piątek, 31 października 2008

czas...


Cmentarz jest od kilku lat niemal nieodłącznym towarzyszem mojego życia, gdyż mieszkam naprzeciw największego cmentarza w moim mieście.
Idąc do szkoły codziennie przechodzę przez cmentarz. Czasem zajdę do Agnieszki, czasem do Sławka, zaświecę przy krzyżu znicz dla Irka, bo jego grób za daleko... Przyjaciele, których już nie ma. A czasem ich tak brak:( Szalonych pomysłów Sławka, niesamowitego optymizmu Agi, ulubionego "OK" Irka i tych kwiatków, które mi rysował na każdej kartce czy w liście, jakie przesyłał...
Wspomnienia się zacierają. Prawie nie pamiętam moich babć i dziadków. Ledwie migawki przebiegają przed oczami. Czasem patrzę na pożółkłe fotografie i wtedy nagle wraca ten zapach babcinej kuchni i fajki dziadka, ten smak śledzia po gdańsku, który dziadek tak uwielbiał, a my jeszcze bardziej, więc babcia sadzała nas na brzegu łóżka dziadka i karmiła wszystkich równo: łyżeczka po łyżeczce...
Czasu nie da się zatrzymać ani cofnąć. Biegnie nieubłaganie do przodu i musimy się z tym pogodzić. Tym co odeszli już nie powiem jak bardzo mi ich brakuje, jak bardzo za nimi tęsknię, jak bardzo są dla mnie ważni. Mogę powiedzieć to tym, którzy razem ze mną idą przez życie - choć często jest pod górę, choć często się boleśnie ranimy i nie potrafimy zrozumieć.
I staram się mówić. Żeby nie żałować, że nie zdążyłam im tego  powiedzieć, gdy byli obok mnie. Bo nie wiem, kiedy odejdą, ani kiedy ja odejdę:(
Smutno się zrobiło. Ale smutno mi od kilku dni, choć staram się tego nie pokazywać. Idę trochę pomarznąć na balkonie. Cmentarz o tej porze już pewnie świeci się jak gigantyczna choinka. Nie wiem dlaczego, ale bardzo lubię ten widok...

czwartek, 30 października 2008

uboczne skutki halnego


Jeszcze jeden dzień halnego i zwariuję... Ten ból głowy jest nie do zniesienia. Na jedzenie nie mogę patrzeć, bo mi zaraz niedobrze. W ogóle nie mogę patrzeć, bo mi świat wiruje... Nawet teraz... Zebranie myśli w jakąś sensowną całość, jest niemal niemożliwe do wykonania. Udało mi się zasnąć popołudniu, ale pewnie okupię to kręceniem się po łóżku do którejś nad ranem;/
Cały dzień działam jak automat. Po głowie krąży mi tyle różnych myśli i spraw. Aż cud, że ani razu się nie pomyliłam i weszłam do tych klas, w których dziś miałam lekcje. Nie potrafię tylko zrozumieć, czemu w pierwszej klasie zamiast mówić o greckich bogach, ciągle mówiłam o boskich Grekach:) Dzieciaki miały niezły ubaw:)) Aż w końcu któryś nie wytrzymał i spytał, czy znam jakiegoś boskiego Greka, skoro ciągle to w kółko powtarzam:)
Hmmmm... Znaczy, że jednak słuchają o czym mówię. Czyżby jakieś światełko w tunelu?

