niedziela, 29 sierpnia 2010

farma


- Dziwni ci farmerzy.

- Dlaczego?

- Bo cały dzień chodzą w piżamach…

Nie o tej wirtualnej farmie z facebook’a chciałam dziś napisać kilka słów. O innej. Takiej z filmu. Znajduje się w bliżej nieokreślonym miejscu. Choć w doskonale określonym czasie. I to wcale nie farma, lecz obóz. Dla Żydów.

Skąd porównanie obozu do farmy? Ojciec bohatera filmu, 8-letniego Bruna, dostał właśnie awans. Został komendantem obozu i cała rodzina wyprowadza się z Berlina. Dzieci nie wiedzą co robi ich ojciec. Wiedzą tylko, że jest żołnierzem i robi wszystko, by żyły w lepszym kraju. Nawet żona dopiero z czasem pojmuje czym tak właściwie zajmuje się jej ukochany. Gdy mdły zapach roznoszący się po okolicy staje się nie do wytrzymania, spytała o jego przyczyny kierowcę.

- Jak się palą, śmierdzą jeszcze bardziej – odpowiedział z przekąsem młody esesman.

A Bruno, pozbawiony kolegów, szuka kogoś, z kim mógłby się zaprzyjaźnić. Zauważa przez okno drewniane baraki za lasem. Pyta o mieszkańców tej dziwnej farmy, bo tak mu się to miejsce skojarzyło, ale uzyskuje jedynie wymijające odpowiedzi, a jedyna konkretna brzmi:

- Oni są dziwni, właściwie nie są ludźmi.

Aż pewnego dnia wymyka się na zakazany teren za domem i znajduje sposób na wyjście do lasu. Dociera do owej farmy i ze zdziwieniem stwierdza, że jest cała otoczona drutem kolczastym. A po drugiej stronie drutu siedzi smutny chłopczyk. Jest nim Szmul, jego rówieśnik. Bruno zupełnie nie może pojąć, że te dziwne ubrania, to nie piżamy, że numerki przyszyte do tych dziwnych ubrań to nie element jakieś zabawy i że drut kolczasty nie służy do zatrzymania zwierząt, ale ludzi.

- Ale dlaczego tutaj jesteś?- pyta swego nowego przyjaciela.

- Jestem Żydem – odpowiada ze smutkiem chłopiec zza drutów.

Przepiękny film o trudnej, wręcz niemożliwej przyjaźni dwóch chłopców, którzy powinni być wrogami. O dziecięcej, wręcz naiwnej wizji świata.

Bo dlaczego nauczyciel mówi, że Żydzi to zło i przyczyna nieszczęść? Jak się to ma do małego, wychudzonego Szmula, pchającego taczki większe od niego samego? Przecież on nie jest zły. On jest głodny.

A dlaczego niektórzy ludzie nie potrafią się zdecydować co robić w życiu? Taki ojciec Szmula: przeniósł się na farmę i reperuje tam buty, a był wziętym zegarmistrzem. A dlaczego inny mieszkaniec farmy – Paweł, rzucił świetną pracę lekarza i teraz obiera ziemniaki w kuchni komendanta?

To niektóre z dylematów małego chłopca, który zupełnie nie rozumiał co za dziwna gra się toczy wokół niego. Ale dla którego nie było ważne pochodzenie. Ważne było to, że jest się człowiekiem.

- Mam nadzieję, że się spotkamy, jak ludzie się w końcu ze sobą dogadają – powiedział pewnego dnia swemu przyjacielowi.

Czy się spotkali? A może nie było potrzeby się rozstawać?

Nie zdradzę zakończenia. Ale gdy usłyszałam obok siebie nerwowe przełykanie śliny, nie musiałam spoglądać na Mamę. Wiedziałam, że tak jak ja, ma łzy w oczach.

Polecam z całego serca. „Chłopiec w pasiastej piżamie”.

 

 

piątek, 27 sierpnia 2010

powrót córki marnotrawnej


Nie bić… Nawet nie wiem od czego zacząć po takim czasie niepisania. Hmmm… Może od tego, że jestem?:) Nie wyemigrowałam za słońcem, jak niektórzy emigrują za pieniędzmi. Postanowiłam ten zamysł zostawić do czasu pójścia na emeryturę. Wtedy kupię sobie przytulny domek na wysokim klifie i codziennie będę oglądać zachody słońca. Bo na wschody trzeba wcześnie wstawać, więc to już zdecydowanie odpada. I będę Was zapraszać na wakacje, jak tylko ktoś będzie chciał wlec się taki kawał świata, żeby pomoczyć nogi w ciepłym morzu o odcieniach ciągle nieustalonych. Może komuś się uda je nazwać?

Bredzę. Przecież, że bredzę. Widział kto nauczyciela – emeryta, którego stać na chałupinkę zagranicą?:) Ale pomarzyć warto. A gdyby tak się to marzenie spełniło, to wiecie…:)

Ciężko wrócić do rzeczywistości. A ona bezlitośnie daje znać o sobie z każdą minutą coraz bardziej i bardziej. Drzewa zaczęły się stroić w jesienne złoto-czerwone szaty. W powietrzu czuć od dawna podmuch babiego lata. Wystarczy krótki spacer w parku i trzeba zdejmować z twarzy nitki unoszących się w powietrzu pajęczyn. Nawet jaskółki – mądrale już ewakuują się w cieplejsze rejony. No tak. Jeszcze by je kto do szkoły zagonił:)

No i w końcu padło to słowo. Szkoła. Bo jak wrócić do pracy po 14 miesiącach przerwy? Patrzyłam w kalendarz jak sroka w gnat, ale nic nie wypatrzyłam. Napisane jak byk, że konferencja jedna, druga, potem trzecia… I powoli, dzień po dniu, przestawiałam się na myślenie typu: trzeba, ale jesteś dzielna. Wstaniesz. Bo iść to nie problem. Wstać – o, to dopiero wyzwanie!

