środa, 30 czerwca 2010

woda z wsadem i zbawienny wpływ reklamy


Woda na Wichrowym, zwłaszcza ciepła, leci w zależności od humoru tych, co główne kurki mają pod ręką. Nigdy nie wiadomo, którego mniej lub bardziej pięknego dnia, zaraz po przebudzeniu, przyjdzie czas na zimny prysznic. I to zimny dosłownie. I oczywiście panie w administracji nigdy nie potrafią odpowiedzieć na proste pytanie dlaczego po raz kolejny w tym tygodniu brak ciepłej wody. O tym, że takowej nie ma, dowiadują się bowiem od lokatorów.
A gdy już łaskawca po drugiej stronie kurka, wspaniałomyślnie przywraca pełnię cywilizacji, i tak przez co najmniej godzinę można zapomnieć o ciepłej wodzie. Z kranu bowiem leci coś co kolorem przypomina mocną herbatę z fusami… I nie wspomnę już nawet, że sitka w kranach są czyszczone i wymieniane tak często, że jak wchodzę do sklepu to od progu słyszę „Sitko jak zawsze?”… I zupełnie tego nie rozumiem, skoro wszędzie są rurki plastikowe, nawet w pionach. To, że w kranie mam całą tablicę Mendelejewa, to widzę po kwiatkach. Nawet odżywki nie potrzebują – rosną jak na drożdżach, ale na szczęście jeszcze nie świecą w ciemności. A woda do picia obowiązkowo przez filtr, bo nalana prosto z kranu wygląda często jak rozcieńczone mleko… 
Wiadomo – jak woda z wsadem, to i na armaturze od razu widać. Umywalka i brodzik jakoś poddawały, i poddają się bez szemrania. Ale kompletnym koszmarem okazał się być kamień w wc. Bez rozprawy sądowej, od czci i wiary osądzony został niejaki Domestos, po użyciu którego kamień został przyuważony. I jak tu gości przyjmować bez pąsów na twarzy? Przecież z toalety niemal każdy wcześniej czy później musi skorzystać, a tu kamień przecudnej urody i koloru rzucającego się w oczy… I kto uwierzy, że myte regularnie?...
Widok to był bezcenny i niepowtarzalny: cuda chemiczne ze sklepu przytargane i walka z kamieniem zamieniła się w regularną bitwę. A bo to raz deska sedesowa spadła mi na głowę, gdy przytulona do klopika ostro szorowałam niechcianego uparciucha. Przed komunią Wiewióry, żeby ze wstydu się przed gośćmi nie zapaść pod ziemię, dobre kilka godzin, starą szczoteczką do zębów, do białości niemal wypucowałam co trzeba. Gorzej niż w wojsku… Żadne Cify ani Ajaxy nie pomagały. Paskuda wracała po kilku dniach, jakby się nic nie stało.
I oto, dni temu kilka, zapatrzyło się niebożę na reklamy. A tam jakieś cudo chemiczne insze, jeszcze nie wypróbowane. Że to niby „Bang i po brudzie”. Długo przedreptywałam z nogi na nogę oglądając to niby-cudo w sklepie. Niby napisane, że na uporczywy kamień, ale mój to już super uporczywy… Dowlokłam się do kasy, mało to on nie kosztował, no ale czego się nie robi, żeby w końcu było normalnie.
Uzbrojona w nowe „Coś”, szmatki i starą, niezawodną szczoteczkę do zębów (w razie czego…), mądrzejsza o kilka zdań z instrukcji obsługi, wypowiedziałam kolejną bitwę o wszystko. Popsikałam, odczekałam, zgodnie z instrukcją przetarłam szmatką (w drugiej ręce już trzymałam w gotowości to co kiedyś służyło do mycia zębów) i… Zniknął! Kibelek biały, jak w chwili zakupu:) I nie ma go do dziś.
No i jak tu czasem nie uwierzyć reklamie?:)