środa, 29 października 2008

wszystko w życiu się zmienia


Nastraszyłaś mnie Majeczko... Ale nie wiem jak wyłączyć te kody:( Pewnie to najprostsza rzecz pod słońcem, ale ja jakoś nie mam głowy do niczego... Spróbuję może jeszcze raz jutro coś wymyśleć, dziś już nadaję się tylko do pójścia spać.
Do tego nowy lektor z angielskiego powalił mnie dziś na łopatki...
Zmienili nam lektora w ubiegłym tygodniu. Nasza miła pani Terenia 'zaciążyła' i pojawił się pan Marcin. Oczywiście nasze młode kursantki są rozanielone, bo pan nawet przystojny, ale to już niestety nie to samo. Najpierw myślałam, że to może jakieś moje zboczenie zawodowe, ale jednak nie... Krzysiek, z którym zawsze pracuję w parze, był dziś wyjatkowo zdegustowany. Zajęcia to jeden wielki chaos i wielka improwizacja. Tu jakieś słówka, zaraz trochę gramatyki, ćwiczenie w podręczniku, potem znów trochę gramatyki i znów do podręcznika... A jedno z drugim nie ma kompletnie nic wspólnego. I do tego wieczne szukanie mazaka i gąbki. Obawiam się, że zanim się przyzwyczaję to minie sporo czasu. Wiem, jak trudno dzieciakom w szkole się przestawić, gdy nagle w środku roku zmieniają nauczyciela. Każdy z nas ma swoje nawyki i metody, one już się przyzwyczaiły do nas i naszego sposobu prowadzenia lekcji, a tu nagle - zmiana. No i właśnie jestem w dokładnie takiej samej sytuacji. Trzeba się przyzwyczaić i niestety wiele rzeczy zrobić samemu. Cóż - jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Czyż nie tak często bywa? I tak jestem z siebie wyjątkowo dumna, bo zrobiłam dziś 3/4 ćwiczenia ze słuchu i na 14 różnic w obrazkach dogadaliśmy się z Krzyśkiem na tyle, że znaleźliśmy ich aż 10:)
Mam też nadzieję, że jutro w końcu wyjaśni się wszystko u mojej siostry i wreszcie zobaczę na jej twarzy uśmiech. Gdyby mi ktoś jakieś 15 lat temu powiedział, że będziemy sobie tak bliskie i że to ja będę ją wspierać w takich chwilach jak ta, to postukałabym sie w czoło, bo przecież my nawet ze sobą rozmawiać nie potrafiłyśmy. A jednak... Czas i życiowe doświadczenie mogą tak zmienić nasz stosunek do drugiego człowieka, że albo zaczynamy go nienawidzić, albo darzyć jeszcze głębszym uczuciem. Oby w końcu wyszła na prostą. I tak ma wystarczająco pod górkę...

wtorek, 28 października 2008

...


Dostałam wczoraj surowy przykaz, że mam odpocząć. Więc obudziłam się dziś całą godzinę później. Czekał mnie półgodzinny marsz na drugi koniec miasta, na lekcje indywidualne. Ale że droga prowadzi przez park, to kolory jesieni i szelest liści pod nogami trochę pomogły mi uspokoić myśli i spacer po parku ogólnie dobrze mi zrobił na początek dnia. Trochę gorzej było z powrotem do szkoły. Musiałam podjechać te kilka przystanków tramwajem.
Czy mi lepiej? Nie wiem. Rozsypałam wczoraj cukier w kawiarni - podobno to na szczęście... Dziś wdepłam w.. no właśnie - też podobno na szczęście... Ale mnie się to chyba nie tyczy. Niebo co prawda mi na głowę nie spadło. Ziemia się przede mną też nie rozstąpiła i nie pochłonęła mnie na wieki. Wszystko się poprostu zmieniło. Nic więcej.
:(




niedziela, 26 października 2008

"Z niczego nie ma nic"


O rany! Moja własna, prywatna bratowa zaprosiła mnie do teatru... Szok! Bo my tak ze sobą prawie nie rozmawiamy, bo nie mamy o czym. Choć znamy się od liceum - ona miała zawsze swoje towarzystwo, ja swoje, nigdy nie próbowała się jakoś bliżej zakumplować ani nic w tym stylu. Zawsze liczyła się tylko jej przyjaciółka Ania. Ciągle Ania i Ania. Nawet mojej mamie ta Ania wychodziła bokiem. Ale ostatnio się coś stało, bo Ania ze swoją rodzinką nie przyjeżdża na nasze rodzinne (tak, nasze rodzinne!) spotkania, zjazdy, czy jak to inaczej nazwać. Nieważne. Nie o tym chce pisać.
Więc zaproponowała mi wypad do teatru. Byłam w takim szoku, że zgodziłam się zanim spytałam na co w ogóle pójdziemy:) Ale gdy usłyszałam tytuł od razu miałam ochotę ją uściskać, czego oczywiście nie zrobiłam:)
"Cholonek". Mamoooo...... Piękna sztuka, cała śląską gwarą... Dla mnie to był majstersztyk. Dwie godziny śmiechu do łez przeplatane chwilami takiej zadumy, że czasem było mi aż nieswojo. Mogę się rozwodzić nad kontekstem historycznym, nad skomplikowaną historią Śląska, nad wyborami, przed którymi przyszło stawać mieszkającym tu ludziom... Mogę, ale nie chcę. Tak dobrze się bawiłam. Cytaty z dialogów były niesamowite. Tytuł posta to też cytat - ulubione powiedzenie pani Świętkowej, jednej z bohaterek spektaklu.
Hmmm... Akumulatory załadowane na cały tydzień:) Nic tylko jutro rano wstać i zacząć tydzień na nowo, nie pamiętając o tym co było. O wszystkim się nie da zapomnieć, bo pewne sprawy utkwiły jak zadra. Ale w końcu "Z niczego nie ma nic" i wszystko zostawia po sobie jakiś ślad w naszym życiu.

sobota, 25 października 2008

przetrwałam....


