poniedziałek, 24 grudnia 2012

Ze świątecznymi życzeniami

 


Nie potrafię się odnaleźć w tym nowym szablonie, z nowymi ustawieniami i funkcjami, których zupełnie nie rozumiem... Nie wiem, gdzie się podziała moja galeria z obrazkami i w ogóle... Ale może nie będę dziś narzekać, nie w taki dzień jak dziś.


Piszę z nadzieją, że cokolwiek się opublikuje i że będzie wyglądać tak, jak ma wyglądać.


Boże Narodzenie z perspektywy Wichrowego Wzgórza jak na razie jest bardzo bure, szare i deszczowe. Kompot z suszu już stygnie na balkonie, zupa podgotowana. Jeszcze ziemniaki i karp i gotowe. Kapusta dochodzi na balkonie tuż obok kompotu i makówek. Ciasto zajmuje dumnie cały blat w kuchni, a lodówka tak naładowana, że niemal pęka w szwach. Jak łatwo się domyśleć – tegoroczna Wigilia w moich przeskromnych progach.


Panna Zielona rozsiadła się w kącie wypierając jukę, która dzielnie walczyła o pozostanie w jej ulubionym miejscu i broniła się przed pucowaniem liści z misternie kolekcjonowanych ton kurzu, no ale cóż – siła wyższa. Te kilka zdrapań na moich rękach i nogach zniknie pewnie tak szybko, jak szybko się pojawiły Cały duży pokój zresztą zmienił na czas świąteczny swój wygląd. Wszystko poprzestawiane, takie inne. Jak całe moje ostatnie kilka miesięcy...


 



 


Zatrzymując się na chwilę w tej przedświątecznej gonitwie chcę Wam wszystkim złożyć serdeczne życzenia. Odpoczynku od codzienności, spokoju, którego tak często brakuje, radości z obecności najbliższych i tego wszystkiego co nazywamy szczęściem. Wesołych Świąt!!!


 

niedziela, 4 listopada 2012

hmmmm


Jestem. Na chwilę chyba tylko... Choć nie da się ukryć, że ciągnie mnie znów do pisania. Niesamowicie trudno jest streścić w kilku zdaniach to co się działo przez ostatnie trzy miesiące. Bo tyle czasu mnie tu nie było. Choć nie tak do końca nie było, bo z Waszymi blogami jestem na bieżąco wbrew pozorom. A działo się dużo. I dobrze i źle. O tym co źle - nie chcę pamiętać, choć może kiedyś napiszę, a tym co dobre powinnam się podzielić już dawno.
Jestem już po operacji. Guz wycięty, przebadany i wyniki są bardzo dobre - złośliwa bestia nie była ufff :) Blizna się goi i oby śladów nie zostało. Najgorzej wspominam sam fakt zostawienia mnie w szpitalu ze szlafrokiem pod pachą, a potem wybudzenia po narkozie... I obym już długo nie musiała odwiedzać tego typu przybytków w roli pacjenta. Nie powiem - opiekę miałam tak dobrą, a lekarz prowadzący był tak troskliwy, że panie leżące ze mną na sali zaczęły nawet podejrzewać, że ja prywatnie lub po znajomości. A to mój lekarz z przychodni, żaden znajomy. A że aż trzy razy po wybudzeniu, średnio co 30-40 min zaglądał i pytał jak się czuję? Hmmm... Dla mnie - nowicjuszki w szpitalnej rzeczywistości, wydawało się to być standardem, a tu okazuje się, że jednak nie. Widać miałam szczęście trafić na lekarza łamiącego wyobrażenia o polskiej służbie zdrowia.
Wichrowe Wzgórze już bardzo jesienne. Ledwie zniknęły z balkonu pelasie, przyszły mrozy, śniegi a teraz jakieś takie mgły listopadowe. Choć wczoraj rano, przy wschodzie słońca, tak pięknie pokazały się na horyzoncie Tatry, że wzroku nie można było oderwać. Znak to niechybny na zmianę pogody, ale widok warty był wygrzebania się spod ciepłej kołdry. I uwiecznienia na zdjęciach oczywiście ;)
Nie wiem kiedy się znowu odezwę, a tyle bym chciała napisać... Nic nie obiecuję, bo sama muszę się zorganizować na nowo, by jak kiedyś, na wszystko był czas. Nie tylko na czytanie, ale i na napisanie czegokolwiek... Mogę jedynie zapewnić, że czytam, odwiedzam i cieszę się, że wciąż o mnie pamiętacie :)




czwartek, 9 sierpnia 2012

turnus z bonusem


Wróciłam. A jak. I po raz pierwszy odlat cieszyłam się, że wracam do domu... Nie, nie dlatego, że ktoślub coś mi dokuczyło, że miałam przesyt miejsca czy ludzi... Poprostu cieszyłam się, że jadę do domu. I od niedzieli, z uporemmaniaka, chowałam się pod parasol, gdzie dostawałam gęsiej skórkiz chłodu (a na słońcu małpiego rozumu od gorąca..), psioczyłamna wszechobecny piach i nawet z tej wielkiej rozpaczy, nie zważającna najdziwniejsze uczulenie pod słońcem, po sam pas weszłam dociepłego jak zupa morza. Oczywiście dłonie trzymając odpowiedniodaleko od tafli wody. Słonej...

Korfu jak zwykle piękne, zielone,ciepłe (a nawet wyjątkowo gorące) i wietrzne. A miny moichznajomych mówiły same za siebie. Zaskoczenie i radość.Utwierdziły mnie w przekonaniu, że kiedykolwiek znów nie przyjadę,będę witana tak samo radośnie i ciepło. Obserwowałam ich.Przecież zawsze przez głowę przejdzie myśl, że innych też takwitają. I nie. Nie witają. I nie żegnają... Kurcze, polubilimnie, no :)

Jeżeli ktoś pomyśli, że będącszósty raz w tym samym miejscu wciąż się chodzi tymi samymiścieżkami, to jest w błędzie. Takim samym, w jakim byłam japakując się do wyjazdu. Nie przypuszczałam, że odkryję nowe,równie piękne zakątki, do których nogi nas do tej pory nieponiosły. Rekord spacerowego dystansu to 15 km. Gdy powiedziałyśmy,gdzie byłyśmy i jakim środkiem lokomocji (szłapcugiem, jakbypowiedziały dzieciaki w szkole), zrobili wielkie oczy i z podziwemwielkim kręcili głową. No tak. Tam też się wszędzie wozi tyłekautem. Albo moplikiem. Co kto ma.

Zrobiłyśmy sobie wspomnieniowąwyprawę na dwie sąsiednie wyspy: Paxos i Antypaxos. Odwiedziłyśmyje podczas naszego pierwszego pobytu na Korfu. Dzień był niecozachmurzony więc całodzienny rejs nie był tak bardzo uciążliwy.Za to widoki – jak zawsze przecudne. No i oczywiście obowiązkowostolica wyspy. Godzinne telepanie się autobusem nie zawsze musi byćnudne. Tym razem miałyśmy nieplanowy postój w jakiejś wiosce,gdzieś po drodze, bo pan kierowca wdał się w scysję z jednymstaruszkiem, któremu.... urwał lusterkiem kawałek powojuzwisającego z domu :) Oj – nic piękniejszego niż dwóchkłócących się Greków:) Zresztą, oni nawet jak się nie kłócą,to wyglądają jakby koty darli, bo rozmawiają ze sobą takekspresyjnie :)

A na koniec turnusu – niespodziewanybonus. Przez te wszystkie plajtujące biura podróży i firmyprzewozowe, opóźniono nam wylot o kilka godzin. I w ten sposóbzamiast wyjeżdżać z hotelu w porze obiadowej, wyjeżdżaliśmyniemal w nocy. A zatem dodatkowy dzień. Muszę przyznać, że biuroz czerwonym żaglem w herbie stanęło na wysokości zadania. Coprawda kartka z informacją o przesuniętym wylocie została przezumyślnego podrzucona do pokoju przez szparę w drzwiach dzieńwcześniej późnym wieczorem, ale została dostarczona. Nie ważnejak, ważne że została. Słuchając rozmów w samolocie ludzi zinnych biur podróży – oni o przesuniętej godzinie wylotudowiedzieli się przypadkiem... Gdy wychodząc ze śniadania ktośspojrzał przypadkiem na tablicę ogłoszeń, bo zapomniał o którejwyjazd...

