdzie listem zwykłym a nie poleconym. I skąd mam mieć pewność, że nie zniknęła?
Pół popołudnia straciłam w banku. I choć niby wszystko w porządku, ciągle jest we mnie jakiś niepokój. No, ale chyba to normalne, prawda?

W ramach odreagowania zapraszam na drugi spacer nocnymi ulicami Grajdołka. Zdecydowanie korzystniej wygląda on w blasku latarni, niż światła dziennego:

  

  

Same latarnie, zwłaszcza te nieliczne świecące:) też mogą być wdzięcznym obiektem do fotografowania: 

  


I w parku można było znaleźć jedną jedyną, całkowicie oświetloną alejkę:

  


Tym razem spacer skończył się daleko za miastem. To nasza lokalna Kałuża na styku trzech miast:

  


Latem, na niewielkim odcinku piaszczystego brzegu, tłumy młodych ludzi mają namiastkę wypoczynku nad jeziorem. Amatorzy moczenia kijów okupują jej brzegi niemal cały rok na okrągło, co jest najlepszym dowodem na to, że widać i ryby tu są. Są też łabędzie. Jednak moje ręce trzęsły się tak bardzo, że ich dostojne sylwetki wyglądały na zdjęciach, tak jakby pływały z turbodoładowaniem:) 
No i on. Znów za nami krok za krokiem. Równie dostojny, co poprzednio, choć już nie tak bardzo uparty i chudy. Dwa dni przed pełnią. Pierwszą wiosenną. Piękny, prawda?

  
 
 prezent 

wtorek, 6 kwietnia 2010

i już po


Po Świętach oczywiście. Bardzo się cieszę, że udało mi się je spędzić z tymi wszystkimi, którzy naprawdę są mi bliscy. I już nawet nie ważne, że od soboty, mój stary znajomy, kręgosłup, ciągle melduje mi swoją obecność bólem czasem trudnym do zniesienia. Jak się pierwszy raz w życiu ogrywa Młodych i Babcię w „Chińczyka”, to nic nie jest w stanie przyćmić radości z tego historycznego wydarzenia:) Nawet Młody się nie obraził, że był ostatni. Takie wrażenie zrobił na wszystkich mój niebywały sukces. 
Ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że było to przysłowiowe ziarnko dla ślepej kury, bo w niedzielę wieczorem tradycyjnie zostałam daleko w tyle, za wszystkimi, co rusz zmuszana do zaczynania gry od nowa. Ale i skład grających był już całkiem inny. Tak, tak. Niektórzy namiętnie grają w brydża, skata, pokera, szachy czy układają scrabble. My testujemy nasze charaktery nad planszą do „Chińczyka”.  
Cały ten wielkanocny czas był bogaty w nieprzewidywalne sytuacje i ogrom wrażeń, które znalazły ujście w sposób, którego też nie byłam w stanie przewidzieć. 
Nie lubię go. Pojawia się jak klasyczny nieproszony gość. Pakuje się w sam środek przyjęcia, rozsiada wygodnie w fotelu, przejmuje rolę wodzireja i choćby się chciało wściec – wyniesie się dopiero wtedy, gdy sam tego będzie chciał.
Już zapomniałam, jak może boleć głowa. Wczoraj wieczorem, kolega Hefajstos, walnął z grubej rury w wielki dzwon i jedyne co mnie pocieszało, to to, że chwilę wcześniej wyszedł ostatni z gości. Jego boska kuźnia w mojej głowie ruszyła pełną parą z poświąteczną produkcją, jakby chciała nadrobić zaległości z ostatnich kilku miesięcy, gdy tylko od czasu do czasu coś stuknęło, puknęło i niegroźnie pohałasowało.
To była strasznie długa noc…
Dziś zaś, od samego rana, przekonywałam samą siebie, że moja głowa zdecydowanie nie jest poduszeczką do wbijania krawieckich szpilek, chociaż każde mrugnięcie powieką, czy ruch gałką oczną udowadniały, że jest właśnie tak a nie inaczej. Ale i to powoli mijało. Nawet udało się uwiesić na trochę dłużej niż dłużej na telefonie. I przy okazji odkryłam jego nową funkcję: samokontrolujący się czas trwania rozmów:) Po niecałych 10 minutach, bez żadnych skrupułów, rozłącza gaduły i wcale się nie przejmuje, że ktoś jest akurat w środku wymiany ważnych dla ludzkości informacji. I tak całą rozmowę… No ile można się upewniać czy ta cisza w słuchawce wynika z zasłuchania, a może przyśnięcia rozmówcy, czy też może telefon się zmęczył, rzucił fochem i postanowił odpocząć?
Koniec marudzenia. Trzeba się jakoś ogarnąć po tych świętach:) Idę się trochę poruszać w kuchni. Tak, wiem. Byle ostrożnie. Nic ciężkiego nie dźwigać i nie wykonywać gwałtownych ruchów:)



