Dziewczę usiadło naprzeciw mnie i.. moja belferska krew aż się zagotowała. Mało brakowało, a zaczęłaby bulgotać na głos. Dziewczę żuło gumę. Nic nie mam przeciw żuciu gumy, ale nie na litość boską w czasie zajęć! No dobrze – niech sobie przeżuwa od czasu do czasu, ale nie żeby jej żuchwa latała jak nakręcona. Do tego robienie balonów i to mlaskanie… Nosz…
Wyjścia były dwa. Albo zgodnie z wszelkimi zasadami asertywności grzecznie poinstruować, żeby sobie te gumę wsadziła pod język (bo gdzie indziej, to już nie będzie asertywnie…), albo przetestować jej stan domyślności. I co wybrałam? Oczywiście wersja „b”. Co dziewczę obróciło żuchwą, mlasnęło i strzeliło, ja ze wzrokiem pokornego cielaka wpatrywałam się w nią jak w malowane wrota. Głupio się przy tym uśmiechając. Pojęło. Po pół godzinie zajęć moje uszy przestały rejestrować owe dziwne dźwięki a i twarz jej przybrała bardziej ludzki wygląd.
Jakby tego było mało – nagle nasza grupa zaczęła się rozrastać w tempie zastraszającym, a salki z gumy niestety nie są. Miało być po 15-16 osób, a nas już wczoraj było 14-tu, przy czym 4 osoby były nieobecne… Czy takie traktowanie klienta jest fair? Co prawda ceny w tym roku nie podnieśli, ale ograniczyli liczbę zajęć. Zaczęliśmy cały tydzień później, skończymy dwa tygodnie wcześniej – czyli już 3 tyg. w plecy. Do tego przerwa między semestrami wydłużona, poza normalnymi feriami, o 2 tygodnie – i już się nam cały miesiąc z kawałkiem uzbierał. No i do tego te przeładowane grupy. A jak faktycznie nałożą VAT na szkoły językowe i cena podskoczy, to poważnie się zastanowię nad zmianą szkoły. Choć z tej jestem zadowolona. A raczej nie ze szkoły, tylko z lektora. Już się przyzwyczaiłam do jego chaotycznej osoby. A że w każdym szaleństwie jest jakaś metoda – całe zajęcia jestem maksymalnie skupiona, bo nigdy nie wiadomo czym nagle zaskoczy. No a w poniedziałek się wyjaśniło, dlaczego w zeszłym roku tak rzadko mnie wywoływał do odpowiedzi. Gdy zadawał pytanie i mówił „Jola”, Jola grzecznie odpowiadała. I tak kilka razy podczas zajęć. Myśleliśmy, że to dlatego, że Jola tak naprawdę była najsłabsza z grupy i wszystko po to by ją ośmielić. No i oto Joli w tym roku nie ma z nami. Ale w poniedziałek usłyszeliśmy „Zadanie domowe przeczyta Monika i Jola”. Spojrzałam na siedzącą naprzeciwko Joasię – może pomylił imiona? Monika przeczytała swą kwestię i… cisza. Odwróciłam się, jak wszyscy zresztą. Prowadzący wymownie wywrócił oczami, ewidentnie wskazując na mnie.
– A to ja mam czytać? – spytałam jak dziecko w szkole.
– Oczywiście.
– Ale ja nie jestem Jola. – uśmiechnęłam się, a M. o mało nie spadł z krzesła pytając „Jak to?!”.
Wczoraj sytuacja się powtórzyła. Ale oto w grupie pojawiła się nowa Jola – z imienia własnego jak najbardziej. I biedaczka odpowiadała. Za siebie i za mnie chyba też, bo dość często padało jej imię. Cóż, ja na „Jola” nie reaguję. W szkole reaguję na „Iwonka”, ale tylko w wykonaniu mojej ulubionej Muzyczki, która mnie tak ochrzciła kilka lat temu i tak już zostało. Ale „Jola”? Hmmm… M. się połapał w połowie zajęć, gdy nie ta Jola mu odpowiadała i stwierdziłam, że wyhaftuję sobie „Ewa” na rękawie, żeby już mnie nie mylił…