piątek, 27 lutego 2009

na cztery łapy, dwoje uszu i jedną trąbę:)

No to tak - odmieniło mi się cosik przy tym nieparzystym... Od tygodnia, codziennie rano, godzina 6 (napisze może słownie, bo sama w to nie wierzę: szósta), a ja otwieram oczy i... jestem wyspana! Masakra. Budzik włącza się jakieś 15-30 min. później, zależy od dnia, a ja nawet nie włączam drzemki, tylko spokojnie go wyłączam i dalej się wpatruję w sufit, jakby było tam co najmniej "Stworzenie Adama" Michała Anioła... I nie spóźniam się do pracy, tzn. nie wpadam równo z dzwonkiem na przerwę. Cały tydzień grzecznie, jestem przynajmniej 15 min. wcześniej.
Zaczynam się bać, że tak już będzie zawsze i że sowa zamienia się powoli w porannego skowronka. I to, żebym jeszcze padła jak kawka koło 20. A tu nie! Normalnie dopiero o tej porze (czyli koło 18-19) dostaję tzw. weny i zaczynam robić coś sensownego. Chodzę spać też normalnie, czyli przed północą, ale ta szósta rano mnie rozbraja:)
Eeee... Czy ja napisałam, że robię coś sensownego?:) Nie, nie. Ja nie pamiętam, kiedy ostatnio robiłam coś sensownego:) Moja Przyjaciółka ostatnio mnie spytała, czy pracuję w policji, że ciągle piszę jakieś raporty. Rozbawiła mnie tym pytaniem:) Ale w sumie miała rację. Właśnie kończę kolejny. A, że do jego napisania przydatna była wyższa matematyka typu: dodać, pomnożyć, podzielić, czasem odjąć - kalkulator w mojej komórce przestał mieć dla mnie jakiekolwiek tajemnice:) W pewnym momencie już mi palce sztywniały od tych małych guziczków i zaczęłam nawet liczyć w pamięci, i to z powodzeniem:) Zatem uznałam, że tak całkiem do końca jeszcze nie skapcaniałam i wszystko ze mną w porządku. Ufff... :))
A tak naprawdę, to właśnie próbuję odreagować po tygodniu, który dał mi porządnie popalić. Dbanie o własne bhp jest bardzo ważne. Czasem wystarczy chwila rozmowy z kimś bliskim, by było lepiej, by mozna było się uśmiechnąć, zażartować, a nawet i trochę ponarzekać. Pomaga. Oczywiście pod warunkiem, że taki bliski ktoś jest.
Od stycznia ciągle coś się u mnie zmienia. Nie ma dnia, by coś się nie działo. Ale, jeżeli tylko skutki pewnych decyzji będą pozytywne - nie żałuję, że je podjęłam. Nawet, jeśli - tak jak wczoraj, choć od dawna przemyślane, podjęte w ostatniej chwili, na zasadzie "raz kozie śmierć". To miał być rok zmian i zanosi się, że taki właśnie będzie:)
I choć za oknem pada deszcz i jest nieprzyjemnie zimno, póki siedzę sobie w ciepłym pokoju, a przede mną perspektywa dwóch wolnych dni [tylko nie chcę się budzić o 6 rano! :)] - wszystko jest ok:)
Spojrzałam właśnie z ciepłym uśmiechem na połataną trąbę Bubusia, który kilka dni temu zmienił swoją miejscówkę i teraz towarzyszy mi przy komputerze, i uświadomiłam sobie, że czas najwyższy powyciągać z kartonów jego mniejszych trąbalskich towarzyszy. Populacja moich współlokatorów wzrosła do magicznej liczby 202... Proszę nie uciekać sprzed monitorów:) Wszystkie osowojone, niektóre z własnymi imionami, grzeczne, znają swoje miejsce. Po prostu chodząca kultura na cztery łapy, dwoje uszu i jedną trąbę:)