Świadczenia hotelowe mieliśmyzachowane do czasu wyjazdu, czyli papu itd. Jedynie pokój trzebabyło opuścić do 12. Ale koczowanie w tej akurat recepcji hotelowejmamy już przećwiczone, więc bez marudzenia zostawiłyśmy walizkiw kącie i ruszyłyśmy na obchód wsi nadmorskiej. Właściwie tobardziej Ewa ruszyła. Ja jedynie dochodziłam na smsowe wezwanie tui tam. Rozsiadłam się bowiem na kanapie w klimatyzowanym holu igapiłam się w relacje z olimpiady. Po niemiecku pan mówił, więcraczej oglądałam obrazki niż słuchałam. Wtedy już miałamprzesyt słońca.. Jak nigdy... I jedyne czego pragnęłam, topołożyć się w swoim łóżku, bo to hotelowe znów pozbawiłomnie normalnego snu na długie dwa tygodnie...

Już się ogarnęłam. Odespałam. Jużmi się tradycyjnie na nogach łuszczy skóra. Czyli już wszystkowróciło do normy. I remontu mi się odechciało... Zostałam z tymsama. Może uda się przy innej okazji. Nic straconego. W końcukiedyś go zrobię :)

A zdjęcia oczywiście tu i tu :)




wtorek, 17 lipca 2012

jest na ziemi jedno moje małe miejsce... ;)


Nawet go nie dotknęłam. No dobrze,czasem patrzyłam. Ale od tego jest, by na niego patrzeć. Nie wiem,może nie wytrzymał tych ciągłych skoków temperatury i uznał, żeczas odejść na emeryturę? Odszedł z honorem, skłaniając swąrtęciową głowę ku ziemi, jakby chciał powiedzieć „Poddajęsię, ile można biegać po tej skali w górę i w dół”. Taki tobył mój wysłużony termometr. Kilkanaście dni temu zbuntował sięskutecznie i nawet w największe upały pokazywał 15 stopni. I odkilku dni sprawdzam temperaturę organoleptycznie, czyli wychodzę nabalkon sprawdzając jak są ubrani przechodnie, biorę poprawkę namoje wieczne odczucie zimna i póki co – daję radę. Miła pani zesklepu na dole chwilowo nie miała termometrów do przyklejenia, więcjak wrócę trzeba będzie zakupić. Ludzie bowiem czasem chodząubrani zdecydowanie nieodpowiednio do pogody ;)

To, że nie cierpię się pakować, tojuż wiecie. Niby wcale dużo rzeczy nigdy nie biorę, bo w końcu itak całe dwa tygodnie chodzi się w szortach i krótkichbluzeczkach, o strojach kąpielowych nie wspominając, a i tak coroku się dziwię skąd te 20 kilo na wadze lotniskowej siępojawia...

Aby więc nie stresować się zbytniowieczornym ważeniem walizki w domu i wczesnoporannym na lotnisku, oddni kilku błądzę po stronach różnistych celem przymiarki doremontu. O tak :) Pewnie pamiętacie moje przygody z barankami iinnymi kornikami. Tym razem nie będzie już żadnych tynków. Są naszczęście farby, które wyglądają bardzo do tynków podobnie, afachowca szukać nie trzeba, bo filmik instruktażowy skutecznie mnieprzekonał, że obie z Sis damy radę. I w końcu moje krzywe ścianyprzestaną straszyć swą krzywizną. Bo równanie ich i pylenie wdomu gładzią to zdecydowanie nie na moje nerwy. A tak – rach,ciach i będzie. Pomalowane, czyste, równe (ekhm..) i w różnetakie wzorki. O ile mi się uda coś wywzorkować hihi :)

Ale to za góra trzy tygodnie. Terazczas dopić kawę, dopakować się, jeszcze z trzy razy przepakowaći tak do 3 rano. Jakieś dziwne upodobanie mam to tej godziny,prawda? Ale co zrobić, jak na lotnisko trzeba dojechać na dwiegodziny przed odlotem, a samolot o 6 rano?...

Nie wiem, czy chłopaki w tawernie mająjeszcze komputery. Rok temu nie było. Może wróciły? A możeznajdzie się inny sposób na zaglądnięcie tu czy tam. Aparat bioręoczywiście, zatem fotorelacja gwarantowana :)

Do zobaczenia :)





wtorek, 10 lipca 2012

strach ma wielkie oczy i ogromne zębiska...


Nie pamiętam, kiedy ostatni raz mnietak sparaliżował strach. Wyjście z busa okupiłam potężnymizawrotami głowy i zrobiło mi się tak słabo, że o mało niepadłam na środku ulicy... Obrałam jedyny słuszny kierunek –Wujek Donald. Tam jest woda do ochlapania... Ledwo się dowlokłam...Doprowadziłam się jako tako do stanu używalności i poszłam.

Dochtor cyckolog okazał się byćprzesympatycznym, przemiłym i przeprzystojnym człowiekiem. I tylemojego, bo inaczej zeszłabym tam ze strachu jak nic... Zbadał,zaordynował usunięcie i jeszcze zapytał gdzie chcę – bo możechcę, by to on zrobił.

-Pan... - wyszeptałam na granicyprzytomności i stanęło na tym, że mam pojawić się we wrześniuto umówimy termin.

Ale strach wcale nie minął... Terazbędzie byle do września, byle do operacji, byle do wyników... Cóż.Ale przynajmniej wiem na czym stoję. Mama miała dokładnie taksamo, więc najczarniejszy z czarnych scenariuszy wcale nie musi sięziścić.

A teraz coś z innej beczki. To, żesprzęt elektroniczny mnie uwielbia, to już wszyscy wiedzą. A tymrazem padło na telefon. Laptop zresztą też zaraz na drugi dzień,nie tylko że ładował się 17 godzin bez efektu, to jeszcze jak sięzałączył, to potem skutecznie nie chciał się wyłączyć. Nawetw trybie awaryjnym i innych takich. Dopiero wyjęcie baterii mupomogło i od tej pory (odpukać..) działa jak trzeba. A telefon?Hmmmm...

Otóż skończyła się umowa więcmiła pani z firmy zadzwoniła, by podać szczegóły oferty. To, żenajpierw wcale nie chciałam z nią rozmawiać, to jedna rzecz, ale wkońcu dla tak zwanego świętego spokoju posłuchałam. Raju naziemi to mi nie obiecała, ale w sumie... Leniwa się coś ostatniozrobiłam, do salonu by trzeba było iść, a tu do domudostarczą.... Umowa taka jak zawsze.. No dobra – zdecydowałamsię.

Na drugi dzień, w środku nocy, czylio 7 rano, zadzwoniła pani z firmy kurierskiej, że będzie o 9.Ciśnienie mi skoczyło tak, że w momencie się obudziłam. Ale jakto o 9?? Nie dość, że mnie kobita budzi skoro świt, to jeszczezmienia godzinę dostawy, bo umówiona byłam między 14-19. Miałaminne plany na rano! Wdech – wydech. Dobrze. Byle do 9...

Pani była już o 8.30. Wszystkoszybko, sprawnie. No i potem to co tygryski lubią najbardziej –nowy telefon. Tu jestem trochę podobną do panów – podobnogadżeciarzy, bo lubię nowe telefony:)

Ciach, ciach. Przekopiowane kontakty donowego telefonu i dawaj – ustawić dzwonki, zdjęcia i inne takie.Gro i bucy – jak się u nas mówi. Taaaa... Uhm.. I nagle dzwonijakiś ktoś. Ktoś, bo nie znam numeru, w końcu się niewyświetliło kto zacz. Wielkie było moje zdziwienie, gdy po drugiejstronie łączy ujawniła się Mama... Ale czemu tak?.. Chwilę potemmelodyjka poinformowała mnie, że Sis się dobija, potem Tata, potemEwa... A Mama czemu tak dziwnie?...