Wstałam.  Nawet przed 11 byłam już ubrana, a nie, że do południa w piżamie…:) Poszłam. No, ale przecież ja tam cały rok na gościnnych występach przebywałam, więc i szok żaden wielki nie był. Rozkokosiłam się na swoim odzyskanym krzesełku. Odzyskanym, bo koleżanka go zaanektowała na czas mojej nieobecności. Ale dzierżawa tylko czasowa była i sama się zdziwiłam widząc ją na innym, wydzierżawionym na kolejny rok, miejscu. Właściwie, to nawet właśnie tam się chciałam przeprowadzić, no ale skoro sami oddają co moje…

I oczywiście, jak to w babskim gronie – śmichy, chichy, a jak ty na urlopie, a jak ty, a kto odszedł, czy ktoś przyjdzie – co będę tłumaczyć, wiadomo. I nagle wkracza wicedyrekcja i chrząka teatralnie. A jak już ostatnia papla przestała paplać, wice zakomunikowała:

- Proszę państwa, ale dzisiejsza konferencja jest przecież tylko dla czynnych nauczycieli. Urlopowani mają przyjść dopiero we wtorek.

„Przecież” ci powie! Cisza zapadła. Każdy spojrzał na każdego. No i kto się odezwał? Zapomnieli, że pyskata wraca.

- To czemu nie powiedzieliście tego wcześniej?

W odpowiedzi otrzymałam słodki uśmiech wice i jakiś cichy głosik odpowiedział (właścicielką okazała się krzycząca zwykle behapowiec):

- A kto to miał wiedzieć.

- No jak kto, wy – palnęłam bez zastanowienia.

No i poszłyśmy. Terapia szokowa szybka i skuteczna. Coby nam do głowy nie przyszło, że coś się zmieniło przez ten rok na lepsze.

A w poniedziałek kolejne bliskie spotkanie z medycyną pracy. Już mnie pokłuli, pomierzyli, stwierdzono obecność serca w klatce piersiowej, laryngolog uznał, że słyszę, a okulista, że widzę (niech tak myślą dalej…), a dziś dostałam zaświadczenie od mojego lekarza, że przeżyłam urlop zdrowotny bez uszczerbku na zdrowiu i mogę wracać do pracy. No i teraz jeszcze mnie poogląda lekarka z wyżej wymienionej instytucji i mam nadzieję dostać wszystkie kwity o zdolności do pracy bez jakiś dodatkowych atrakcji.

I się zacznie.

 

 

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

w greckich rytmach, sentymentalnie, o marchewce i nie tylko


Niniejszym ogłaszam koniec diety marchewkowo – rybnej. Nie, żeby nic innego nie było do jedzenia, bo jak zawsze można było wybrzydzać do woli, ale że w wybrzydzaniu to ja akurat jestem mistrzynią świata i jem tylko to co lubię, to wybór miałam niewielki. Choć generalnie lubię jeść i nawet czasem spróbuję coś nowego. Ale jak mi nie zasmakuje po pierwszym kawałku – dalej nie zjem i więcej się nie tknę. A że dużo oferowanych do jedzenia pozycji należało do tej właśnie ostatniej kategorii, więc ja – stworzenie mięsożerne w każdym centymetrze sześciennym swej postaci, przerzuciłam się na ryby, zagryzając je marchewką. Istniało wielkie prawdopodobieństwo, że po tygodniu chrupania marchewek zacznę kicać po jadalni i urosną mi królicze uszy, ale na szczęście przetrzymałam cały turnus i żadnych niepokojących zmian u mnie nie zauważono. Chyba, że wszystko jeszcze przede mną.

A tak na poważnie – jedzenie jak zawsze było świetne i tym razem udało mi się nie schudnąć:) Choć nie do końca. Bo wreszcie mi schudły nogi:) I nie wiem czy to efekt śródziemnomorskiej diety i wdrapywania się kilka razy dziennie pod górę, do hotelu, czy też może nareszcie zaczęły działać kremy antycelulitisowe wcierane od przypadku do przypadku od kilku już dobrych miesięcy:)

No i zatęskniłam za polską wędliną, bo tamtejszej po dobroci bym się nie tknęła.

Dowiedziałam się też, że mój przecudnej urody, eldżi kuki, jest wodoodporny. Tzn. odpłynął wraz z morską falą, która zmyła mnie z ręcznika i o dziwo – nie przestał działać:) W każdej szparze i szczelinie ma do teraz mnóstwo piasku, ale póki się nie obraża – jest dobrze.

Jak napisała Szymborska „Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy”. Ten pobyt na Korfu był zupełnie inny od tego w maju, rok temu, czy jeszcze wcześniej. I prawidłowo. I tak być powinno. Złapałam się nawet na tym, że robiąc zdjęcia, żadne się nie powtarza. Nawet, gdy po raz kolejny fotografuję to samo miejsce – za każdym razem jest ono inne.

Jedno się tylko nie zmienia. Wspomnienia. Choć one też za każdym razem są inne. Wspomnienia podparte kolejnymi ilościami hurtowymi zdjęć i kolejnymi dźwiękami muzyki, które słyszane codziennie, pozwoliły się zasłuchać do nieprzytomności.

Robię się sentymentalna?:)


p.s. i muzyczna pocztówka z wakacji...