poniedziałek, 23 lutego 2009

wspomnienie jest formą spotkania

Przebalowałam dwa dni i przyznaję, że dawno tak wspaniale nie świętowałam urodzin:) W końcu taki dzień jest tylko raz w roku. Zatem - tak całkiem dla siebie, nie z przymusu, tylko z własnej i nieprzymuszonej woli, mogłam ubrać się w sukienkę (to nic, że dopiero rano na szybko ją przerabiałam i z seryjnej zrobiłam własną wersję:) wystraczyła igła, nitka i gotowe) a nawet pomalować (i okazało się, że to nie boli, no - chyba, że ktoś zamiast na rzęsy trafia mascarą do oka, ale ten etap mam już dawno za sobą:D ).
Dziś jednak moje myśli krążyły wokół tych, którzy świętowaliby właśnie dzisiaj. Aga i Irek...
Pamiętam, jak kiedyś na jakiejś przerwie miedzy wykładami rozmawiałyśmy o śmierci. I Agnieszka powiedziała wtedy, że umrzeć w swoje urodziny wcale nie jest tak źle - nikt nie będzie mieć wtedy kłopotów z policzeniem - żył już 87 lat, czy może jeszcze to było 86... I pamiętam ten dzień, 9 lat temu, gdy przyjechałam z pracy i powiedziałam do Mamy "Zadzwonie wieczorem do Agi, pewnie będzie u rodziców. Zawsze w urodziny jest u nich." (ona nie miała u siebie telefonu...) I kilka chwil później zadzwonił Brat. Kazał mi sobie usiąść. Wyśmiałam go. Ale jego ton sprawił, że siadłam potulnie na podłodze w przedpokoju. A on mi mówi "Aga nie żyje..." "Nie rób sobie jaj! Ja zaraz będę do niej dzwonić z życzeniami". "Zginęła dzisiaj jak jechała rano ze szkoły".
Dobrze, że usiadłam. Ryczałam trzy dni jak bóbr...
Na jej pogrzebie spotkałam Irka. Ostatni raz go widziałam na Wszystkich Świętych, gdy pojechałam do Babci na grób. Był wikarym w tej parafii. Pracowali z Agą w jednej szkole. I to On m.in odprawiał pogrzeb. Widziałam jak mu się oczy uśmiechnęły, gdy mnie zobaczył. Podszedł do mnie na cmentarzu, gdy czekaliśmy na resztę żałobników.
- Hej. Tyle czasu minęło od ostatniego spotkania. Musimy się kiedyś zobaczyć i pogadać- przywitał się.- Bo potem będzie, że się spotykamy tylko na cmentarzach i pogrzebach - mrugnął do mnie okiem. 
I spotkaliśmy się. Pół roku później. Na jego pogrzebie... Jechał do chorego i zasłabł za kierownicą. Zmarł miesiąc później w klinice...
Najcieplejszy i najserdecznieszy człowiek, jakiego poznałam. Jeszcze wtedy nie był księdzem. A, że to nie była jeszcze era komórek i gadu-gadu, więc kontakt był listowny. I za każdym razem, w każdym liście, na każdej kartce, nawet świątecznej, w rogu był narysowany mały kwiatuszek. Rysował je dla wszystkich swoich przyjaciół. I tylko dla przyjaciół...
I czasem się zastanawiam, jakby się potoczyły ich losy, nasza znajomość, gdyby nie te dwa wypadki. Chwila i nie ma. I nic się nie da już zrobić, odkręcić, przewinąć jak rolki filmu. Życie jest ulotne. Trzeba więc je mądrze przeżyć. Drugiej szansy nie będzie.