czwartek, 1 kwietnia 2010

stacja dwunasta...


Jeżeli myślisz, że klękniesz na zimnych głazach Golgoty, jak na kamiennych płytach Via Dolorosa, że dotkniesz jej szarych kamieni, tak jak drzew oliwnych w Ogrodzie Oliwnym, to jesteś w błędzie. Nie ma Golgoty z naszych wyobrażeń, obrazków, filmów. Została przed wiekami szczelnie „opakowana” Bazyliką Grobu Pańskiego. Możesz zobaczyć szarość jej skał przez niewielkie przeźroczyste pleksi, gdy wejdziesz szerokimi schodami do górnej kaplicy Bazyliki, gdzie znajdują się ostatnie stacje Drogi Krzyżowej. 
Byliśmy tu już wcześniej. Z przewodniczką.
Po przekroczeniu próg świątyni, wyłania się z ciemności leżący na posadzce płaski kamień, na którym, wg tradycji ciało Chrystusa miał być namaszczone i owinięte w całun. A na przeciwległej ścianie przepiękna ogromna mozaika ukazuje nam chwile po zdjęciu z krzyża:

  

namaszczenie ciała:

  

i złożenie do grobu:

  


My jednak kierujemy się szerokimi schodami w górę. W stronę ostatnich pięciu stacji. Kaplica ta jest pod opieką Greków obrządku ortodoksyjnego. Nawet bez tej informacji przewodniczki, łatwo to odgadnąć po zapachu kadzideł, wielkich, charakterystycznych dla cerkwi lampach i przepychu wnętrza na modłę bizantyjską.
Właśnie skończyło się nabożeństwo. Mnisi gęsiego odchodzą do jakieś bocznej kaplicy, a w tym samym momencie, niemal, jak spod ziemi, wyrasta przed nami spora kolejka wiernych, którzy przy XII stacji pragną ucałować miejsce, gdzie stał Jego krzyż.

  


Niewielka powierzchnia skupiająca przedostatnie stacje: obdarcie z szat, przybicie do krzyża, śmierć… Można tu wejść, tak jak wszyscy – przez główne wejście, tracąc nieco chronologię zdarzeń mijając Kamień Namaszczenia i XIII stację. Jest także wejście bezpośrednie, od dziedzińca:

  

I ono również jest pod opieką mnichów prawosławnych. Ale zupełnie nie pamiętam, czy i w jakich sytuacjach go używają…

Zejście z Golgoty do łatwych jednak nie należy. Wąskie, strome, kręcone schody wymagają skupienia. 