Dziś sobota i chcę jak najszybciej zapomnieć o tym co było.
Bo przykro było usłyszeć od przyjaciół "Na śmierć zapomniałam", "Nic nie obiecałam"... A ja w swej wielkiej naiwności znowu czekałam, bo może jednak...
Bo bardzo przykro było sobie uświadomić, że po raz pierwszy się cieszę, że nie mam rodziny. Że nie muszę się martwić kto mi odbierze dziecko ze żłobka, przedszkola czy świetlicy, bo ktoś miał ochotę zdezorganizować mi w ostatniej chwili całe popołudnie tłumacząc to wykrzyczanym mi w twarz "Ja pracuję po 12 godzin, a to pani praca i pani życie prywatne mnie nie interesuje"...
Dobrze, że choć wczoraj mogłam trochę odreagować. Już nawet nieważne, że prawie cały czas siedziałam w kuchni obierając i krojąc ogórki, pomidory, krojąc fetę, robiąc kawę, herbatę itd. Wszystko było nieważne, bo byłam wreszcie w domu, a w pokoju rozbrzmiewał radosny śmiech, za którym tak bardzo tęskniłam. I, po raz pierwszy od kilku dni, zasypiając miałam świadomość, że to nie było zmarnowane popołudnie i wieczór.

środa, 22 października 2008

w jesiennym nastroju


Na moim balkonie już jesień. Piękne pelargonie, które z dnia na dzień stawały się coraz mniej piękne - zniknęły.
Na mojej głowie też już jesień. W końcu wyczarowałam trochę czasu dla siebie. Szum suszarek, zapach farb i lakierów do włosów - po kakofonii dźwięków szkolnych. Taka odmiana była nawet wskazana.
Zrelaksowana, odmieniona zabrałam się za jesienne porządki. Najpierw sadzenie kwiatków, które od dwóch tygodni cierpliwie wypuszczały korzonki na kuchennym parapecie. Moja mama łapie się za głowe, gdy mówię, że idę kupić ziemię i doniczki, bo trzeba rozsadzić kolejną pokrzywę, strzałkę czy skrzydłokwiat. Nie ważne jaka pora roku. Rosną jak na potęgę, a ja uszczęśliwiam nimi moich znajomych i koleżanki z pracy:)
Kuchnia posprzątana, parapet obstawiony doniczkami ze świeżo zasadzonym kolejnym rzutem czerwonej pokrzywy, więc kolej na balkon. Po niecałej godzinie znikają wszystkie pelargonie - moja duma przez całe lato. Przy okazji się porządnie dotleniłam. Ciepłe październikowe, dość późne już popołudnie dosyć skutecznie wprawiło mnie w błogi nastrój.
Potem trzy razy windą trasa: góra -dół, bo worki z dowodami zniszczeń nie zmieściłyby się do zsypu;)
Dalej: przewiesić jedno pranie i załączyć drugie no i chwila przed komputerem, i kolejna produkcja zbędnych papierów, by w końcu usłyszeć od kręgosłupa: "Oj, moja droga. A było się nie schylać, nie dźwigać, siedzieć na krześle jak człowiek.... To teraz cierp."
Cóż. Napracowałam się. Ale czasem to najlepszy sposób, by odreagować. Od jutra maraton: konferencje, zebrania itd. 3 dni na wysokich obrotach od rana do wieczora.
Przecież, że dam radę. Jestem dzielną dziewczynką.