piątek, 20 lutego 2009

końcowe odliczanie

A śnieg sypie i sypie i nie ma zamiaru przestać. Dzieciaki mają ogromną frajdę. Nawet Benek - ogromny wodołaz, mieszkający w domku niedaleko szkoły, skacze jak szczeniak po zaspach w ogródku i ledwo go w nich można dostrzec. Gorzej z tymi, którzy toczą codziennie poranną walkę z odśnieżaniem samochodów... Nawet przejscie krótkiego odcinka w śniegu po kostki może zmęczyć najbardziej wprawionego piechura. Sama miałam dziś wrażenie, że ktoś mi złośliwie wydłużył drogę do domu. Szłam i szłam i końca nie było widać... Do tego w jednej ręce torba z "bambetlami" ze szkoły, na drugiej taca z sernikiem (owiniętym szczelnie - wiadomo, śnieg...) i jeszcze jakby tego bylo mało - zadzwonił mi telefon...
O nie. Jak dotrę do domu to sprawdzę kto zacz i czego chciał. Właśnie - jak dotrę... Moje niby antypoślizgowe buty co krok przyprawiały mnie o palpitacje serca i oczyma wyobraźni widziałam siebie z twarzą w zaspie śniegu, a pyszny sernik jako przekąskę dla okolicznych gołębi... Ale doszłam. Brodząc w śniegu na chodniku jak czapla po wodzie, zlana potem, z mdlejącą ręką - ale cała i zdrowa.
Chwila oddechu i jeszcze zakupy. Zawsze biorę w sklepie koszyk, ale dziś, przy tej liście- nie ma szans na koszyk, trzeba wziąć wózek.
I od razy wyszło, że nieprzywykłe ze mnie stworzenie do takiego sprzętu zakupowego. Jechał dokładnie w odwrotną stronę niż chciałam, na zakrętach - jak już trafiłam w alejkę, zahaczał o regały, albo inne wózki... Normalnie, jak słoń w składzie porcelany:) Ale co zrobić. Karteczka z listą zakupów w dłoń i dawaj - w alejki sklepowe pchając wózek o rogatej duszy:)
O dziwo - nawet szybko mi to poszło. Tylko trzy razy musiałam na koniec objechać sklep dookoła, bo jakoś tzatzików nie umiałam znaleźć [a sama jeszcze się nie odważę zrobić:)]. Ale i je w końcu wypatrzyłam na półce. Oczywiście, że stały tam, gdzie zawsze. Czemu nie dojrzałam? Nie mam pojęcia:)
I ufff... Nareszcie w domu.
Jutro najazd Hunów, czyli Brat ze swoimi pociechami i cała reszta Rodziny. Tzn. o ile ich śnieg nie zasypie na amen, bo Siostra od kilku dni ma problem z dokopaniem się do głównej drogi.
Gwar, śmiech i wzajemne przekomarzanie się, czasem uszczypliwości - tylko tak, jak my to potrafimy. Serdecznie, ciepło, z humorem, z delikatną dozą złośliwości, ale nie by obrazić, a wywołać uśmiech na twarzy:) Nasze rodzinne spotkania.
I choć wiem, że się nabiegam, trochę zmęczę, a potem padnę przy stosie filiżanek, talerzy, talerzyków, łyżek i łyżeczek do mycia - czekam niecierpliwie na ten dzień. Nawet nie dlatego, że to ostatni dzień z trzydziestką czwórką na liczniku. Od niedzieli wszystko zacznie się od nowa:) I tak jakoś nieparzyście będzie:))

