poniedziałek, 12 marca 2018

czerwony jak...

Nie mogę powiedzieć, że zupełnie nic się nie dzieje. Bo się dzieje. Wciąż. Od śmierci Taty minął rok. Cieszyłam się jak dziki Reks, gdy Rajski mnie zawlókł do sklepu sportowego i kupił mi piękną, czerwoną kurtkę… Bo to kolor, do którego od dłuższego czasu pałam miłością przeogromną. Do ślubu też szłam w czerwonych butach – przy ogólnym zdziwieniu wszystkich tych, którzy myśleli, że żartuję, gdy opisywałam mniej więcej (bardziej mniej, bo w końcu po co zdradzać wszystkie szczegóły) mój pomysł na własną ślubną kreację. Nawet przy zakupie nowego laptopa jasnym był jeden jedyny warunek – obojętne jaki, byle czerwony! No i czerwony był, ale gorszy jakościowo. Więc przełknęłam srebrnego, ale z czerwoną torbą ;) No taki bzik. Gdy szybko szukam w torebce portfela lub telefonu.. - oczywiście, że mam problem je znaleźć . Oba czerwone :)
Miesiąc temu zmarł Tata Rajskiego i kurtka zwisła w szafie, czekając następnej zimy, a ja znów wskoczyłam w szarości, czernie i granaty. Ktoś powie „W dzisiejszych czasach już się długo żałoby nie nosi”. Być może. Ale ja pod wieloma względami nie jestem z dzisiejszych czasów. Po Tacie nosiłam cały rok. I to był mój świadomy wybór. Nie powiem, z ulgą założyłam po roku jasne ubrania. No i ta cud – kurtka… Poczeka. Mam nadzieję, że nic więcej się nie podzieje. Choć się niestety dzieje. Mama… Dwa tygodnie temu jak grom z jasnego nieba spadła na nas diagnoza: rak złośliwy prawej nerki… Otrzymała natychmiast kartę DILO. I w ciągu dwóch dni miała wizytę u lekarza, dwa dni później TK, jutro kolejna wizyta i chyba już termin usunięcia nerki. Całej. Nie da się samego guza.. Wiem – w dzisiejszych czasach rak to nie wyrok. Ale najbardziej boję się, że będą przerzuty… Sis pojedzie z Mamą. Ona udaje, że jest twarda, ale widzę, że się boi. Jak my.