niedziela, 19 października 2008

Brak tytułu

Oj tak, zgadzam się z ciocią Anny w zupełności. Mój znajomy kiedyś powiedział, że nauczyciel to trochę jak aktor, ale nie do końca. Musi być autentyczny w tym co robi. Gdy uczniowie wyczują, że nie dotrzymuje słowa, gdy zobaczą, że zmienia reguły, które sam ustanowił - stracą do niego jakikolwiek szacunek, jest u nich - jak to mówią - przegrany. Ale czasem musi też założyć maskę. Przecież nie muszę się obnosić z moim złym nastrojem czy samopoczuciem. Uczniowie nie są winni temu, ze ktoś przed momentem mnie zdenerwował. Miałam dobrych "nauczycieli zawodu", niekoniecznie nauczycieli z zawodu. Nauczono mnie jednego: mam być profesjonalistką w każdym momencie. Swoje troski i niepokoje dnia codziennego zostawić na korytarzu, emocje po kłotni z koleżanką, czy po reprymendzie dyrektora, schować do kieszeni- teraz jest lekcja, teraz ktoś inny jest ważny. I staram się do tego stosować. Czasem uczniowie sami, patrząc na mój wyraz twarzy, mówią "Ooooo, dziś to pani jest wkurzona.." A ja, nawet jak nie zwrócą na to uwagi, gdy emocje są zbyt duże, mówię w takich chwilach wprost "Słuchajcie, dziś nie pytam, ktoś mnie zdenerwował. Nie chcę, żeby się to odbiło na czyjejś ocenie i nie chcę potem słyszeć, że się na kimś wyżywam".
Ale każde emocje muszą znaleźć gdzieś ujście. Więc cieszę się, że jednak się zdecydowałam na to pisanie. Czytam uważnie wszystkie komentarze i cieszę się, że one są. Sa dla mnie bardzo cenne.
Pozdrawiam wszystkich:)

sobota, 18 października 2008

raz w górę, raz w dół


Jestem zmęczona. I właściwie tym zdaniem mogłabym skończyć mój wpis.
Jestem zmęczona kończącym się tygodniem, konferencjami, tym całym cyrkiem z akademiami, cynicznymi uwagami, spojrzeniami pełnymi zawiści, odpowiadaniem na pytania, które, mam wrażenie, były zadane grzecznościowo i odpowiedź, jakakolwiek by była, i tak nie była ważna.
Jestem zmęczona udawaniem, że jest ok, bo nie jest. Bo obietnice i wielkie słowa okazały się po raz kolejny jedynie obietnicami i wielkimi słowami.


wtorek, 14 października 2008

"Dla Was dziś wszystkie kwiaty zerwane w ogrodach..."


Piosenka ta była śpiewana przez nasz szkolny chór na wszystkich akademiach z okazji Dnia Nauczyciela.
Było mi dziś niezwykle miło, gdy odbierałam życzenia od byłych uczniów. Cieszę się, że pamiętają. Ja sama dziś często wracałam myślami do moich szkolnych lat. Z wielkim sentymentem wspominam bowiem niektórych swoich nauczycieli. Bez nich nie byłabym tym kim jestem dziś.
Moja wychowawczyni z klasy II i III szkoły podstawowej. Sobie tylko znanym sposobem wbiła mi do głowy zasady ortografii i rozbudziła zamiłowanie do książek...
Moja nauczycielka muzyki. Ze wzruszeniem niemal wspominam jej pąsy na twarzy i szyi, gdy każdy występ szkolnego chóru przeżywała, jakby to był pierwszy występ w jej życiu. To Ona zaszczepiła we mnie miłość do muzyki. Dziś sobie nie wyobrażam życia bez dźwięków, bez śpiewu...
Pani z języka polskiego, ta z podstawówki. To Ona pokazała mi na lekcjach piękno poezji ks. Twardowskiego. Strofy jego wierszy, jak żadne inne, tkwią we mnie bardzo głęboko. Często je cytuję. Czasem jego słowami tłumaczę swój stan ducha - mam bowiem wrażenie, że pisał je o mnie i do mnie...
Na wszystkich szczeblach edukacji miałam niebywałe szczęście spotkać niezwykłych historyków. Ich opowieści rozwijały mą wyobraźnię. Sprawiały, że sięgałam po kolejne i kolejne książki... I to historia stała się pasją mojego życia.
Wdzięczna jestem tym, którzy kiedyś stanęli na mojej drodze i sprawili, że ich pasje stały się też moimi.

każdy dzień jest pełen niespodzianek:)