środa, 18 lutego 2009

młodzi pytają

Lekcja jak każda inna. Właśnie tłumaczę czym jest służba cywilna, na czym polega system łupów, czego my - szarzy obywatele, powinniśmy się spodziewać w kontaktach z urzędnikami (wg norm unijnych, a jak), gdy nagle z tyłu klasy dobiegło mnie pytanie:
- A dlaczego w kościele nie można się rozwieść?!
Spojrzałam zdziwiona. Pytanie rzucone tak trochę ni z gruszki, ni z pietruszki, bo nic o rozwodach nie mówiłam, nawet o nich nie pomyślałam...
- No to zależy w jakim kościele - odpowiedziałam natychmiast, ciągle się zastanawiając nad przyczyną postawionego pytania.
W klasie zapadła cisza. Głowy uczniów zaczęły się kręcić na linii tablica (czyli ja) - tył klasy (autor pytania).
- Jak to jakim.. - wyszeptał niemal szeptem.
- No tak, bo nie wiem, czy mówisz o kościele prawosławnym, katolickim, ewangelickim...
I zobaczyłam jego okrągłe ze zdziwienia oczy. Już wiedziałam. Rzucił pytanie, by 'rozwalić' lekcję, ale nie spodziewał się, że tak zareaguję. Że odpowiem.
- Nooo... W naszym - wyjąkał cały czerwony.
- W kościele katolickim nie ma rozwodów, ale w wyjątkowych sytuacjach można otrzymać unieważnienie małżeństwa.
W sali zaszumiało. Nagłe ożywienie dopadło też tych, którzy już byli myślami na zbliżającej się przerwie.
- Zrobimy za tydzień zamiast wos-u wdż (wychowanie do życia w rodzinie)? powie nam pani coś o tych unieważnieniach? - wprost zasypali mnie pytaniami.
- Dzisiaj i tak już nie zdążymy, bo zaraz dzwonek, ale za tydzień jak najbardziej.
No i zapomniałam! Tydzień minął, a ja oczywiście zapomniałam, jak nic... Złapałam dziś klucz, dziennik, podręcznik i potuptałam po schodach na górę.
- To dziś o tych unieważnieniach? - zaatakowali mnie już przy drzwiach. Wzięłam głeboki wdech i wydałam z siebie tylko ciche "Upsss.."
- Zapomniała pani.. - zobaczyłam ich skrzywione miny.
- Szczerze mówiąc, tak. Ale nic się nie dzieje. Damy radę.
Sięgnęłam w zakamarki pamięci i ... samo się potoczyło. Opowiedziałam jak się ma sprawa rozwodów w innych kościołach, wyjaśniłam na konkretnych przykładach, kiedy można uzyskać owo unieważnienie małżeństwa w kościele katolickim. Nie jest to może proste, ale też i nie jest niemożliwe. Jednak stopień trudności i czas, jaki trzeba poświęcić na osiągnięcie celu, często odstraszają zainteresowanych.
W tym momencie jedna z uczennic spytała po co w ogóle ludzie biorą ślub, skoro i tak potem się rozwodzą.
No właśnie. Dlaczego tyle małżeństw się dziś rozpada?
Dyskusja rozkręciła się na dobre, a ja - przyznam szczerze, byłam zaskoczona argumentami, jakimi posługiwali się ci 14,15-latkowie.
Jest tak: poznajemy się, piszemy do siebie na gg, albo smsy, a jak się spotykamy, to często nie mamy ze sobą o czym rozmawiać, bo już o tym pisaliśmy.
Spytałam, czy nie lepiej byłoby zadzwonić do tego kogoś, zamiast w 5-ciu smsach opisywać swoje plany na przyszłość.
- Nie, bo jak odpisuję, to mogę się zastanowić nad odpowiedzią - powiedział ktoś z klasy.
- Dobrze, ale czy w życiu zawsze jest czas na zastanowienie się nad odpowiedzią i na poprawianie jej niezliczoną ilość razy? - zapytałam.
Dyskusja toczyła się dalej. Sami przyznali, że młodzi ludzie często mylą świat wirtualny z rzeczywistością. Informatyzacja życia spowodowała, że zatraciliśmy umiejętność rozmawiania ze sobą bez pośrednictwa tych wszystkich nowinek technicznych. Gdy spytałam, kto ostatnio napisał list, przyznali, że na polski trzeba było, to napisali. Ale taki ze znaczkiem i w kopercie - to nie. E-maile też rzadko wysyłają. Zadzwonić? Eeee... Za drogo. Smsy są tańsze i docierają do adresata niemal natychmiast.
Zatem, skoro nie potrafię rozmawiać z drugim człowiekiem, jak mam stworzyć udany zwiazek, który w głównej mierze opiera się na komunikowaniu się? I to komunikowaniu się bezpośrednim. Nie wyobrażam sobie bowiem żony esemesującej do swego męża, który jest w pokoju obok, z pytaniem, czy ma ochotę na kawę, bo akurat robi dla siebie. Raczej zaglądnie do pokoju i zapyta o to...
I wbrew pozorom, nie zeszliśmy wcale z tematu. W tzw. międzyczasie poruszyliśmy jeszcze kwestię: Czy to już miłość, czy może ciągle jeszcze zauroczenie, albo zakochanie...
Dopiero dzwonek brutalnie przerwał rozmowę. Jeszcze kilka osób zostało, by dopytać się o to, czy tamto, by upewnić się o prawidłowości swego rozumowania...
No to w końcu, jak to jest z tą naszą młodzieżą? :)