Wszystkie wizyty u Rodzicówsprowadzały się do rodzinnego kombinowania czemu Mamy numer jestignorowany. Obczytałam się w forach, ale wiedza ta nijak nieprzystawała do mojego przypadku... Numer się nie dubluje, żadennie jest podobny...

Dziś, w ramach odstresowania się powizycie u lekarza, udałam się na pielgrzymkę po salonach mojegooperatora. Pan zadumał się niesamowicie, gdy okazało się, żewszystkie jego dobre rady już zastosowano i żadna nie zadziałała...Po kilku próbach dzwonienia w te i wewte, rozłożył bezradnieręce, wymienił kartę sim, bo tamta stara już była i uznał, zeto pewnie wina karty... Kilka chwil potem zadzwoniła Mama i... Znównie została zidentyfikowana!

Spojrzałyśmy z Sis po sobie iobrałyśmy kurs na salon nokii, bo przyzwyczajenie to druga naturaczłowieka i jak zmieniam telefon to tylko na taki. Przygoda zdotykalskim i samodzwoniącym, szalejącym w mrozy i upały eldżikiemkuki była zdecydowanie jednorazowa i więcej się nie skuszę...

I miły pan w serwisie miał nie ladazgryz... Wiem, że jestem wyjątkowa i niepowtarzalna, ale tym razemchyba przegięłam :) Nic, ale to nic nie skutkowało. Nie wiem cotam przeżywała Mama, gdy tak co chwila dostawała sygnał lub byłao takowy proszona. W końcu pan zrobił duże oczy.

- Aha – pomyślałam – cośznalazł..

- A wie pani, a tu się jakaśkłódeczka wyświetla jak się dzwoni do mamy – powiedziałzdziwiony swoim odkryciem.

Faktycznie...

- Noooo... Tego jeszcze nie widziałem– powiedział

- Ja też nie – zrobiłam równieogromne oczy.

Do teraz nie mam pojęcia jak się tostało, że Mamy numer był zablokowany... Miły pan mi zresetowałcały telefon, wgrał nowe oprogramowanie, zainstalowałam numery nanowo i... Jaka radość, gdy na wyświetlaczu pojawiło się znanehasło „Mama”. Ha!

Chciałabym kiedyś kupić coś, co odrazu będzie działać jak trzeba... Może kiedyś się uda :)




niedziela, 1 lipca 2012

no i są - wakacje


Czas leci szybciej niż czasem sięwydaje. Pożegnałam swoją klasę i przyznaję, że łatwo nie było.Choć od jakiegoś czasu powtarzałam uparcie, że płakać za niminie będę, to ledwie weszłam do klasy – musiałam wyjść nakorytarz. Jedno spojrzenie na te wszystkie twarze, badawczo we mniewpatrzone, sprawiło, że rozbeczałam się jak małe dziecko imusiałam wyjść... Przemówienie na tę okoliczność pożegnaniamiałam w głowie od kilku dni. Ale i tak nie powiedziałam tego cochciałam. Plotłam co ślina na jęzor przyniosła i jakby dziśktoś spytał co takiego mówiłam – nie pamiętam... Pamiętamtylko, że w ostatnich ławkach poszły w ruch chusteczki, gdypowiedziałam, że życzę im przede wszystkim, by byli dobrymiludźmi... Po pierwszych zdaniach sama jakoś się uspokoiłam. Potemjeszcze trochę mi się głos łamał przy rozdawaniu świadectw, aledałam radę.

Na koniec ostatnie wspólne zdjęciei... Poszli w świat. Zostało kilka osób. Dziękowali tak szczerze,że nie sposób było znów się nie poryczeć. Ich wspomnienia znaszego pierwszego spotkania były tak niesamowite, że aż trudnouwierzyć iż po dwóch latach mogą o mnie powiedzieć coś całkieminnego niż wtedy. Że jestem zołzą, okropną babą i jak ze mnąwytrzymają. Wytrzymali. I zmienili zdanie.

A potem przyszli inni. I ich słowa, żedzięki mnie polubili historię i że cieszą się, że stanęłam naich drodze, i ich słowa wdzięczności za wszystkie szkolne iprywatne rozmowy sprawiły, że mimo ogromnego zmęczenia, czasemzniechęcenia, po raz kolejny wyraźnie odczułam, że to co robięnaprawdę ma sens...

No a teraz czekam. Wizyta u specjalistyjuż za tydzień. Czasem w przypływie głupawki śmieję się, żeskoro nic tam nie ma to w końcu coś postanowiło urosnąć. Smutneto żarty, ale czasem się nie da inaczej. Człowiek by zwariował,gdyby brał wszystko na poważnie. Bo poważnie to się w trumniewygląda:)

W kwestii wakacyjnych planów jeszczechwilowa cisza. Tzn. jest termin i miejsce, tylko czekam aż tekoszmarne ceny troszkę spadną. Po raz szósty Korfu. Kto wie, czyjeszcze będzie mi dane tam polecieć. Więc póki mogę – lecę. Ijuż nie mogę się doczekać tego leniwego machania nóżką należaku w akompaniamencie szumu morskich fal. Oczywiście podwarunkiem, że nie przyjedzie znów 300 hałaśliwych młodychWłochów... Ale oni raczej w sierpniu więc liczę na ciszę,spokój, lenistwo i błogie nic nierobienie ze słuchawkami w uszachi książką w ręku.

I przerwa od internetu będzie. Laptopanie biorę bo w hotelu nie ma darmowego wi-fi.

Ale to dopiero 18 lipca. Teraz mamzamiar nadrobić zaległości w spaniu i w blogach. Na moim balkoniejuż zagościł cień, usiądę więc wygodnie w fotelu i zacznęodwiedziny. Mam wyrzuty sumienia, że tak Was wszystkichzaniedbałam...





poniedziałek, 18 czerwca 2012

Gdyby było za dobrze - byłoby za dobrze...


Skąd ta dawka chłopskiej filozofii?Bo tyle rzeczy się dzieje wokół nas, a my często myślimy, żenas to akurat nie dotyczy i nigdy dotyczyć nie będzie. Niby nie.Ale do czasu. Nie przypuszczałam, że koszmar wróci, tym razem domnie. Cztery lata temu dopadł Mamę, teraz ja.

Mówiąc wprost – jakiś czas temunamierzyłam na piersi guza... I panika, jaka mnie ogarnęła wtamtym momencie, zamurowała mnie skutecznie, podcięła skrzydła isprawiła, że chodzę od tamtego dnia jak w amoku i zupełnie niepotrafię sobie znaleźć miejsca. Oczywiście nic po sobie niepokazując... Bo przecież nie założę worka cierpiętnicy, by mniewszyscy wkoło żałowali... Kto ma wiedzieć – ten wie... Rozmowaz Mamą pomogła mi sobie to wszystko jakoś poukładać... Czekam nawizytę w poradni chorób piersi. Póki nie podotyka mniespecjalista, nie powie co i jak - pewnie będę się zamartwiać.Wiem, że nie powinnam, bo to przypadek z rzędu tych, na które sięwpływu nie ma, ale strach jest ludzki i na niego akurat wpływu niemamy. A boję się, nie da się ukryć...




piątek, 15 czerwca 2012

Przeżyłam! :)


Wyprawa do Warszawy była dla moichuczniów bez wątpienia przygodą życia. Nikt nie narzekał nawczesną godzinę zbiórki, przez cały dzień nikt nawet niestęknął, że niewyspany-zmęczony-chce już do domu. Właściwie,nikt poza mną, no ale, że ja maruda – to już przecież wszyscywiedzą:)

