Niszczarka od dwóch dni wyrabia normy ponad własne
możliwości i już ledwo zipie. Matko i córko, co ja w tych szafkach
przymelinowałam… Naprawdę? Każdy z nas produkuje tyle makulatury, czy może ja jestem jakaś nadgorliwa?? Niszczę i niszczę, a tego nie ubywa. Wychodzę ze słusznego założenia, że skoro nie zajrzałam do
czegoś przez ostatnie kilka lat – nie zajrzę do tego na pewno i przez kilka
następnych. I to z bardzo prozaicznego powodu – tyle tego w tych szafkach
upchałam, że nawet nie pamiętam co tam jest.
Część papierzysk przechodzi zatem krótkotrwały proces darcia
i rozdarcia, część podlega obróbce skrawaniem, czyli trafia do niszczarki i
wychodzi w postaci bardzo urokliwych konfetti. Tak z tydzień mi pewnie jeszcze
zejdzie, ale przynajmniej mam zajęcie. Przed południem zalegam na balkonie, gdy
tylko słoneczko się uprzejmie wyłoni zza chmur, a potem wyciągam kolejny stos
makulatury i dzieło zniszczenia trwa do wieczora. Z przerwą na obiad oczywiście.
Tygodniowe planowanie obiadów opanowałam już kilka miesięcy temu, więc jedno
nie wadzi drugiemu – wiem co, kiedy i jak szybko się uda zrobić.
Na szczęście dzisiaj opróżnili pojemnik na makulaturę. Zgadnijmy
kiedy się znów zapełni i kto tego dokona ;)