wtorek, 17 lutego 2009

homo sapiens marudensis

Miałam wczoraj trochę czasu na pogrzebanie we własnych myślach. Czas był chyba najwyższy. To wyżej, to nowy, wymyślony przeze mnie podgatunek człowieka, z którym ma wątpliwą przyjemność obcowania każdy, kto ma ze mną do czynienia w ostatnich dniach. I to nawet nie o takie klasyczne marudzenie chodzi, bo ja nawet nie marudzę. Trudno ze mnie ostatnio cokolwiek wyciągnąć i w efekcie - skoro mało kto wie o co mi chodzi, mało kto jest w stanie mnie zrozumieć. A, że każda podróż komunikacją miejską jest dla mnie okazją na wyłączenie się i zajrzenie w głąb siebie - skorzystałam z niej skwapliwie.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jechałam tramwajem, zatem wczoraj mogłam się potelepać w prawo i lewo, jak to zawsze w tramwaju. Nie mogłam narzekać - tramwaj jakiś nowy, ciepło w środku, czysto, dzwonił jak zamykał drzwi i miał czyste szyby - a to już dla mnie największa nowość. Z zainteresowaniem rozglądałam się więc po ulicach miasta. W białej otulinie nie wyglądało ono tak najgorzej. Dawno nie jechałam tą trasą. Od dłuższego czasu wjeżdżam i wyjeżdżam z centrum Metropolii zupełnie inną drogą. Autobusy i busy nie jeżdżą tą ulicą już jakieś 4 lata... Tu nowy sklep, tam pub, restauracja, klub...
Potem przesiadka (dalej nas nie lubią w Metropolii skoro tylko 2 autobusy dojeżdżają do centrum, z reszty trzeba się przesiadać na tzw. zadupiu - przepraszam, innego określenia nie potrafię znaleźć na to tzw. centrum przesiadkowe z jedną wiatą w środku szczerego pola, gdzie w razie silniejszego wiatru bez obciążenia ani rusz..) i trochę ekstremalnych sportów zimowych, czyli bieg po oblodzonym chodniku do autobusu, który odjeżdża dokładnie o godzinie przyjazdu trawaju, zamiast 5 min później, by mozna było się spokojnie przesiąść... No i dalsza część podróży, tym razem już znaną trasą. Niestety - brudne szyby w autobusie nie pozwoliły mi wpatrywać się w znany krajobraz, więc utkwiłam wzrok w plakacie pt. "Bądź życzliwy. Ustąp miejsca starszej osobie". Zresztą i tak już było ciemno...
Potem jeszcze marsz metodą "przez łąki, przez pola pędzi fasola", czyli byle jak najszybciej w domu. Czasu na rozmyślania było więc sporo. I już nawet nie myślałam o tym, że słowa nie zawsze idą w parze z czynami. Już wiem, że słów, zapewnień i obietnic bez pokrycia jest tyle, że mogłabym nimi wytapetować sobie mieszkanie. Nie, nie to. Siedziało mi w głowie wspomnienie niedzieli. Zrobiłam sobie taki swoisty rachunek sumienia, małe podsumowanie tego co było i co, wydawało mi się niemożliwe, bym kiedyś pomyślała inaczej.
Wpatrując się w okno tramwaju, plakat w autobusie, przedzierając się przez zaspy na chodnikach i łące doszłam do wniosków, które mnie samą wprawiły w osłupienie. Zmarnowałam czas na pogoń za mrzonkami. Coś, jakby mi życie przeciekło między palcami, bo się zachowywałam jak koń z klapkami na oczach... Być może przez to nie dostrzegłam innych sytuacji, dla mnie korzystniejszych, odpowiedniejszych. Być może przez to nie dostrzegłam ludzi, wprost dla mnie stworzonych. Być może... W niedzielę dotarło to do mnie w całej okazałości. Trzeba było tylko to przetrawić, przemyśleć, poukładać sobie w głowie. I niech mnie gęś jakaś oszkubana kopnie w kostkę, jak jeszcze raz wyskoczę z czymś od siebie. Jak ktoś nie wie czego chce, niech tego nie robi moim kosztem. Za dużo czasu straciłam. Wystarczy. Rozdział zamknięty.
I póki co, cieszę się z tej bieli za oknem. Jeszcze ciągle się cieszę:) Ale pewnie za jakiś tydzień, dwa, znów zatęsknię za wiosną, hihi:) Tylko czy ten śnieg tak długo poleży?