Pałac Prezydencki jest w środkuniesamowity! Ale nad czym zastanawialiśmy się ciągle po cichu? Jakoni to robią, że po takich dzikich tłumach, które się czasem'przewalają' przez te ogromne sale, wszystkie dywany są takmiękkie, puszyste i czyste... Mój skromny dywan po sześciu latachwcale nie częstego po nim deptania, przyklapł był ospale i nawettrzepak ani odkurzanie szczotką nie pomagają w jego liftingu. Nonic – moja hacjenda to nie Pałac Prezydencki więc nie śmiem sięporównywać. W każdym razie – nie dziwię się, że Gospodarztego miejsca mieszka gdzie indziej. Też bym nie chciała mieszkać wmuzeum. Bo tak właśnie się czułam chodząc po tych ogromnychkorytarzach, czy przemierzając jeszcze większe sale... Nie mojeklimaty. Zatem bycie prezydentem naszego kraju to zdecydowanie nierola dla mnie hihi :)

Wróciliśmy do domu późną nocą. Zwyróżnieniem! Dzieciaki szczęśliwe – ja zresztą też :)

A już na drugi dzień rano znówposkładałam się na autobusowym siedzeniu, przytuliłam do poduszkiz krową i próbowałam choć chwilę przekimać drogę do Kłodzka.Nic z tego. Lało jak z cebra więc plany wycieczkowe byłykorygowane z minuty na minutę. Towarzyszył nam ten deszcz przezpierwsze dwa dni. Ale... Ani razu nie zmokliśmy! Gdy tylkowysiadaliśmy z autokaru, deszcz znikał. Zmarzliśmy za toniesamowicie wdrapując się na Szczeliniec, mgła przeokropnazasłoniła przepiękne widoki ze szczytu, porywisty wiatr o małomnie nie zwiał z platformy widokowej, ale dobre humory nieopuszczały nikogo. Co jakiś czas słychać było z grupy mniej lubbardziej nieśmiałe „Muuu”. To z powodu mojej piżamy - też zkrową, która wzbudziła tak powszechną wesołość, że jakzeszłam rano na śniadanie przywitał mnie krowi chórek, któryprzepięknie zamuczał na mój widok :)

Takiej wycieczki dawno nie miałam.Trzy dni, dwie noce. Koszmar każdego nauczyciela. A tu?... Jak padłohasło, że cicho, bo „Pani Ewa musi odespać..”, bo „Kierowcamusi być przytomny..”, bo „Przewodnik...”, bo „...” - byłocicho. Bez dyskusji. Dwie najliczniejsze klasy w szkole. Nikt nierozrabiał, nie szukał guza, ani okazji do obniżenia zachowania.Sami się liczyli, sami pilnowali by się nie rozchodzić, nierozciągać... Oj – długo taka grupa już się nam chyba nietrafi.

A wczoraj, w powiększonym składzie ouczniów z innych klas, bawiliśmy się na komersie. I jak? Bosko! Iwreszcie kupiłam czerwone buty! Tzn – pojechałam po buty,przyjechałam też z sukienką. Bo tak się do mnie uśmiechała zwieszaka, że postanowiłam ją przymierzyć. I jakby była szyta namnie... Czy mogłam ją tak zostawić? Pewnie, że nie:) I nieżałuję. Czułam się w niej bardzo swobodnie – ja wrógsukienek, dobrze czułam się w rzeczonej... Świat oszalał... Nowebuty sprawdziły się na parkiecie, bo szalałam równo z uczniami.Dopiero w domu, po ich zdjęciu, poczułam, że chyba mnie boląnogi:)

A teraz najbardziej zwariowany tydzień.Sukienkę trzeba schować do szafy, buty do pudełka, teraz czas nainne atrakcje. Wszystkich ewentualnych studentów już odesłałam,gdzie raki zimują, zyskując zaszczytne miano szkolnej zołzy, ocenyprawie wystawione, stos papierów czeka na wypełnienie - czas wrócićdo szarej, szkolnej rzeczywistości.



sobota, 2 czerwca 2012

była 3:10 do Yumy - jest 3:30 do Łorsoł


Startujemy o 3:30. Bo nie liczy sięto, by dojechać szybko, ale by dojechać bezpiecznie. Zatemdzieciaki dostały przykaz zabrania poduszek, czegoś na przebranie(bo trudno wystąpić na uroczystej gali wyglądając jak ubogikrewny całej reszty Gości) i oczywiście jedzenia na „tam ipowrót”. Dyrekcja od kilku dni śmieje się na mój widok, że jakwysadzą mnie w niedzielę wieczorem (czy tam raczej w nocy) z busa,to nie opłaca mi się iść do domu, bo w końcu w poniedziałekprzed ósmą wybywam na kolejne 3 dni. A ja się wciążzastanawiałam, czy można wyspać się na zapas. Już wiem – niemożna:) Oglądam więc Opole i wciąż się zastanawiam o czymjeszcze zapomniałam i co zrobię, jak mi się kimnie na spotkaniu wPałacu Prezydenckim. Bo w końcu komu, jak komu, ale mnie się tomoże przydarzyć ;)

A na balkonie już mi pięknierozkwitają pelargonie. I oczywiście z całym moim szczęściem tomnie właśnie się przydarzyło, by wśród 14 zasadzonychczerwonych krzaczków, jeden okazał się być różowym. Ale gdytylko pączki pokazały prawdziwą zawartość, sytuację opanowano imam nadzieję, że i w tym roku balkon będzie piękny:)

Ech... Adrenalina rośnie. Niby napewno mamy wyróżnienie. Ale miło byłoby zająć jakieś miejsce:)



środa, 23 maja 2012

same dobre wieści :)


Onet mnie dalej nie lubi i rzadko pozwala wejść we własneprogi, ale ja uparta baba i dziś do oporu będę się logować i publikować tęnotkę. Przy okazji tych nielicznych trafień na okienko transferowe do mojegobloga, zauważam z nieukrywanym zdziwieniem, że za każdym wejściem mój blogwygląda inaczej :) Róż, jaki mnie powitał w tych zielonych progach kilka dnitemu tak mi poprawił humor, że chyba już więcej nic nie będę udoskonalać wszablonie. Po co? Onet wie lepiej przecież jaki szablon mi pasuje, a jaki nie;)

Wiadomości dziś mam dobre. A nawet bardzo dobre. Po koszmarnychdwóch ostatnich tygodniach, wreszcie słonko zaświeciło i dla mnie. Mam odwrześnia etat i żadne urlopy ani zniżki, ani inne pół etaty mi nie grożą. Uffff….Co prawda i tak do końca maja będę drżeć profilaktycznie, czy aby wezwanie dosekretariatu nie będzie wywołane ewentualnym wypowiedzeniem, ale mam nadzieję,że słów na wiatr nie rzucono i nowa- stara dyrekcja mówiła szczerze, to co o mojejpracy mówiła. Poza tym dostałam kolejną kartę przetargową w ewentualnej walce opracę. Kilka miesięcy temu zaangażowałam się z pierwszakami w pewien projekt. Zrobiliśmyprzewodnik po nieistniejącym mieście żydowskim – oczywiście grajdołkowych Żydówśledząc zajadle. Napracowaliśmy się co nie miara. I to serio. Co dzieciakiprzyniosły swój kawałek roboty, to wciąż odsyłałam, że nie tak, że za ogólnie,za szczegółowo, nie na temat itd. Już się nawet wystraszyłam, że rzucą robotąmówiąc „A rób se babo sama” – ale nie. Nawiązali kontakty o jakie bym ich niepodejrzewała, wydobyli zdjęcia teoretycznie nie do zdobycia. I jak już wszystkobyło zebrane i ustalone co do czego i gdzie, wtedy ja przysiadłam tyłka iposkładałam materiał w jedną całość. No i wtedy pojawił się kolejny problem:skoro to ma być przewodnik, to trzeba mu nadać jakąś formę przewodnika. No toksiążka – album, czy prezentacja mulitimediana? I wtedy mnie zaskoczyli… „Torapanią! Taka na wałeczkach!” Na rany koguta… Oszalały mi dzieciaki… Przecież tonie takie proste… I co? Na drugi dzień przybiegło podekscytowane dziewczę, żeznalazło drukarnię, co to wydrukuje, tylko iść i dawać zlecenie… Miałamwyjście? Pewnie, że nie. Poszłam. Miły pan obejrzał owe wypociny, stwierdził,że trzeba będzie przerobić na inny program, ale to nie filozofia, podał cenę iumówiliśmy się na telefon. Jeszcze z trzy razy zawitałam do drukarni, bo projektytrafiające na mojego maila wciąż miały rozjechane strony, ucięte fragmentytekstów itd. – czyli upierdliwa baba tym razem truła komu innemu ;) Ale gdy wsłuchawce telefonu usłyszałam w końcu „Wydrukowane, można odebrać”, serce mi namoment stanęło…

To co zobaczyłam przed sobą przeszło moje najśmielszewyobrażenia… 4-metrowy zwój, przepięknie wydrukowany, czcionka i tło zgodne zprojektem, zdjęcia takiej jakości, że to co widziałam na ekranie komputera tojakby ich ubogi kuzyn… A jednak co wydruk w drukarni, to w drukarni, a niedrukarka laserowa, choćby najwyższej nawet jakości. I niespodzianka – pan obniżyłcenę. Bo na konkurs, bo dzieci, bo tak ciekawe. Łał:)

Gdy rozwinęłam to cudo dzieciakom – zamarły.