poniedziałek, 28 czerwca 2010

sport, goście i takie tam


I jak tu zaglądać na własnego bloga, gdy piłka kopana i ta przebijana przez siatkę, wciąga na całego? Zwłaszcza dziś była bardzo sportowa niedziela: pilot w dłoń i nie ma mnie dla nikogo. Nawet panów K. sobie odpuściłam, przedkładając emocje sportowe ponad przelewanie z pustego w próżne.
Mało tego. Przez ostanie kilka dni wzrosło o 200% zagęszczenie na Wichrowym Wzgórzu. Było gwarno, wesoło i zdecydowanie swojsko i rodzinnie. Obyło się nawet bez kłótni, walki o łazienkę i grymaszenia przy jedzeniu. Była za to nocka ze „Skrzypkiem na dachu”, długie (niekoniecznie nocne) Polaków rozmowy, a nawet śniadanie na balkonie i kawka w promieniach słońca, gdy wreszcie łaskawie przypomniało sobie, że jest czerwiec i wypadałoby wyjść zza chmur. Nie okazałam się jednak do końca zbytnio gościnna, zwłaszcza gdy wygrałam w „Państwa i miasta” i gdy po sromotnej przegranej w „Scrabble” , i uzyskaniu swojskiego przydomku „pierdoła” , tak się zawzięłam, że w rewanżu zostawiłam wszystkich w tyle. A nawet udało mi się raz nie przegrać w „Chińczyka”. Choć też nie udało mi się wygrać:)
Za kilka dni pojawią się nowi współlokatorzy. Hmmm… Zaczyna mi się podobać ten tłok na Wichrowym.





wtorek, 22 czerwca 2010

u mnie...


  

O! 
I jakby tak jeszcze to moje szanowne ciśnienie wyszło z piwnicy, byłoby jeszcze lepiej. Ale i tak nie jest źle. Lato przyszło proszę państwa:) W kalendarzu mam tak napisane. I słońce nawet świeci. Nieśmiało, bo nieśmiało, ale zawsze świeci.
Idę piec Tacie eklery. Na jutro. Wiem, że lubi. Przecież z piwem do niego nie pójdę;)
Tylko niech mi się przestanie kręcić w głowie.



niedziela, 20 czerwca 2010

brak wyobraźni czy niefrasobliwość?...


Pani z Mojego Ulubionego Biura Podróży zupełnie nie umiała zrozumieć, dlaczego zamiast dwie godziny przed odlotem, ktoś przyjeżdża na lotnisko dużo wcześniej i nijak pojąć nie potrafiła, że są tacy, co to mają do stolicy trochę dalej niż rzut beretem z antenką. W związku z czym uzależnieni są od różnych środków transportów i nie zawsze szofer może sobie pozwolić na luksus dotarcia do miasta stołecznego tak, jakby sobie tego pasażer życzył. Nic to. Zdążyłam się już przyzwyczaić do długich godzin spędzanych na lotniskach w oczekiwaniu na samolot. I to z różnych powodów, niekoniecznie zawsze pogodowych, czy problemów technicznych skrzydlatej maszyny. I tym razem przyszło mi kilka godzin spędzić sam na sam z moją walizką. A że ludzie przewijali się tu i tam – zawsze coś ciekawego się wokół działo.
Ale ta scenka przy stanowisku Mojego Ulubionego Biura Podróży przebiła wszystko. I dla pokazania ludzkiej niefrasobliwości jedynie o niej piszę. Zupełnie nie w celu ośmieszenia kogokolwiek. Choć smutny uśmiech się sam pcha na usta…
Do stanowiska podchodzi starsza kobieta, za nią małżeństwo w średnim wieku z córką w wieku szkolnym. Zasłonięci przez tłum, więc ledwie widoczni. Odbierają bilety. Nie wiem dokąd. Ale uwagę przykuwa zmieszany głos przedstawicielki biura:
- Ale córka ma dowód?
Spojrzałam na blat. Leżały trzy dowody i.. legitymacja szkolna!
Zaczyna się szybka i dość nerwowa wymiana zdań. Kątem oka zauważyłam, że inni oczekujący w kolejce również z zainteresowaniem spoglądają w stronę rozmawiających.
- I nie jest wpisana w dowód rodziców? – dopytywała pani z biura.
- No ja wiem, że w nowych dowodach nie ma na to miejsca – kręciła głową z niedowierzaniem. – A paszportu też nie ma?
Widocznie odpowiedź również była negatywna.
- Cóż proszę państwa, ja wydam te bilety. Proszę pójść do stanowiska odpraw nr… Ale nie wiem jak to będzie…
Może godzinę później w megafonach rozległ się komunikat: „Przedstawiciel biura podróży ‘X’ proszony do stanowiska odpraw nr…”
Chyba legitymacja jednak nie pomogła w przekroczeniu polskiej granicy…
I tak się ciągle zastanawiam nad przyczyną tej sytuacji. Czyżby zadziałał brak wyobraźni, czy też może zwykła niefrasobliwość? Do tamtej chwili byłam przekonana, że to oczywiste i jasne, i dla wszystkich wiadome, iż przekroczyć granicę, przynajmniej na lotnisku, można jedynie z paszportem w dłoni lub dowodem. Nawet jako nieletni. A jednak. Okazało się, że nie wszyscy to wiedzą…




czwartek, 17 czerwca 2010

uległam...


