Ile tam nie byłam? Dwa lata?... Podobno, gdy stanęłam na rynku, miałam rozmarzoną minę… Hmmm… Ciekawe jak wygląda effka z rozmarzoną miną ;)
Obowiązkowym punktem programu było oczywiście przywitanie się z Wawelskim. Grzeczny jak zawsze. Nawet ogniem zionął w odpowiednim momencie.
Pogoda była jak na zamówienie. Cały dzień świeciło słońce. Śnieg był jedynie wspomnieniem. Można było w nieskończoność spacerować wzdłuż Wisły i podziwiać łabędzie, kaczki i inne fruwające stwory, które nachalnie upominały się o papu.
I pewnie nogi niosłyby nas wciąż i wciąż przed siebie, gdyby nie to, że w głowie, jak czujnik, włączała się co chwila myśl o treści dla laika niepojętej - „Zupa cebulowa”.
Zupa jak zupa – ktoś pomyśli w tym momencie. Ale ta akurat ma wymiar niemal symboliczny. W kwestii jedzenia jestem wybredna niesamowicie. Przy czym zupy odpadają w przedbiegach. Mam stały, niewielki zestaw zup, które zjem bez kręcenia nosem i drugi, całkiem spory, takich, których z własnej i nieprzymuszonej woli nie tknę się nigdy. Toteż przy pierwszej wizycie u moich krakowskich kuzynów na sam dźwięk „zupa cebulowa”, moja wyobraźnia zaczęła wyprawiać harce i wariactwa tak nieopisane, że miałam ochotę wziąć nogi za pas i wiać gdzieś na drugi brzeg Wisły, byle nie kazali mi jeść tego, co zobaczyłam oczami wyobraźni. Załamały chłopaki ręce na widok mojej przerażonej miny i dawaj mnie przekonywać, że to jednak zjadliwe i wcale nie takie straszne jak by się wydawało. W końcu, żeby im przykrości nie robić, obiecałam, że choć łyżkę zamoczę i obliżę. A potem zdecyduję, czy zjeść do końca, czy jednak powiększyć spis zup niezjadliwych.
Zamoczyłam. Oblizałam. Kilka minut później prosiłam o dokładkę… Od tamtej pory Kraków bez zupy cebulowej, to nie Kraków.
I tym razem nie mogło być inaczej. A zupą cebulową zarazili się też inni:)
Czas płynął wolno i leniwie. A potem przyszedł zmierzch. I czas na ostatni spacer. Takiego Krakowa jeszcze nie widziałam. Zagrał na czułych strunach. Mocno. Aż ciężko było wracać do domu.
Ale takiego dnia mi właśnie było trzeba. By móc się cały dzień śmiać, gadać o głupotach, a czasem nawet od rzeczy. Na zupełnym luzie. Choć raz na jakiś czas.
Było cudownie... Dziękuję:)