No i w tym momencie padło pytanie „A wałeczki?...”

Były na drugi dzień. Jakiś tatuś poświęcił miotłę za zgodąmamusi:) Pani sztuka machnęła ciemną farbą, potratowała takerkiem i ostatniaprzeszkoda jaka się pojawiła to sposób dostarczenia tego cuda w całości doWarszawy. Poczta? O nie… Kurier. Pierwszy raz w życiu zamawiałam kuriera, alerozbawiona pani z firmy X przyjęła zamówienie, podała cenę (tu mnie wbiło wkrzesło, bo to połowa ceny wydruku..), a ja wzięłam się za oklejanie taśmąpudełka z najcenniejszą przesyłką w historii naszej szkoły. Oczywiście pankurier nie dojechał na czas, ale wszystko dobrze się skończyło i jedyne co namzostało, to czekać na wyniki obrad jury. Były w piątek. Jesteśmy w finale! 3czerwca jedziemy do Warszawy! :) Trzymajcie za nas kciuki. Dzieciaki fruwająnad ziemią, ja też zresztą:)

 

Chciałam pokazać na zdjęciu,ale się nie da załadować...




czwartek, 10 maja 2012

cała ja


Oparzyć się o dzióbekbezprzewodowego czajnika mogę chyba tylko ja.

Omal nie zaspać do pracy na 10.30 też przydarza się chyba jedynie mnie. Zwłaszcza, że normalnie jużbez budzika budzę się po 6 i nijak zasnąć nie mogę. A jednakmogę... I to skutecznie...

Włożyć do pralki pranie białe awyjąć beżowe, to też ja... Bo nie wiadomo skąd podwinęła siębrązowa poszewka... I nawet śnieżnobiały obrus plamoodpornyprzestał być śnieżnobiały... Na szczęście wszystko wróciłodo normy, bo wybielacze jednak potrafią zrobić swoje.

Mój cudaczny zegarek elektryczny naprąd i baterie, o którym pisałam niedawno – też w końcuzbuntował się na amen i stanął jak ten kołek w płocie wskazującuparcie godzinę 00:07.

Po całym tygodniu zastępstw nalekcjach i dyżurach padam na łóżko jak stoję i działam nagranicy automatu. Jeszcze jutro.. A w niedzielę do szkoły. Bo kursumi się zachciało. Takiego, co by ministrem ewentualnie móc zostać.W końcu ktoś z tym bajzlem musi zrobić porządek i postanowiłamtym kimś być ja. Oczywiście żartuję. A żart to smutny w obliczudzisiejszych wieści. Bo nawet nie wiem, czy od września jakieśgodziny chociaż będą... Dyrekcja startuje do kolejnego konkursui... No właśnie. Tak, jak bardzo bym chciała, by przyszedł ktoś,kto ją odspawa od tego stołka, tak równocześnie po raz pierwszyzapragnęłam, by jednak wygrała. Bo jak nie to któryś z nas –histeryków do zwolnienia. Nieodwołalnie. Bo ona musi mieć etat...

Byle do 21 maja. Wtedy się wszystkorozstrzygnie. Wtedy jest konkurs...

I już sama nic nie wiem...







niedziela, 22 kwietnia 2012

czasem słońce, czasem deszcz


Słońce wychodzi i zachodzi za chmuryz taką prędkością, że już sama nie wiem, czy siedzieć wswetrze, czy też może go zdjąć i co chwila narażać się nagęsią skórkę. Właśnie pojawiły się ciemne chmury i chyba zbytdobrze to nie wróży. Do tego na horyzoncie majaczą zarysy gór –znak, że niechybnie za dzień, czy dwa, zmieni się pogoda. I towcale nie na korzyść niestety.... Damy radę. Ważne, że wreszcie jest ciepło, nawet jak popada deszcz. Drzewa buchnęły zieleniąniemal w oka mgnieniu. Kasztany już mają dość spore zielone pąkiliści – i czas najwyższy. W końcu za dwa tygodnie matury. Czasdo tych liści dołożyć kwiaty.

Za jakieś dwa tygodnie pojawią sięteż wreszcie pelaśki na moim balkonie. Póki co pusty i szary. Rok temu sadziłam dość późno, ale za to rosły jak na potęgę izarosły całą balustradę, niemal do sąsiada na dole. A takiewymarniałe się wydawały, gdy je sadziłyśmy do skrzynek. Wprostnie mogę się doczekać. O planowanym na ten rok remoncie też narazie milczę, żeby nie zapeszyć. A przede wszystkim, muszę nabraćnatchnienia do tego typu zajęć. Najchętniej zabrałabym się zaniego w weekend majowy, ale takowy dla mnie nie istnieje, bonormalnie pracujemy – tzn. normalnie w mniemaniu dyrekcji chyba, boprzecież w klasach będzie hulać wiatr od tego przeciąguspowodowanego nieobecnościami dzieciaków. No a my będziemy wisiećna telefonach, by przyczynę owych hurtowych nieobecnościwyjaśniać... Zwłaszcza, że pogoda wcale nieszkolna ma być na tenmajowy czas. Zobaczymy. Póki co trochę luźniejszy tydzień sięszykuje, bo egzaminy. Czekają mnie więc upojne godziny dyżurów naszkolnym korytarzu, bo jako szczęśliwa posiadaczka wychowawstwa wklasie trzeciej, zwolniona jestem z pracy w komisjachegzaminacyjnych, by „Swą bliską obecnością wspierać duchowowychowanków w tych trudnych dla nich chwilach”. Wolę to niżstres związany z zaklejaniem bezpiecznych kopert, opisywaniem ich,drżeniem, czy płytka odpali, czy ktoś nie padnie jak długipodczas testu, albo jeszcze innymi przypadkami, które i takzazwyczaj właśnie mnie się przytrafiają.

A co jeszcze? Laptop już nie stroifochów, działa jak należy. Ręka niestety dalej zdrętwiała, choćczuję wyraźną poprawę. Zdjęcie mojego cudownego kręgosłupa jużgotowe. Niestety niewiele jestem w stanie rozszyfrować z opisu, gdyżwciąż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w przychodniach pracująsami dysgraficy – mam nadzieję, że pan doktor będzie miećwięcej szczęścia pod tym względem... Bo jakby tego było mało,czuję mrowienie w prawym udzie.... Dopada mnie SKS, czy jak? :)

Chmury przeszły gdzieś na wschód.Znów czyste niebo, mocne słońce i efekt taki, że nie widzę copiszę :) Onet mnie dziś mile zaskoczył, bo za pierwszym razempozwolił mi wejść na bloga,. Mam nadzieję, że tak już zostanie.I że uda mi się wszystko wklepać do końca, łącznie z publikacjąpostu i odwiedzinami u wszystkich blogowych znajomych.




piątek, 13 kwietnia 2012

miłość moja nieodwzajemniona...