W moim otoczeniu uchodzę za osobę twardo stąpającą po ziemi, realistkę z wybuchową domieszką romantyzmu. Wybuchową, bo jak bomba ze spóźnionym zapłonem, nigdy nie wiadomo kiedy romantyczna dusza dostanie skrzydeł, burząc cały misternie budowany wokół mnie ład i porządek. Chwilom słabości, jeśli ulegam, to po długiej walce, rzadko ot tak, po prostu... Ale najczęściej rzucam stanowcze „Nie”, wprawiając tym w osłupienie kusiciela.
I można prowadzić wówczas filozoficzne dysputy pt „Dlaczego?!”, mamić, kusić, przymilać się i używać argumentów, które w niejednej głowie wywołałyby zamęt porównywalny do tornada. Ale, gdy mówię „Nie”, znaczy ono dokładnie to co ma znaczyć i żadna to kobieca przekora, czy próba krygowania się. A naciskanie przynosi skutek odwrotny do zamierzonego.
Ale, gdy sama czegoś chcę… :) Wtedy wystarczy przelotne spojrzenie w oczy, przyczajony w kąciku ust uśmiech, jedno niedopowiedziane słowo, ulotne wspomnienie, muśnięcie dłoni…
Tym razem kusiciel zaatakował w najbardziej wyrafinowany sposób. Trafił we wszystkie słabe punkty na raz. Udało mu się to, o co inni zabiegali od dłuższego czasu…
Uległam…
Założyłam profil na facebooku:) 

A Wy myśleliście, że co?:)