Dziwny dzień. Byłam pełna czarnych myśli wychodząc dziś rano z łóżka. Kolejny dzień, gdy trzeba naciągnąć czas i wszędzie i ze wszystkim zdążyć... Ale tym razem...
Po kolei:
Najpierw szkoła i przyspieszony kurs obsługi rzutnika multimedialnego i laptopa. Tak, tak. Jeden jedyny raz miałam do czynienia z laptopem podczas tegorocznych wakacji. Niby to samo co komputer, ale że dla mnie wszystko co nowe wydaje się dziwne i skomplikowane, to już na wstępie problem nr1: Jak się otwiera laptopa? Ubaw po pachy :D Uczniowie przysłani mi do pomocy o mało się ze śmiechu nie rozłożyli na podłodze, bo.... próbowałam go otworzyć do góry nogami i nie z tej strony w ogóle:D Wiem, jestem zdolna:)
Ale gdy już laptop się załadował i chłopcy podłączyli rzutnik - problem nr2: Czemu rzutnik nie działa?
Co ja robię w takiej sytuacji? Szukam instrukcji obsługi oczywiście. Stoję więc i studiuję obrazki z instrukcji, gdy nagle mój wzrok padł na rzutnik. Tym razem mogłam się odgryźć chłopakom swoim panicznym atakiem śmiechu. Z tyłu był guziczek:) Wystarczyło przełączyć go na 'włącz' :D
Mamy remis, 1:1 :))
Wszystko działa, już wiem co i jak. Jestem z siebie dumna jak nie wiem co:)
Zaczyna się lekcja. Dzieciaki się rozsiadły, wszystko odpaliło, nic nie popsułam - co jest bardzo ważne w moim przypadku;)- i mogę się w końcu rozgadać. Prezentacja sobie leci, ja bla bla i nagle....
Bateria w laptopiku padła :D A kabelki z zasilaczem zostały w pokoju nauczycielskim :D Zaczełam się śmiać jak głupia. Wyłączyłam wszystko, załączyłam telewizor i odpaliłam płytke na dvd... I po co było sobie życie utrudniać? Nie trzeba było od razu na dvd to włączyć? To nie, przez rzutnik mi sie zachciało :D Jak mnie chłopaki przydybali na przerwie to myślałam, że się po korytarzu będą turlać ze śmiechu :D
Ale przynajmniej teraz wiem jak się to cudo techniki uruchamia:)
Po lekcjach (nic niespodziewanego się już nie zdarzyło) sprintem do domu i po chwili oddechu przy kawie, kolejny bieg na autobus i na angielski... Grupa po wakacjach prawie w komplecie. Atmosfera niepowtarzalna. Świetny przykład, jak przez śmiech i zabawę można się uczyć. 1,5 godz minęło jak zawsze za szybko. No a potem Ewa i długo oczekiwana wizyta w Cafe Costa... Mmmmmm..... Czekolada na gorąco, ciacho i oczywiście niekończące się rozmowy. Spontaniczny wypad do pustego już reala. Kierunek - farby do włosów. Potem po pizzę i kolejne kilka godzin ploteczek, tym razem w mojej kuchni:)
Jutro wolne. Nie trzeba nic robić na jutro, żadnych sprawdzianów, żadnych lekcji. Można było dziś 'poszaleć':)
Ciągle jeszcze dziś. No tak, bo za chwilę będzie jutro:)


czwartek, 9 października 2008

małe szkolne piekiełko


Gdyby ludzka głupota umiała fruwać, musiałabym chyba powiązać niektórych moich uczniów, by nie odfrunęli gdzieś w przestworza...
Nie, nie mam zamiaru nikogo obrażać. Przeraża mnie po prostu czasem stosunek nastolatków do wszystkiego i wszystkich. "Jakie to głupie!" "Przecież to bez sensu!".. No tak. Identyfikator jest bez sensu, mundurek jest głupi, nawet legitymacja szkolna jest niepotrzebna (delikatnie mówiąc..).
Urok wieku? Wiem. Ale niestety nie da się wszystkiego zwalić na młody wiek. Jest jeszcze coś takiego, jak elementarne zasady dobrego wychowania. A tego młodym ludziom właśnie często brakuje.
Nie ma dnia chyba, bym nie zagryzając warg i nie hamując rosnącej we mnie irytacji, nie powtarzała jak mantrę: nie huśtaj się na krześle, nie pluj papierami, schowaj jedzenie - to nie przerwa, nie obrywaj liści z kwiatka, odwróć się do mnie przodem, wypluj gumę do kosza, nie rzucaj nożyczkami - nikomu nie są na mojej lekcji potrzebne, nie rozmawiaj, bo za chwilę bedziesz krzyczeć, że nie rozumiesz zadania, nie chodź po klasie....
Nie... Nie uczę w szkole specjalnej ani w podstawówce... To jedna z lekcji w jednej z klas pierwszych w gimnazjum - molochu (bo ze względów oszczędnościowych chyba łatwiej było 10 lat temu utworzyć jedno gimnazjum dla dzieciaków z połowy miasta niż dwa mniejsze...).
Czasem się zastanawiam, po wyjściu z takiej lekcji, jak wobec tego wyglądają lekcje w podstawówce? Czy takie wędrówki ludów na lekcji to norma? Czy wyciąganie kanapki z plecaka po dzwonku na lekcję, a czasem i sprawdzeniu obecności, to przejaw przekory, czy może jakiś wyuczony nawyk? Przecież uczyłam w szkole podstawowej i jakoś było normalnie. A może to ja byłam taką terrorystką i tylko u mnie na lekcjach uczniowie wiedzieli jak się zachować?
Nie. U innych nauczycieli było tak samo. To co się zmieniło od czasu owej nieszczęsnej reformy oświaty?...