  

Cichną i tak wyciszone rozmowy. Podtrzymując się ścian i poręczy, schodzimy powoli, by chwilę później utknąć w kolejnym ogonku. Przed nami Grób Pański. Kolejka dość spora, jest zatem czas rozejrzeć się nieco na boki i ku górze. Ogrom Bazyliki, liczne zakamarki i kaplice może wywołać lekkie uczucie zagubienia. Do takich świątyń nie jesteśmy przyzwyczajeni. Nawa główna, nawy boczne, dużo światła, jednolity wystrój – wtedy czujemy się pewnie. Tu zaś całkiem inaczej. Wszechobecny półmrok, z każdego zakamarka wyziera inny wystrój… Oczy wędrują na prawo i lewo, głowa przechyla się w tył starając się dostrzec sklepienie. Ciemno. Ściany wyglądają, jakby odymione świeżo po pożarze. Trudno odgadnąć ich pierwotny kolor.
- Brak funduszy na renowację… - przewodniczka wyłapuje pytające spojrzenia. – I nie tylko – dodała po chwili.
I chwilę później wiele spraw się wyjaśnia. Bazylika jest podzielona pomiędzy 5 wspólnot: greckoprawosławną, rzymskokatolicką, armeńską, koptyjską i syryjską. Faktycznie. Wystarczy uważnie się rozejrzeć i te różnice stają się dostrzegalne. Najlepiej odrestaurowane i utrzymane są kaplice prawosławne. Zupełnie nieźle wygląda kaplica będąca pod opieką franciszkanów. Reszta… Cóż… Opiekunowie świątyni nie tylko nie potrafią porozumieć się ze sobą w kwestii utrzymania wnętrza, ale porozumieć się ze sobą w ogóle. Organizowanie procesji wewnątrz Bazyliki wiąże się z rozmowami podobnymi do rokowań pokojowych. A i tak czasem się zdarza, że zastępują sobie nawzajem drogę podczas procesji, gdy ta zbliża się nie do swojego sektora świątyni. Czasem nawet pobożni mnisi przekraczają wszelkie granice biorąc się przy tej okazji za łby i tarmosząc za brody… 
Kolejka porusza się dość sprawnie. Mnich dyrygujący ruchem przy wejściu do Grobu robi to z widoczną wprawą. Aby wejść do komory grobowej należy się schylić. Nie da się inaczej. Niska, kamienna, ciasna nisza. Nie pamiętam, czy wewnątrz był półmrok, czy było duszno. Zbyt dużo emocji temu towarzyszyło. Po prawej stronie kamienna półka wyślizgana dotykiem milionów dłoni. Jedyną postawą jaką można było w środku przyjąć, była pozycja klęcząca. Czasu na medytację niewiele. Już czuć na plecach oddechy innych wiernych i ich niecierpliwe przebieranie nogami. Na zbytnich maruderów pomrukiwał dyżurujący mnich. Ostrożny obrót wokół własnej osi, aby wyjść i… Przy odrobinie szczęścia można było złapać w kadr czyjąś głowę, a nie tyłek... 

  


Cóż – rzadko zdarzał się czysty plan dla zdjęcia. Wszędzie tłumy. Takie miejsce…
W tym też miejscu nasza wędrówka dobiegła końca. Może i zderzenie rzeczywistości z wyobrażeniami o pewnych miejscach czasem było brutalne, ale wrażenia niewątpliwie są nie do powtórzenia.
Nasza Golgota jest bardziej namacalna. Na jej stromych, czasem krętych i wyboistych ścieżkach niejednokrotnie ranimy kolana i łokcie, czasem nawet tracimy zęby. W życiu każdego z nas przychodzi też taki czas, gdy padamy na kolana i z pokorą popadamy w zadumę nad tajemnicą śmierci. Przyjdzie też czas, gdy w ciszy grobowca będziemy oczekiwać zmartwychwstania.
Przed nami dni szczególnej zadumy. Każdy będzie je przeżywał po swojemu. Może warto w tym czasie przystanąć na chwilę w gonitwie codzienności i spojrzeć w głąb siebie. Może warto przypomnieć sobie < TO >. <TUTAJ > zaś jest niedościgniony oryginał… I nigdy nie mogę się oprzeć pokusie, by wyciszyć i tak cichy dźwięk podkładu i posłuchać w tle głosu Justyny…

Wszystkim życzę radosnych i pogodnych Świąt Wielkiej Nocy.


*zdjęcia Ania G. & ja