 prezent 




poniedziałek, 14 czerwca 2010

niedzielnie - cerkiewnie


Niewiele rozumiałam z tego, co się wokół działo. Nie tylko, że po grecku, ale jeszcze w obrządku prawosławnym. Zauroczona ikonostasem i przepięknymi żyrandolami, siedziałam jak na szpilkach, czekając aż nabożeństwo dobiegnie końca, by móc obfotografować wszystko dokładnie. O ile wcześniej pop nas nie wyrzuci z cerkwi. Szkoda, że śpiewów nie dało się ująć w fotografii, bo sztukę obsługi kamery w aparacie opanowałam dzień później, wciskając z ciekawości czerwony guziczek na obudowie;)
Chyba trafiłyśmy na jakąś uroczystość w stylu pierwszej komunii, gdyż chłopczyk w białej koszuli i trochę dłuższych niż krótkie, dżinsach , był w centrum uwagi wszystkich i, na środku czegoś, co nazwałabym prezbiterium, recytował z ogromnym przejęciem „Ojcze nasz”. I do komunii (ichniejszej komunii) przystępował jako pierwszy. A na koniec pop przemawiał do niego długo, uroczyście, ale serdecznie i po ojcowsku.
Przysiadłyśmy w ostatnich ławkach, przywitane życzliwym uśmiechem i spojrzeniem kobiety w średnim wieku. Niedaleko nas beztrosko hasały dzieci, a ich matki rozmawiały ze sobą półgłosem. I wszystko bardziej przypominało atmosferę pikniku, czy spotkania towarzyskiego raczej, niż świątynnego zadumania. Kilkanaście minut później weszła młoda dziewczyna z kilkutygodniowym niemowlakiem. Natychmiast obstąpiły ją inne matki. Serdecznie przywitały i, sądząc po gestach i entuzjazmie w głosie, chyba gratulowały dziecka. I nikt ze zgromadzonych (w przedniej części zasiadło dość liczne grono kobiet i mężczyzn w wieku trochę późniejszym, niż średni) nie zwracał uwagi na gwar z tyłu, ani na kilkulatka z wyraźnym ADHD, który już kilka razy obiegł dookoła całą cerkiew, z wielką lubością wbiegając za każdym razem do pomieszczenia, które nazwałabym zakrystią. A wyławiany stamtąd przez chłopaka pełniącego funkcję kościelnego i ministranta w jednym, zaczynał swój bieg od nowa.
Nabożeństwo w cerkwi prawosławnej może trwać i kilka godzin. Nie wiem ile trwało to. Spędziłyśmy tam około godziny, starając się nie przeszkadzać swoją obecnością i nie rzucać zbytnio w oczy. Choć to ostatnie chyba niezbyt się udało, bo trudno w tłumie Greków udawać Greka:) (tak nawiasem mówiąc, przysłowie całkiem nieadekwatne do mieszkańców wysp, gaduł do sześcianu, ale na kontynencie – a i owszem, można doświadczyć jego prawdziwości).
Po nabożeństwie matki zarządziły zbiórkę swym pociechom i podeszły do popa. Nastąpiło uroczyste błogosławieństwo dla dzieci. Widać, że społeczność tego miasteczka jest bardzo mała i wszyscy się doskonale znają, gdyż pop pożegnał się z każdym osobiście, zamieniając przy tym kilka zdań. No a z racji ich wrodzonego gadulstwa – trochę to trwało:) I gdy już się wydawało, że będzie można zrobić użytek z aparatu, nagle, jak spod ziemi, wyrósł na przedzie cerkwi młody mężczyzna, a obok niego stanęła owa młoda dziewczyna z dzieckiem. Hmmm… Nie wiem, czy to był chrzest, bo nie zarejestrowałam nigdzie polania wodą (może przegapiłam), czy może jakieś specjalne błogosławieństwo dla nowonarodzonego dziecka. Muszę doczytać, jak to wygląda w kościele prawosławnym. W każdym razie pop spytał o coś młodych rodziców. Z odpowiedzi wywnioskowałam, że o imię dziecka. Gdyż po chwili konsternacji, wymiany zdziwionych uśmiechów i spojrzeń, padło imię „Alexandro”. Pop zaczął odmawiać modlitwy, wymieniając w nich imię chłopczyka, po czym zabrał malucha matce i obszedł dookoła ikonostas. Kłaniał się każdej mijanej ikonie, a i matce i nam serce truchlało na widok tego malca, niesionego przez potężnego mężczyznę z siwą brodą. Maluch też nie był zadowolony z takiego traktowania i uspokoił się dopiero, gdy trafił na powrót w ramiona mamy.
A gdy cerkiew już opustoszała, pop zniknął w zakrystii przyglądając się nam badawczo. Ale nie wyprosił, nie zgasił świateł. Obiektyw aparatu został skierowany we wcześniej wypatrzone miejsca:

    

  

  

  

  






niedziela, 13 czerwca 2010

... kto wie, czy za rogiem...


Powtarzają to wszyscy – od najstarszych Indian począwszy, a na współczesnych zadeptywaczy globu skończywszy: co ma być to będzie. Skoro na drugim końcu świata, na jednej z trzech uliczek mojej ulubionej wakacyjnej wsi, zapraszam na wspólny spacer osobę, która w przeciągu najbliższych godzin okazuje się być moją pokrewną duszą, myślącą, czującą i patrzącą na świat podobnie jak ja – wszystko jest możliwe.
Sąsiadowałyśmy hotelowymi pokojami. Przypadkowe spotkanie na balkonie, grzecznościowe „Dzień dobry” i wymiana informacji na temat przyczyn odpuszczenia sobie spotkania z rezydentką, gdzie warto pójść i co warto zobaczyć, czy państwa klimatyzacja działa poprawnie, czy może też macie arktyczny ziąb – nie zapowiadała jakieś ożywionej znajomości. Zwłaszcza, że wrodzony dystans, z jakim podchodzę do ludzi sprawia, że druga strona musi mieć w sobie wiele samozaparcia, by pokonać zasieki i okopy, i dotrzeć do mnie takiej, jaka jestem naprawdę, bez balastu tzw. pierwszego wrażenia. Doskonale wiedzą o tym ci, którzy i rok cały próbowali zdobyć moje zaufanie, by w końcu, z sukcesem, stać się integralną częścią mojego życia. Tym razem było inaczej. Po prostu zaskoczyłyśmy od razu.
Tamto spotkanie, ktoś powie – przypadkowe, odmieniło życie trzech osób i pewnie wpłynie na życie trzech kolejnych. Stałyśmy się nierozłączne na kilka kolejnych dni. I choć nas dzielą setki kilometrów, nadal dzień bez krótkiego kontaktu, to dzień stracony. Starałam się pokazać im Grecję taką, jaką czuję i kocham. Z sukcesem. Chyba wrócimy tam latem. Już nie we dwie z Ewą, ale w powiększonym składzie.
I dawno temu przestałam wierzyć w to, że życiem rządzi przypadek. Jest dokładnie to, co ma być. I nic więcej, ani mniej.




