Woda na Wichrowym, zwłaszcza ciepła, leci w zależności od humoru tych, co główne kurki mają pod ręką. Nigdy nie wiadomo, którego mniej lub bardziej pięknego dnia, zaraz po przebudzeniu, przyjdzie czas na zimny prysznic. I to zimny dosłownie. I oczywiście panie w administracji nigdy nie potrafią odpowiedzieć na proste pytanie dlaczego po raz kolejny w tym tygodniu brak ciepłej wody. O tym, że takowej nie ma, dowiadują się bowiem od lokatorów.
A gdy już łaskawca po drugiej stronie kurka, wspaniałomyślnie przywraca pełnię cywilizacji, i tak przez co najmniej godzinę można zapomnieć o ciepłej wodzie. Z kranu bowiem leci coś co kolorem przypomina mocną herbatę z fusami… I nie wspomnę już nawet, że sitka w kranach są czyszczone i wymieniane tak często, że jak wchodzę do sklepu to od progu słyszę „Sitko jak zawsze?”… I zupełnie tego nie rozumiem, skoro wszędzie są rurki plastikowe, nawet w pionach. To, że w kranie mam całą tablicę Mendelejewa, to widzę po kwiatkach. Nawet odżywki nie potrzebują – rosną jak na drożdżach, ale na szczęście jeszcze nie świecą w ciemności. A woda do picia obowiązkowo przez filtr, bo nalana prosto z kranu wygląda często jak rozcieńczone mleko…
Wiadomo – jak woda z wsadem, to i na armaturze od razu widać. Umywalka i brodzik jakoś poddawały, i poddają się bez szemrania. Ale kompletnym koszmarem okazał się być kamień w wc. Bez rozprawy sądowej, od czci i wiary osądzony został niejaki Domestos, po użyciu którego kamień został przyuważony. I jak tu gości przyjmować bez pąsów na twarzy? Przecież z toalety niemal każdy wcześniej czy później musi skorzystać, a tu kamień przecudnej urody i koloru rzucającego się w oczy… I kto uwierzy, że myte regularnie?...
Widok to był bezcenny i niepowtarzalny: cuda chemiczne ze sklepu przytargane i walka z kamieniem zamieniła się w regularną bitwę. A bo to raz deska sedesowa spadła mi na głowę, gdy przytulona do klopika ostro szorowałam niechcianego uparciucha. Przed komunią Wiewióry, żeby ze wstydu się przed gośćmi nie zapaść pod ziemię, dobre kilka godzin, starą szczoteczką do zębów, do białości niemal wypucowałam co trzeba. Gorzej niż w wojsku… Żadne Cify ani Ajaxy nie pomagały. Paskuda wracała po kilku dniach, jakby się nic nie stało.
I oto, dni temu kilka, zapatrzyło się niebożę na reklamy. A tam jakieś cudo chemiczne insze, jeszcze nie wypróbowane. Że to niby „Bang i po brudzie”. Długo przedreptywałam z nogi na nogę oglądając to niby-cudo w sklepie. Niby napisane, że na uporczywy kamień, ale mój to już super uporczywy… Dowlokłam się do kasy, mało to on nie kosztował, no ale czego się nie robi, żeby w końcu było normalnie.
Uzbrojona w nowe „Coś”, szmatki i starą, niezawodną szczoteczkę do zębów (w razie czego…), mądrzejsza o kilka zdań z instrukcji obsługi, wypowiedziałam kolejną bitwę o wszystko. Popsikałam, odczekałam, zgodnie z instrukcją przetarłam szmatką (w drugiej ręce już trzymałam w gotowości to co kiedyś służyło do mycia zębów) i… Zniknął! Kibelek biały, jak w chwili zakupu:) I nie ma go do dziś.
No i jak tu czasem nie uwierzyć reklamie?:)