sobota, 14 lutego 2009

zimowo

Za oknem biało. Wiosna liznęła nas po nosach i oddała pole zimie. W końcu to luty. Nie ma się co dziwić. Śnieg przykrył świat puchową kołderką, dzieci opanowały okoliczne górki i szaleją na sankach, a ja znów kręcę piruety na chodniku. Wszystko w przyrodzie wróciło do równowagi, tylko ja ciągle mam problem z jej utrzymaniem. 
Bardzo się cieszę, że dziś już piątek (właściwie niedługo się już kończy). Nie ważne, że trzynastego. To wcale nie musi być pechowy dzień. I nie był. Dziś pierwszy raz od początku roku szkolnego nie zaspałam na poranny dyżur, przyszłam do szkoły przed czasem i byłam z siebie bardzo dumna. Tydzień był ciężki, bo jakoś trudno mi się było przestawić na tryb porannego wstawania i spędzania niemal całego dnia poza domem. Do tego jeszcze jakieś tam moje, mniej lub bardziej ważne sprawy i kręgosłup, który znów brutalnie przypomina mi o swoim istnieniu, i wybrzydza każdą pozycją jaką przyjmuję- i czasem nie wiem, czy się położyć, czy może usiąść, czy lepiej stać... No i w efekcie trochę mnie tu nie było... 
Wczoraj wieczorem wpadła do mnie niespodzianie Iskierka Słońca, dziś dwa kolejne Promyki . Może w końcu Słońce zagości u mnie na dłużej. Za bardzo mnie zamroziło, chcę odtajeć. Wiosny mi trzeba:)

sobota, 7 lutego 2009

wiosna?

Otworzyłam balkon na oścież. Niech słonko pocałuje te niezliczone ilości zieleni po drugiej stronie pokoju. Przed momentem zadzwonił dzwoneczek (ze słoniami oczywiście) zawieszony nad drzwiami balkonowymi. Aż pobiegłam zobaczyć co się dzieje, ktoś wchodzi, jakiś ptak wpadł do pokoju? Nie, to wiatr się rozhulał i trochę mi przywiał do mieszkania wiosennego powietrza. Ostatni raz wesoły dźwięk dzwoneczka zabrzmiał latem. Aż się uśmiechnęłam sama do siebie. Miła odmiana po tych ostatnich dniach.
Jest 13 stopni na plusie. Wiem, że to jeszcze nie to, to jeszcze nie wiosna, jeszcze spadnie śnieg, to znowu coś się poprzestawiało w pogodzie na kilka dni. Ale jeszcze ze dwa dni tych angielskich mgieł i dostałabym totalnego świra. Dziś przesadzam kwiatki, idę na spacer i słucham tylko takich rytmów. Taka mała wiosna w środku zimy. Skosna - dzięki za linka, Beatris - dzięki za przyspieszony kurs robienia takich cudeńków [mam nadzieję, że się uda;)] a wszystkim za to, że są:)

czwartek, 5 lutego 2009

Mistrz Słowa

Jan Twardowski "Suplikacje"
Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty-
Iżeś stworzył papugę, zaskrońca, zebrę pręgowaną-
kazałeś żyć wiewiórce i hipopotamom-
teologów łaskoczesz chrabąszcza wąsami- 

dzisiaj, gdy mi smutno i duszno, i ciemno-
uśmiechnij się nade mną


Inaczej niż zwykle, ale adekwatnie do stanu ducha. Przejdzie...

wtorek, 3 lutego 2009

Poczułam się "klepnięta" :)