Do sprzętu wszelakiegoniestety... Ci z was, którzy odwiedzają mnie od dawna już wiedzą,że cokolwiek kupię, no nie ma szans, by od razu działało... Możejedynie lodówka, pralka i odkurzacz nie zastrajkowały mi na dzieńdobry i od kilku lat działają zgodnie z przeznaczeniem. Całareszta stroi fochy i doprowadza do szewskiej pasji wszystkich, którzyzmuszeni są potem ze mną po raz wtóry odwiedzać kolejne sklepy,niekoniecznie dla idiotów, by wymienić, bądź zareklamować świeżokupione cosik. Ostatni zakup o mało nie zakończył się podobnie.Świeżo przytargany do domu laptopik był łaskawy zbuntować sięjuż na drugi dzień i nie tylko, że bateria ładując się noc całądalej była pusta, to jeszcze ustrojstwo jak najpierw się niechciało włączyć, tak za chwilę, uruchomione trybem jakmśdziwnym awaryjno – naprawczym, za nic w świecie nie chciało siędla odmiany wyłączyć. A tu do pracy trzeba biec... Jedyne co miprzyszło do głowy, to wyjąć baterię. Na okienku szybki telefondo osoby, która powinna się znać na fochach sprzetu wszelakiego, atu zamiast porady, jedynie westchnienia typu „O rany!”, „Aha..”,„Uuuuu”... No i pogadaj z takim. W sumie poradził mi to, na cowpadłam już sama tuptając do pracy – przyjdę, włączę potworaz powrotem i zobaczymy. Jak nie zatrybi, to pojedziem dogalaktycznego sklepu i będziem dochodzić praw do wymiany sprzętuna nowy.

Przyszłam więc z pracy,kabelek do prądu po raz kolejny – bach. Dioda się zaświeciła,czyli gniazdko działa. Nacisnęłam guziczek, zaszumiało, cośmignęło – włączyło się potworzaste. I się zaczęło. Znównajpierw jakiś tryb awaryjno – naprawczy, który mi po chwilioświadczył, iż nie jest w stanie automatycznie naprawić błędówsystemu i kazał wyłączyć sprzęt. No to wyłączyłam. Ale, żenie byłabym sobą, by nie włączyć go z ciekawości jeszcze raz,więc jak pomyślałam, tak zrobiłam. Zatem kolejny raz guziczek -pach i, o dziwo, się załączyło.

Najpierw pojawiły sięze dwa komunikaty o konfiguracji systemu windows, potem ściągałosię jakieś 4 tysiące aktualizacji i... załączyło się na amen!Nawet bateria się w międzyczasie łaskawie naładowała:)

I fochów więcej niebyło. Udało się bezkolizyjnie ściągnąć co trzeba, aby praca nalaptopie była równie przyjemna i bezpieczna, jak na komputerzestacjonarnym. I teraz wszystko „gro i bucy”, jak mawiamy w takichchwilach. Tę notkę też sobie piszę wygodnie usadowiona nawersalce, oglądajac przesympatyczny film o pszczołach. Anajbardziej cieszę się na myśl, że jeszcze trochę i będę mogłarównie wygodnie siedzieć na słonecznym balkonie nie będączmuszoną wybierać między tworzeniem miliona przeróżnychpapiórów, a wystawianiem nosa do słońca.

Hmmm.. A poza tym? Rękadalej jakby nie moja, zdjęcie już jest, ale wizyta u lekarzadopiero w przyszłym tygodniu. A jajka z pieczarkami w cieściefrancuskim stały się rewelacją tegorocznych świąt – Zgago,jesteś wielka! :)

I storczyk, który jak coroku kwitnie od Bożego Narodzenia do Wielkanocy, już przekwita. Ale- niespodzianka - z drugiej strony liści wypuszcza kolejną łodyżkę!I pewnie do wakacji będą cieszyć moje oczy kolejne kwiaty.




sobota, 7 kwietnia 2012

Alleluja!


Ciasta upieczone. Wieczorem jeszcze mnie czeka walka zkremami i pieczarkami, ale dam radę. Przecież kto jak nie ja:) No i to copowtarzam od jakiegoś czasu – póki coś robię bo chcę, to robię z przyjemnością.Gdy zacznę „musieć” i z ochotą będzie całkiem inaczej.

Oczywiście, jak każdy dobry pracownik, choruję w weekendy iświęta. Niniejszym donoszę więc uprzejmie, że kicham, prycham i walczę z jakimśstanem podgorączkowym. Pan doktor pogroził mi palcem i powiedział, że jak mniezobaczy w zimnym kościele, to osobiście mnie do domu odwiezie, bo nie mazamiaru mnie znów oglądać po świętach, tym razem z zapaleniem płuc, bo niewiadomo, co z tego przeziębienia się może jeszcze urodzić. Więc siedzęgrzecznie w domu, pierwszy raz, od nie pamiętam kiedy, nie uczestnicząc w TriduumPaschalnym. Ale i tak z panem doktorem jeszcze się po świętach zobaczymy, boprzyczyn drętwienia ręki będziemy szukać. Muszę tylko iść sfotografować mójuroczy kręgosłup. Na raty. Zaczynamy do góry. Dół pstryknięto, gdy współpracyodmówiła noga. Ale to już trochę czasu minęło, więc pewnie pan ciekawski będziechciał porównać. A i dobrze. Bo nawet pisać nie umiem. Tym razem czuję blokadęgdzieś w łokciu…

I tak powoli zmierzamy w kierunku świąt. Z założeniawiosennych. Mogłabym więc zapytać „A kto ukradł słońce?”, ale przecież od rananieśmiało przebija się przez chmury, choć temperaturowego szaleństwa nie ma. Chyba,że weźmiemy pod uwagę, iż lotem pikującym leci w dół.


Zatem na ten świąteczny czas życzę dużo ciepła rodzinnego, słonecznychuśmiechów, zadowolenia i zdrowia.

Radosnego Alleluja!





środa, 4 kwietnia 2012

przedświątecznie


Spis powszechny przedświąteczny wykazał, że Wichrowe zamieszkujerówne 250 osobników płci nijakiej, rodzaju przeróżnego, z gatunku trąbalskich. Wszystkiewypucowane, bądź wyprane, w zależności od rodzaju. Jeden tylko Bubu smętniesiedzi na pufie koło biurka, bo za duży do pralki, a na dworze jednak za zimno,by mu kąpiel porządną sprawić. I tak czeka go poważna operacja trąby inaderwanego ucha, więc wytrzyma z kąpielą do cieplejszych dni, a póki co odkurzaczmu trochę poprawi przedświąteczny wygląd.

W tym roku po raz pierwszy święta u mnie, więc lodówka ażmruczy z zadowolenia, że taka pełna. Ciągle coś przynoszę i upycham gdzie sięda, a z listy zakupów stopniowo ubywają kolejne pozycje. Zasada „zastaw się, apostaw się” u nas w domu nie obowiązuje, więc żadne to zakupowe szaleństwa. Alejak na warunki Wichrowego, gdzie tylko produkty niezbędnie niezbędne okupująlodówkę – wypełnienie jej po brzegi, dla nakarmienia niemal 14-osobowej armiinajeźdźców, to wyczyn niemal epokowy. Ale raz, czy dwa na rok można i takiegowyczynu dokonać:)

Lista zakupów więc swoją drogą, a lista menu swoją. I jak tapierwsza ulega ciągłej transformacji, bo wciąż coś jest dopisywane, czywykreślane, tak ta druga, raz stworzona, trwa niezmiennie w swej pierwotnejformie, choć nabazgrana na szybko w momencie, gdy zapadła decyzja świętowaniana hacjendzie. Stworzona jakby w stylu „Szybko, zanim dotrze do nas, że to bezsensu”, jak mawia niejaki Julian. I wykorzystam przepis na faszerowane jajka iroladę z ciastem francuskim, wyczytane u Zgagi. Mama na samo hasło: pieczarki,jajka, ser, ciasto francuskie – wpadła w gastronomiczne uwielbienie i już niema odwrotu, słowo się rzekło.