Tegoroczna próba sprawdzenia z jakim stanem wiedzy dzieciaki startują w gimnazjum. Nad czym popracować, jakie problemy nas czekają, kto zabłyśnie wiedzą, więc na kogo zwrócić uwagę, jako obiecującego kandydata do konkursów przedmiotowych...
Siadłam z wrażenia i przez dobre kilka minut zachowywałam się jak autystyk. Nikt... Nikt, zupełnie nikt z 20-osobowej klasy, nie wiedział co się stało w 1939 roku...
Oto dialogi uczniów w tejże własnie klasie podczas pisania testu:
- III rozbiór Polski? A to było coś takiego? - widzę rozbiegane oczy uczennicy.
- A co to jest odzyskanie niepodległości? - słychać głosy z tyłu sali.
- A tak w ogóle to co za kretyn wymyślił takie głupie pytania!- oburza się wyfarbowana blond panienka, wiekowo uczennica klasy I, z wyglądu raczej I liceum nie gimnazjum...
- Jaka odpowiedź fałszywa?? Nie mają innych zmartwień?
- A myśmy na lekcjach nie mówili gdzie Śląsk a gdzie Małopolska! Co to za głupie nazwy! - krzyczy inny oburzony pierwszak, obrażony, że coś się od niego wymaga poza obecnością na lekcji.
- Jak nie, głupku! Było! Sprawdzian nawet był! - odkrzykuje mu kolega z drugiego końca sali.
- Jakie to głupie! A pani to powinna nam pomóc, a nie rozdaje i nawet nie tłumaczy!

No tak. Najlepiej jakbym jeszcze podała prawidłowe odpowiedzi...

I jak czasem nie mieć serdecznie dosyć? A przecież w ciągu 45 minut lekcji trzeba okiełznać to towarzystwo rozczeniowo nastawione do świata: usadzić na miejscach (tylko jeden uczeń na 700 innych w szkole, ma zdiagnozowane ADHD, więc reszta powinna usiedzieć na miejscu od dzwonka do dzwonka - teoretycznie, jak się okazuje), poprowadzić lekcję tak, by największa maruda w końcu uznała, że było w miarę, kontrolować w międzyczasie wszystkie gaduły, plujki, wędrowniczki i innych, o których była mowa wcześniej, wyłowić z tłumu tych, którzy nie nadążają z pisaniem notatki, bo np. umiejętność pisania nadal jest im całkowicie obca, dostrzec perełki, które chciałyby dowiedzieć się czegoś więcej, ale nie mają odwagi się zgłosić, żeby nie dostać etykietki lizusa lub kujona...