Chyba czas najwyższy napisać coś więcej o sobie. Choć i tak z każdego kolejnego postu wyziera jakiś mniejszy czy większy kawałek mnie:) W związku z tym, wykorzystam "kwestionariusz" jaki jest na blogu Atiny i poczuję się niniejszym "klepnięta" :)
A zatem cierpliwości i - do dzieła:
4 miejsca, w których mieszkałam:
Najpierw było mieszkanie mojej Babci, czyli typowy śląski familok. Co prawda w pełnym tego słowa znaczeniu mieszkałam tam zaledwie rok i nie mam prawa nic z tego pamiętać, bo to był pierwszy rok mojego życia. Ale że wszystkie moje wspomnienia z dzieciństwa, aż do 12. roku życia, czyli do śmierci Babci, nieodłącznie wiążą się z tym miejscem, więc wpisuję.
Potem było mieszkanie moich Rodziców. Spędziłam w nim prawie całe moje dotychczasowe życie. I był taki czas, gdy wydawało mi się nawet, że będę tam mieszkać zawsze, bo jakoś trudno mi było sobie wyobrazić, by mogło byc inaczej...
A w tzw. międzyczasie było też Monte Mario w Rzymie. Tak, tak. Przyszedł taki czas, że trzeba było wyjechać i coś zarobić. Te miesiące spędzone z dala od domu (pierwszy raz tak daleko i pierwszy raz tak długo...) nauczyły mnie wiele. Opieka nad osobą chorą na raka mózgu była największym doświadczeniem, jakie mogłam zdobyć w życiu. I wtedy też wreszcie udało mi się znaleźć wspólny język z moją Siostrą (to ona mnie ściagnęła do pomocy, to nie była praca dla jednej osoby, a jej koleżanka znalazła inne, mniej męczące zajęcie) - i to procentuje do dziś.
No i na koniec - Wichrowe Wzgórze, czyli moje własne eM. Aktualnie znów wywrócone do góry nogami (książki na stosach, słonie w kartonie itd.), bo mi się przemeblowania zachciało (nadmiar wolnego czasu sprawia, że za dużo myślę :D ).
4 miejsca, które zwiedziłam:
Oczywiście Grecja:) Nie byłabym sobą, gdybym o niej nie wspomniała. I to w jednym kawałku wspominam, bo gdybym zaczęła wyliczać: Akropol, Delfy, Olimpia, Meteory i te wszystkie wyspy, na które zawitałam, to dużo za dużo przekroczyłabym ową magiczną czwórkę:)
Laurowe Wybrzeże też potraktuję całościowo. Choć Carcassone zasługuje na osobny rozdział w tej opowieści. Podobnie jak Nicea, Avignione czy Saint Tropes (hihi, żandarmów nie było, choć komisariat stoi), o Cannes nie wspomniając. A wiecie, że mam dłoń taką jak Mel Gibson? Idealnie pasowała do jego gwiazdy w Alei Gwiazd:)
No oczywiście Rzym - skoro tam mieszkałam, to zwiedziłam wzdłuż i wszerz. To właśnie wtedy pierwszy raz w życiu jadłam pizzę. Nawet się pytałam co to jest i czy aby na pewno dobre. I spaghetti też. A dziś chyba nawet dziecko wie co to pizza i spaghetti...
Resztę zagranicznych krain pominę, bo w końcu nie może być jak w tym powiedzeniu "Cudze chwalicie, swego nie znacie...", bo w Polsce też mam swoje ulubione zakątki i też przejechałam ją prawie wzdłuż i wszerz, choć jeszcze nigdy nie byłam tylko na Mazurach i w Bieszczadach, więc wszystko przede mną. Ale i tak najbardziej niesamowitym miejscem, w którym byłam w Polsce był... nasz miejscowy areszt śledczy. I to nie w charakterze aresztanta - broń Boże! Zwłaszcza, że to areszt męski:) Jeden znajomy ksiądz poprosił o oprawę muzyczną na mszy i nabożeństwie pokutnym. Byłam tam raz i wystarczy. Więcej nie poszłam. Ożeniłam z tym kolegę. Dla mnie zbyt przygnębiające miejsce. Minęło od tego czasu już może 15 lat, ale za każdym razem jak przechodzę obok, mam na plecach tak samo dreszcze. Brr...
4 miejsca, w których chciałabym się znaleźć:
Oczywiście te greckie wyspy, na których jeszcze moja noga nie stanęła! :) 
Kuba, Meksyk i Chiny. O! Tam bardzo bym chciała się znaleźć. Ale najbardziej chciałabym się znaleźć na naszym miejscowym cmetarzu żydowskim... Póki co, mogę go jedynie oglądać przez bramę, ewentualnie na niedawno cudem odzyskanych zdjęciach zrobionych 3 lata temu. Nie uśmiecha mi się wdrapywanie na garaże i skok przez ceglany mur (zresztą widok byłby conajmniej dziwny i śmieszny zarazem:D ), więc mam nadzieję, że kiedyś wejdę tam normalnie, przez bramę. I że do tego czasu nie zdewastują go na amen...