Kuchenne rewolucje zaczynam w piątek wieczorem, zatem jeszczejutro mogę się trochę poobijać. Okna umyte, szafy i szafki ogarnięte, podłogi itak trzeba myć na bieżąco, więc nie jest tak źle. A bałam się, że z niczym niezdążę.

 

 

 


niedziela, 1 kwietnia 2012

to nie prima aprilis


Moja świętej pamięci Babcia powtarzała, że człowiek całeżycie się uczy, a i tak głupi umrze. I dziś po raz kolejny przyznaję Jej rację.Co mnie skłoniło do tak filozoficznych rozważań? Ha! Zegarek elektroniczny. A wzasadzie chyba powinnam napisać „elektryczny”, bo do prądu ustrojstwopodłączone cały czas. I oto przedwczoraj był łaskawy się popsuć. Nie mogłamukryć swego zdziwienia, że wciąż wyświetla 8:11, skoro prądu ani na chwilę niewyłączyli, a próba ustawienia go na właściwą godzinę i tak spełzła na niczym,gdyż dwie godziny później okazało się, że „ruszył” zaledwie 10 minut do przodui w swoim własnym tempie odmierzał upływające minuty.

No popsuł się i już. I cały wczorajszy dzień miałam nazegarku godzinę 5:17. Też fajnie, bo o tej porze zawsze śpię i miło jest byćinformowanym, że tak właściwie to czemu ja się kręcę po mieszkaniu, skoropowinnam spać.

No ale i tak nie dawało mi to spokoju. No bo jak na prąd, asię popsuło, to wcale nie powinno nic pokazywać… Więc zaczęłam oglądać todziwadło z różnych stron, bo znając moje szczęście, może jakiś kabelek odpadł,albo przez jakiś drucik nie ma styku i dlatego nie działa jak trzeba. Wielkie byłomoje zdziwienie, gdy na spodzie dojrzałam klapkę – taką, jak na baterie. Hmmm –popadłam w kolejną zadumę. Otworzyłam klapkę – jak nic, bateria! I w tymmomencie moje humanistyczna dusza zawyła ze zdziwienia jeszcze większego. No boniby po co bateria, jak na prąd? No i czemu jak nie ma prądu, to bateria nieprzejmuje funkcji autopilota, tylko zegarek się wyłącza? No i w końcu, skoro naprąd, to czemu nie działa jak bateria umarła? Bo chyba umarła, skoro nic niedziała…

Więcej pytań nie próbowałam zadawać. Wracając z kościoławdepnęłam do tesco. Posterowałam w kierunku stoiska ze sprzętem wszelakim. Jest!Nie, nie. Wzięłam tę „umartą” na wzór. Bo takiej cudacznej jeszcze niekupowałam. Przy okazji zrobiłam większe przedświąteczne zakupy, bo na samowspomnienie tego cyrku w piątek, czy już nawet w czwartek, wolę to mieć za sobą.

I zegarek chodzi. I już nie będę próbować zrozumieć zasadjego działania. A jak ktoś się podczas czytania postukał w czoło i powiedział „Przecieżto jasne, że takie zegarki mają baterie”, to informuję, że dla mnie jasne tonie było. Bo mój czajnik elektryczny np. też jest na prąd, a baterii nieposiada – sprawdziłam ;)

A wczoraj wieczorem nawiedziła nas śnieżyca. I prawdziwaburza z piorunami. Obie naraz. I dziwnie wyglądały te szalejące na wietrzeogromne płaty śniegu rozświetlane światłem błyskawic… Dziś jakby lepiej. Przynajmniejnic nie pada. I nie wieje. Tylko trzeba było się przeprosić z kozakami i zimowąkurtką.

 


sobota, 31 marca 2012

effka asymetryczna


To, że za oknem rozpoczęło się jakieś pogodowe szaleństwo,każdy widzi, więc oszczędzę narzekania na deszcz, śnieg, wiatr, który chcegłowę urwać przy kostkach nóg niemal i wynikający z tego wszystkiego fakt niemożnościumycia okien… Wczoraj wieczorem nabrałam pierwszego, wstępnego natchnienia na przedświąteczneporządki, ale jakoś niemrawo mi to idzie, zwłaszcza, że prawa ręka od kilku dnijakby nie moja. Tydzień temu weszło mi cosik pod prawą łopatkę i bolało, pókico. Chodziłam sztywna jakbym kij połknęła. We wtorek obudziłam się bez tegodziwnego uczucia bólu i z tej wielkiej radości przeciągnęłam się jak dziecko. Ijak to zrobiłam, tak zostałam leżeć… Dość długa chwila minęła, zanim wszystkowróciło do normy, czyli ruszyłam ręką, choć uczucie blokady pod łopatkązostało. A w czwartek rano ze zdziwieniem odkryłam, że w prawej ręce nie mamkciuka, a po całym przedramieniu maszeruje armia mrówek. Do pana doktoraoczywiście załapać mogłam się dopiero na piątek, czyli wczoraj, więc jakoś te 7lekcji z 5-minutową wolną przerwą (!) przeżyłam. Choć niepisanie na tablicy tokara i dla mnie i dla dzieciaków, które już przywykły, że to co ważne, właśnietam jest w czasie lekcji zapisywane. No nic. Daliśmy radę. A wczoraj rano kciukwrócił na swoje miejsce, tylko mrówki jeszcze robią wyścigi po ręce. Wizyta uneurologa pewnie będzie możliwa za jakieś 4-6 miesięcy, więc chyba się wybioręna wizytę prywatną. Tylko zupełnie nie rozumiem po co tak właściwie płacęskładki….

No i zmieniłam się, podobno nie do poznania. Podobno na korzyść.Bo koleżanki w pracy ochy i achy wyprawiały ostatnie kilka dni na mój widok. Poszłambowiem do fryzjera, bo wyblakłam nieco na głowie i nicią srebrzystą, jak nigdy,przyozdobiły mi się włosy. I gdy tak siedziałam z farbą na głowie, spojrzała namnie fryzjerka i z zadumą w głosie powiedziała:

- Wiesz, tak sobie myślę, jak cię obciąć, ale oczywiściedecyzja należy do ciebie.

I po tym wstępie już wiedziałam, że zanosi się na fryzuroweszaleństwo, czyli trzeba będzie podjąć istnie męską decyzję.

No i podjęłam. Ja, która do tej pory, od lat co najmniej10-ciu, najkrótszy włos na głowie miałam długości 3-5 cm, a najdłuższy do 20 (nieliczę tych całkiem krótkich, dzięki którym cała misterna konstrukcja fryzurysię trzyma w jakimś takim pionie), zmieniłam proporcje i oto najdłuższy włos macentymetrów około 5… I tylko grzywka zachowała długość do połowy policzka.

- A czemu masz jedno ucho odsłonięte, a drugie nie? –zapytał Katecheta, przyglądając mi się z zainteresowaniem przy szafce zkluczami.

- Bo tak się wyrywała na tym fotelu, że tylko z jednejstrony ją obcięli – rzuciła ze śmiechem Pani Sztuka.

A Onet dalej wariuje…

 

 


poniedziałek, 26 marca 2012

effka nasłoneczniona


Wystawiłam nos do słońca, bo mimo wietrznej dość pogody, wzacisznym kąciku na balkonie słoneczko przygrzewało jakby to koniec, a nie początekbył wiosny. Zaczerwieniła się skóra tu i ówdzie, bo tradycyjnie przysnęłam, alei baterie naładowały się odpowiednio.