Tak, wiem. Czasem to tylko jednostki, które potrafią rozbić każdą lekcję, a czasem to całe zespoły klasowe. Ale przecież są też klasy, w których takie zachowania by nie uszły, bo zaraz koledzy wyśmieją, zbesztają, odsuną od grupy.
W każdym razie wszyscy za rok będą mądrzejsi. Już się nauczą nie chodzić po klasie, nie jeść na lekcji, nie krzyczeć tylko mówić. Lekcje u nich będą prawdziwą przyjemnościa. A za dwa lata będą niemal wypoczynkiem dla strun głosowych i nerwów większosci nauczycieli.
Ale przyjdą kolejni. I cała 'zabawa' zacznie się od początku. A ja, jak co roku o tej porze pewnie sobie zadam pytanie - czy tak już będzie zawsze? Czy będzie kiedyś normalnie? Kiedy uczeń będzie się zachowywał jak uczeń? Kiedy norma znów będzie normą, a patologia patologią?

niedziela, 5 października 2008

Dobrze mieć wspomnienia


Dwa miesiące temu o tej porze siedziałam w autokarze, w drodze na lotnisko, z głową pełną wspomnień, nieświadoma czekającej mnie dwugodzinnej mordęgi stania w kolejce do odprawy bagażowej... Ale tego fragmentu podróży powrotnej wolę nie pamiętać.
Album ze zdjęciami ciągle leży w zasięgu ręki. Nie ma dnia, bym do niego nie zajrzała. Czego szukam? Wspomnień tamtych dni, słońca, ciepła, uśmiechu. Tęsknię za czasem, gdy głównymi zmartwieniami było to, że leżak jest niewygodny, że wszędzie pełno piachu, że znowu kot wlazł przez balkon do pokoju i przeraźliwie miauczał, choć to dopiero 6 rano, że słońce się za szybko obraca i już cienia brakuje, choć przed chwilą go było pod dostatkiem... Tęsknię za czasem, gdy właściciele mijanej codziennie tawerny czy wypożyczalni samochodów z daleka wołali co słychać, jak mija dzień, gdy sklepikarze czy taksówkarze machali na powitanie, gdy po kilku dniach nie trzeba było składać zamówienia na poranną kawę, bo pani w barze wiedziała już doskonale co przynieść... Tęsknię za tym kolorem nieba, za niesamowitą barwą wody...
Dziś są inne zmartwienia, wokół inni ludzie, inny kolor nieba nad głową. Więc cieszę się, że mam do czego wracać. Dobrze mieć jakąś odskocznię od codzienności. I jak to mawia moja przyjaciółka Ewa "Dobrze mieć swojego Greka".

piątek, 3 października 2008

...

Jestem naiwna. I oto cała moja wina. Bo po raz kolejny uwierzyłam, że może być normalnie, choć rozsądek podpowiadał, że będzie jak zawsze...
I tyle. Dzisiaj nic więcej nie będzie. Nie chcę wysłuchiwać, że przesadzam, wyolbrzymiam, jestem nadwrażliwa. Nie, jestem rozżalona, zirytowana, zdenerwowana. I mam prawo do własnych uczuć.

czwartek, 2 października 2008

Co mi w duszy gra


Aż się czasem łapię za głowę, cóż jeszcze za święto zostanie wymyślone. Dziś, jak usłyszałam rano w radiu, jest światowy dzień muzyki. No tak. W sumie czemu nie. Ale nie wiem też po co. Zresztą, nie mnie się zastanawiać nad sensownością takiego czy innego dnia. Jak dla mnie to muzyka i tak ma swoje święto codziennie, bo nie wyobrażam sobie życia bez niej. Ciągle coś podśpiewuję (nawet teraz wtóruję panu Szcześniakowi śpiewając razem z nim "Kiedyś, gdy zmądrzejemy, gdy świat się zmieni..(...) gdy będzie uczciwiej i dużo mniej już będziemy chcieć..."), ciągle mi coś gdzieś gra, choćby nawet tylko w duszy.
Nie nie, nie uciekam przed ciszą. Zwłaszcza po kilku godzinach w hałasie niemal tak wielkim jak na jakimś lotnisku, z utęsknieniem czekam aż zamknę za sobą drzwi mieszkania i ogarnie mnie błoga cisza. Ale żyć bez muzyki? O nie:)
Każdy ma swój ulubiony gatunek muzyczny, swojego ulubionego wykonawcę, czy zespół. Dla jednego muzyka operowa będzie jedynym gatunkiem zasługującym na miano "muzyka", dla innego prawdziwą muzyką będzie punk, dla jeszcze innego pop, disco polo, metal czy jakaś muzyka alternatywna. Przecież to i tak rzecz gustu. A jak mawiali starożytni: z gustami się nie dyskutuje:)
I właśnie mi przyszły do głowy słowa Ludwika van Beethovena, które chyba najtrafniej oddają definicję muzyki:
"Muzyka powinna zapalać płomień w sercu mężczyzny i napełniać łzami oczy kobiety".