4 zawody, które wykonywałam:
Kelnerka. Całe liceum i studia biegałam z talerzami, szklankami, półmiskami... Na weselach, imprezach rodzinnych typu urodziny, na prymicjach, komuniach...
Opiekunka. Jak już pisałam, opiekowałam się osobą chorą na raka mózgu. Starsza, kiedyś piękna kobieta, prawdziwa włoska arystokratka, wyniszczona przez chorobę i całkowicie samotna, gdyż dzieci ani wnuki nie miały czasu dla babci... Dziś dorywczo odciążam Mamę w opiece nad dziećmi Brata. Ale w "Chińczyka" raczej nigdy z nimi nie wygram, bo niesamowicie oszukują:)
Malarz-tapeciarz. Właściwie zawód wykonywany do dziś okazjonalnie na potrzeby własne i rodziny. Traktuję to jak formę relaksu i rozrywki. Czasem więcej kleju jest na mnie zamiast na ścianie, ale za każdym razem jest to świetna zabawa:)
Nauczyciel. Zawód wykonywany. Moja pasja i moje życie. Czasem jest źródłem frustracji i stresu, a czasem nieopisanej radości i szczęścia, i wtedy powtarzam sobie jak mantrę "zawsze warto dla takich chwil jak ta" :)
Dobra, przyspieszamy:
4 ulubione programy lub seriale:
Obowiązkowo "Fakty". Sporadycznie "Klan". Po ponad roku przerwy znów oglądam "Na Wspólnej", ale jakoś nie mam problemów z połapaniem się who is who:) No i koniecznie "Detektyw Monk"! Mój idol niemal. Nawet z tymi wszystkimi dziwactwami, facet jest niesamowity:)
4 filmy kinowe:
Ostatni kinowy jaki widziałam to "Madagaskar 2" :) Bo ja do kina chodzę głównie na bajki dla dzieci i na horrory. Z tych ostatnich polecam "Sierociniec" i "Rec". I jeszcze "Labirynt Fauna" polecam. Jest niesamowity... I ta muzyka... No i "Mamma Mia!" oczywiście:) No ale miały być 4... Sorki:)
4 ulubione potrawy:
Taaaa.... Głodna jestem na samą myśl o jedzeniu, a tu jeszcze trzeba napisać co lubię jeść. I to o takiej porze:)
A zatem szybko: sałatka grecka, spaghetti, pizza i lody z bitą śmietaną, ze szczególnym wskazaniem na śmietanę.
Uff... Głodzilla nie usłyszała:) Więc idziemy dalej
4 potrawy, których bym nie tknęła:
Owoców morza, móżdżku, wszelkiego rodzaju owadów (choćby nie wiem jak ślicznie je podali) i wszelkich egzotycznych potraw, których nie znam a podejrzanie wygladają. To, że lubię jeść, nie oznacza, że jem wszystko.
4 rzeczy, które robię po wejściu do neta:
Najpierw sprawdzam pocztę. Potem odwiedzam wszystkie znajome blogi [niektórzy blogowicze nawet nie wiedzą, że już są moimi znajomymi, bo bywam u nich niemal codziennie, ale jakoś nic u nich nie bazgrzę, może kiedyś:)]. W międzyczasie robię kilka kursów do kuchni i drugiego pokoju, a po jakimś czasie łapię się na tym, że na biurku nie ma miejsca dla myszki, bo nagle przybyło na nim talerzyków, kubków i jeszcze czegoś po czymś co akurat wszamałam:) I wtedy się orientuję, że czas się zabrać za to, z powodu czego w ogóle włączyłam komputer:)
I tu akurat jest nawet mniej czynności niż 4:) Chyba, że jeszcze wejdę sobie na naszą klasę, co ostatnio zdarza mi się rzadko.
4 książki, które lubię najbardziej:
"Mały Książę" - już o nim pisałam, więc zainteresowanych zapraszam do archiwum.
"Kubuś Puchatek" - przeczytałam przez Święta po raz kolejny. A w ubiegłym tygodniu "Chatkę Puchatka" :)
Jako nastolatka namiętnie rozczytywałam się w "Ani z Zielonego Wzgórza". Przeczytałam wszystkie części. I z przyjemnością kiedyś do tej ksiązki wrócę.
I "Harrego Pottera". Też wszystkie części przeczytałam, a wszystkie sfilmowane obejrzałam. Ale książki i tak są dużo lepsze od ich filmowych wersji.
No i się zrobiło już 4... Ale poważniejsze też czytam. Ja wprost pochłaniam książki. Mam ich całe mnóstwo. Dużo, dużo więcej niż słoni:)
No to tyle o mnie. Może dalej nie wszystko, ale przynajmniej część. Ktoś następny chętny do klepnięcia? :)