sobota, 12 czerwca 2010

mogę tak zaczynać każdy weekend:)



Przestudiowałam program telewizyjny i załamałam ręce. No tak, wakacje blisko, zaczyna się sezon powtórek… I oto niespodziewany telefon od Bratowej:
- Jedziesz ze mną na Golców?
Czy trzeba mi było dwa razy powtarzać?:) Zebrałam się w mgnieniu oka i zanim podjechała pod blok, już stałam pod klatką.
Jeszcze mam przytkane uszy, a w głowie wciąż hasają góralskie nuty. Namachałam się gałązkami, potrzepałam kuperkiem, potelepałam się w prawo i lewo, zdarłam gardło krzycząc, że lato rozpala każdego górala. I za całe dwie godziny zaatakował mnie tylko jeden krwiopijca, ha! O pogryzionej Bratowej przez delikatność nie wspomnę...
To ja jeszcze trochę zostanę w tych góralskich rytmach zanim wrócę do greckich wspomnień;)



 prezent 





piątek, 11 czerwca 2010

Podaruj mi trochę słońca?...


Bardzo późnym popołudniem, termometr na Wichrowym Wzgórzu, skierowany wprost w stronę słońca, wskazał ni mniej, ni więcej, a całe 45 stopni. Celsjusza oczywiście. „Uff, jak gorąco” – aż chciało się cytować Tuwima. Zwłaszcza, że kilka godzin wcześniej, gdy Królowa Dnia szalała z drugiej strony mieszkania, męcząc niemiłosiernie świeżo posadzone pelasie, słupek rtęci w cieniu, wiernie stał na straży 12 stopni mniej.
- Ale przywiozłam wam słoneczko – uśmiechnęłam się promiennie do moich koleżanek zakopanych po uszy w sprawozdaniach, łączkach i innych końcoworocznych nauczycielskich przyjemnościach.
- Trochę miało być! – uchyliłam się przed pikującym w moją stronę długopisem jednej z nich. – Ale ty to od razu dawka niemal śmiertelna.
- Kobieto! Twój sms był tu tematem numer jeden przez kilka dni. Jak mogłaś nas tak dręczyć?– dodała z udawanym pociąganiem nosem druga. – Wiesz jak nas tu skręcało, że ty tam w ciepełku, a my tu nawet 18 stopni nie mamy.
No. Czyli zazdrość skutecznie wzbudzona, choć zupełnie niezamierzona. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie. Bo kłębi mi się w głowie jeszcze kilka pomysłów na greckie posty. Tylko chwilowo jakoś mi to nie idzie. Tzn. pisanie mi nie idzie. Balkon już obwieszony kwiatkami, słoneczko świeci, więc łatwo zgadnąć, gdzie przesiaduję. Gdybym jeszcze była szczęśliwą posiadaczką lapatopika z bezprzewodowym Internetem (choć kabelek zawsze można na balkon pociągnąć), to wtedy byłoby chyba idealnie. 
Marzy mi się, prawda? :) Ale w końcu marzenia są od tego, by je spełniać. Na ich miejsce zawsze pojawią się nowe:)



sobota, 5 czerwca 2010

wiosenne barwy wakacyjnych krajobrazów


A jednak pora roku sprawia, że to samo, niby dobrze znane miejsce, wydaje się być widzianym pierwszy raz. Niby sezon się zaczął, ale tak naprawdę, że jest – widać będzie dopiero za trzy tygodnie. Puste plaże, wolne stoliki w tawernach, cisza, spokój. Kryzysu też nie widać, ani nie słychać. Jakby to wszystko działo się gdzieś obok, nie na wyspach.
Słoneczko śmiało całowało po nosie, szyi i ramionach, nie zważając na to, że skóra nie przywykła do takich czułości. Nie miała kiedy, skoro w Polsce niebo się rozpłakało na amen. Ale nawet, gdy się próbowało wyrwać z jego objęć i zamiast iść na plażę, tuptało się wśród gajów oliwnych, uliczkami okolicznych wiosek, czy spacerowało wąskimi uliczkami stolicy – i tak znalazło okazję, by zostawić swój ślad, by musnąć choć przez chwilę w czoło lub łydkę.
Najzieleńsza wyspa grecka wiosną jest tak zielona, że nie sposób tego opisać. Już raz próbowałam opisać wszelkie błękity i lazury morza – bez rezultatu. I przy opisie soczystej zieleni polegnę z kretesem. Latem jest pięknie. Wiosną – cudownie. Roślinność, jak wszędzie, budzi się do życia. Zapach kwitnących lip przyprawia o zawrót głowy, a na łąkach i przy drogach mnóstwo maków:

