Wyprawa do Warszawy była dla moichuczniów bez wątpienia przygodą życia. Nikt nie narzekał nawczesną godzinę zbiórki, przez cały dzień nikt nawet niestęknął, że niewyspany-zmęczony-chce już do domu. Właściwie,nikt poza mną, no ale, że ja maruda – to już przecież wszyscywiedzą:)
Pałac Prezydencki jest w środkuniesamowity! Ale nad czym zastanawialiśmy się ciągle po cichu? Jakoni to robią, że po takich dzikich tłumach, które się czasem'przewalają' przez te ogromne sale, wszystkie dywany są takmiękkie, puszyste i czyste... Mój skromny dywan po sześciu latachwcale nie częstego po nim deptania, przyklapł był ospale i nawettrzepak ani odkurzanie szczotką nie pomagają w jego liftingu. Nonic – moja hacjenda to nie Pałac Prezydencki więc nie śmiem sięporównywać. W każdym razie – nie dziwię się, że Gospodarztego miejsca mieszka gdzie indziej. Też bym nie chciała mieszkać wmuzeum. Bo tak właśnie się czułam chodząc po tych ogromnychkorytarzach, czy przemierzając jeszcze większe sale... Nie mojeklimaty. Zatem bycie prezydentem naszego kraju to zdecydowanie nierola dla mnie hihi :)
Wróciliśmy do domu późną nocą. Zwyróżnieniem! Dzieciaki szczęśliwe – ja zresztą też :)
A już na drugi dzień rano znówposkładałam się na autobusowym siedzeniu, przytuliłam do poduszkiz krową i próbowałam choć chwilę przekimać drogę do Kłodzka.Nic z tego. Lało jak z cebra więc plany wycieczkowe byłykorygowane z minuty na minutę. Towarzyszył nam ten deszcz przezpierwsze dwa dni. Ale... Ani razu nie zmokliśmy! Gdy tylkowysiadaliśmy z autokaru, deszcz znikał. Zmarzliśmy za toniesamowicie wdrapując się na Szczeliniec, mgła przeokropnazasłoniła przepiękne widoki ze szczytu, porywisty wiatr o małomnie nie zwiał z platformy widokowej, ale dobre humory nieopuszczały nikogo. Co jakiś czas słychać było z grupy mniej lubbardziej nieśmiałe „Muuu”. To z powodu mojej piżamy - też zkrową, która wzbudziła tak powszechną wesołość, że jakzeszłam rano na śniadanie przywitał mnie krowi chórek, któryprzepięknie zamuczał na mój widok :)
Takiej wycieczki dawno nie miałam.Trzy dni, dwie noce. Koszmar każdego nauczyciela. A tu?... Jak padłohasło, że cicho, bo „Pani Ewa musi odespać..”, bo „Kierowcamusi być przytomny..”, bo „Przewodnik...”, bo „...” - byłocicho. Bez dyskusji. Dwie najliczniejsze klasy w szkole. Nikt nierozrabiał, nie szukał guza, ani okazji do obniżenia zachowania.Sami się liczyli, sami pilnowali by się nie rozchodzić, nierozciągać... Oj – długo taka grupa już się nam chyba nietrafi.
A wczoraj, w powiększonym składzie ouczniów z innych klas, bawiliśmy się na komersie. I jak? Bosko! Iwreszcie kupiłam czerwone buty! Tzn – pojechałam po buty,przyjechałam też z sukienką. Bo tak się do mnie uśmiechała zwieszaka, że postanowiłam ją przymierzyć. I jakby była szyta namnie... Czy mogłam ją tak zostawić? Pewnie, że nie:) I nieżałuję. Czułam się w niej bardzo swobodnie – ja wrógsukienek, dobrze czułam się w rzeczonej... Świat oszalał... Nowebuty sprawdziły się na parkiecie, bo szalałam równo z uczniami.Dopiero w domu, po ich zdjęciu, poczułam, że chyba mnie boląnogi:)
A teraz najbardziej zwariowany tydzień.Sukienkę trzeba schować do szafy, buty do pudełka, teraz czas nainne atrakcje. Wszystkich ewentualnych studentów już odesłałam,gdzie raki zimują, zyskując zaszczytne miano szkolnej zołzy, ocenyprawie wystawione, stos papierów czeka na wypełnienie - czas wrócićdo szarej, szkolnej rzeczywistości.