  


To czas kiedy kwitną opuncje:

  



Nie da się przejść obojętnie, gdy na klombach i rabatkach kwiaty aż krzyczą kolorami, przyciągając wzrok, nie mówiąc o obiektywie aparatu:

  



Nie podejmuję też kolejnej próby opisania kolorów morza, czy nieba. Żadne słowa nie oddadzą tego, co zobaczyły oczy:

  

  


Nawet stolica, Korfu Town, tak gwarna i tłoczna latem, zdawała się być jakby jeszcze uśpiona. Dopiero czas sjesty nieco ją ożywił. Wakacyjny turysta takiego widoku bowiem nie uświadczy: tłumy dzieci z plecakami, czy studentów, którzy na czas sjesty wylegli na ulice, opanowali park i okoliczne restauracje, i wypełnili na kilka godzin swym gwarem dotychczas ciche uliczki miasta.

  



A podczas jednego ze spacerów, trafiła mi się jeszcze koza – artystka. Zawzięcie skubała sobie trawkę i liście z drzewa, nie zważając na to co się dzieje na drodze. Ale gdy przystanęłam na chwilę, odwróciła się przodem, zastrzygła uchem i – jak rasowa modelka, nie ruszyła się, póki nie zrobiłam zdjęcia. 

  



Piękna, prawda? Zeszłego lata upolowałam pięknego osła. Właśnie doznał zaszczytu wpakowania do ramki i otrzymał miejscówkę obok monitora. Można go wypatrzeć obok, w albumie. A póki co, będę mu patrzeć głęboko w oczy i zastanawiać się, czy dane nam będzie się spotkać jeszcze raz latem.




czwartek, 3 czerwca 2010

oto znowu jestem:)


Jestem. Wróciłam. Nie muszę pisać, że było ciepło i fantastycznie, prawda?:) Co prawda psująca się klimatyzacja w pokoju sprawiła, że mam teraz katar, jakiego nawet w zimie nie miałam, ale co tu narzekać – ważne, że widziałam słońce:) I przywiozłam je chyba ze sobą, bo świeci od rana. No dobrze – trochę pokropiło popołudniu, ale każdy mi mówi, że tak słonecznego dnia (?!) od tygodnia nie było. Czyli 50% planu wykonałam. Nie musiałam pakować do słoika, ani kombinować inaczej – przyszło za mną:) A do tego w kalendarzu mam taki obrazek:

  

Bardzo na miejscu, prawda?:)

Czy się opaliłam? Oczywiście. Choć może nie tak bardzo jak przez wakacje, ale wystarczy, bym się odznaczała na ulicy, czego już doświadczyłam, bo ludzie się za mną dziwnie oglądają… Co prawda na plaży byłam może w sumie (zliczając wszystkie „razy”) ze dwa dni. Bo aż tak bardzo majowe słonko na Korfu nie rozpieszcza, ale świeci i nawet przez chmury opala. I wystarczyło pójść na spacer, by wrócić z innym kolorem skóry. A nachodziłam się tak, że nadrobiłam braki z ostatnich 10 miesięcy.
Obiecuję, że i tym razem napiszę co się działo. Bo jak zawsze działo się dużo. Ale muszę dojść do siebie. Przede wszystkim się wyspać, bo głowa sama mi leci w dół. Tak więc jeszcze kilka dni. No i muszę nadrobić braki w czytaniu, bo widzę, że mi się ich nieco nazbierało:) Ale to też jeszcze nie dziś.
No i miał być kawałek opalonego ciała. Nie wiem, czy na tym zdjęciu wygląda na opalone, czy nie, bo w rzeczywistości wygląda, ale jego właścicielka na pewno jest niepoczesana. Cóż, z korfickim wiatrem to ja nie wygram. Podobnie jak ze słońcem. Ale z nim akurat nie chcę;)