Praca konkursowa została ukończona, wyprawiona kurierem dostolicy i z niecierpliwością czekamy na wyniki. Ostateczny wygląd przeszedłnawet moje najśmielsze oczekiwania. Jednak co drukarnia, to drukarnia – i papieri jakość wydruku inna niż zwykła drukarka, choćby najlepsza – laserowa. No dobra– nie znam się, ale wyszło nam cudo. Teraz tylko jeszcze sponsora przydałobysię znaleźć, by drugi egzemplarz mógł być wyeksponowany w szkolnej Izbie Regionalnej.W końcu byłoby się znów czym chwalić przy każdej okazji…

Zbliżające się święta raczej mnie rozleniwiają niż zachęcajądo jakiś porządków. Co prawda, gdy mi słonko po południu zagląda do kuchni, jaz niej czmycham jak najdalej, bo moje okna wołają o kawałek czystej wody isuchej szmatki. A kto zna moje zamiłowanie do czystych okien, ten wie, jak mojadusza w takiej chwili wyje w niebogłosy. Chwilowo czas na to nie pozwala, alejak się dorwę, to będzie się działo, oj:)

Póki co – powoli i do przodu. Obiecałam sobie częściej tuzaglądać. Zmieniłam przeglądarkę i wreszcie nic mnie nie informuje o przerwaniupołączenia z serwerem, strony wyświetlają się tak, jak wyświetlać się powinny,nic się nie rozjeżdża ani nie wylogowuje mnie w najmniej odpowiednim momencie. Cóż,zobaczymy jak będzie się nam ta współpraca układać dalej;)

A w ubiegłym tygodniu minęło 6 lat, jak stałam sięszczęśliwą posiadaczką hacjendy na Wichrowym Wzgórzu. Hmmm…. A ja mam wrażenie,że mieszkam tu wieczność. Chyba się zadomowiłam na dobre.

 

 


środa, 14 marca 2012

nie zapomniałam


Nie zapomniałam, że mam bloga. Zapomniałam, że istnieje cośtakiego jak czas dla siebie. Od dłuższego czasu czuję się jak skrzyżowaniekosza na śmieci, kosza na brudną bieliznę i urządzenia do prania brudówwszelakich. I kto tylko może (a nawet jak nie tyle nie może, co nie powinien)wrzuca kawałek swojego brudu i czeka na przepierkę. I może nie powinnamnarzekać, bo fakt, iż ten i ów przychodzi do mnie ze swoimi problemami jestnajlepszym dowodem na to, że mają do mnie zaufanie, że widać potrafię znaleźćjakieś rozwiązanie dla ich problemu, ale chwilowo sama czuję się wyprana docna.

Oczywiście w pracy tradycyjna polka – galopka. Na szczęścieogarniam to wszystko w miarę na bieżąco i dzięki temu stosik spraw różnych,leżących odłogiem pod szafą, tuż za moimi plecami, jest coraz mniejszy. Finalizujemyteż z dzieciakami kolejny projekt żydowski, więc do zajęć dodatkowych dochodzimi mailowo-telefoniczna konferencja z drukarnią, ewentualnie spacery do tejże,gdyż możliwości zwykłej drukarki wysiadają wobec pomysłów tej zakręconej grupy.Ale to cieszy, że jednak jest grupa uczniów, z którymi można dużo zrobić, któremają swoje pomysły i które zrobią niemal wszystko, by te pomysły wcielić wżycie. Nawet przekonają właściciela drukarni, by wydrukował 4-metrowy zwójpapieru z pracą ich własnego pomysłu. Pan zaś okazał się bardzo miłym młodymczłowiekiem i nawet spuścił z ceny. Choć skład tych naszych wypocin w jakąścałość nadającą się do druku, mimo gotowego projektu, zajął mu trochę czasu.

A przede wszystkim muszę w końcu kupić jakieś wygodnekrzesło do tego biurka… Coraz rzadziej tu siadam, bo mi niewygodnie.. A może wlaptopa zainwestuję? Zawsze to miło będzie usiąść na balkonie i postukać w klawiszew promieniach słońca. Bo podobno wiosna idzie. Podobno. Bo dziś mży cały dzień.I do tego znów jest awaria centralnego. Koszmar w ciapki, w nausznikach. Zimnooooo….




niedziela, 26 lutego 2012

zapach wiosny


Operowane oko trochę szwankuje i mam wrażenie wiecznej mgły…Nadmiar kolorów i ruchu nie tylko okiem, ale i w jego polu widzenia sprawia, żejuż po drugiej lekcji zaczyna mnie denerwować nieistniejący w oku paproch -rzęsa-Bóg wie co. Może i nieistniejący, ale sprawiający wrażenie jakby tam był. Mamnadzieję, że to minie, że to tylko reakcja na ingerencję w oku – jak mówiłapani doktor, bo nie wyobrażam sobie oglądania świata w taki zamazany sposób…

A u mnie pewnie będzie padać za chwilę. W nocy lało i byłaburza. Jednak poranek okazał się cudny. Wypiłam dziś pierwszą poranną kawę, wporannym słonku na moim balkonie. No może tak całkiem na balkonie to nie, ale wprogu. Podusia pod kolana, kubek z kawą do ręki, nos do słońca i niczego więcejw tamtym momencie do szczęścia mi nie było potrzeba. Wiosnę było czuć w powietrzujak nic. Teraz jednak słonko zniknęło za chmurami.. Hmmm… Może ta chmuraobejdzie bokiem?..

I chciałam się jeszcze pochwalić swoim najnowszymwizerunkiem: ciocia Ewa oczami Młodej.

 

  

 

Namalowane na kawałku drewna. Dostałam na urodziny razem zogromną laurką, trzema słoniami i koralikowym kotem. Blondynką co prawda nigdyjeszcze nie byłam, ale w końcu wszystko przede mną. I tak ostatnio zachowujęsię jakbym nią była…

 

 

 

 

sobota, 18 lutego 2012

*******


Melduję posłusznie, że oko goi się w oczach – jakkolwiek tozabrzmiało. Po środowo – czwartkowym kryzysie, wreszcie odzyskało kolory idzisiaj w końcu jakoś wyglądam.

I bardzo mnie to cieszy, choćby z perspektywy dzisiejszych karnawałowychszaleństw. Sukienka już niecierpliwie wierci się w szafie, a ja sama wciążkontroluję czas, by ze wszystkim zdążyć. Bo ważne, by zakroplić oko na tylewcześnie, by potem można było je zapacykować i zatrzeć ślady ludzkiejingerencji. Bo i w kwestii trafiania kroplami i żelem do oka jestem już niemalspecem pierwszego sortu. No dobra – drugiego… Jeszcze czasem spłynie po rzęsachzamiast trafić do środka. Ale to już coraz rzadziej.

Póki co, tragedia. Brakło kawy… Trzeba się będzie przeprosićze starym ekspresem. No bo jak tak cały dzień bez?...

 

 

 

wtorek, 14 lutego 2012

effki debiut szpitalny


- Wygląda pani jak Afganka czekająca na ślub – powiedział teatralnymszeptem starszy pan siedzący po przeciwnej stronie korytarza. Mama o mało nie zakrztusiłasię ze śmiechu, a każdy, kto przechodził, patrzył na mnie z trudem tłumiącśmiech. No bo i wyglądałam dziwacznie nieco w męskim szlafroku w brązowe pasy,owiniętym niemal trzy razy wokół mego ciała pedagogicznego. Sama zielona –przecudnej urody, przeźroczysta koszulka jednorazowa na salę operacyjną,zdecydowanie nie nadawała się na paradowanie po szpitalnym korytarzu. Więc ubrałamco dali. Żona miłego pana z naprzeciwka przynajmniej dostała szlafrok w kwiatki…

I tak zaczął się mój szpitalny ‘pierwszy raz’. Po ponad 1,5godzinnym czekaniu trafiłam na salę operacyjną i właściwie tam już było miwszystko jedno – byle znieczulili i było po wszystkim. Oczywiście najpierw trzebabyło mnie odpowiednio ułożyć na łóżku, bo jakaś taka niewymiarowa się okazałam.A potem już było z górki – pani doktor zaświeciła mi w oko, przestałam czuć cokolwieki już po 10 minutach wywieziono mnie szpitalną „beemwicą” na korytarz. Kilka minutpóźniej z westchnieniem ulgi przyjęłam słowa pielęgniarki, że mogę się ubrać wewłasne ubranie i kolejne prawie 2 godziny czekania na kontrolę, zmianę opatrunkui wypisania zwolnienia przynajmniej normalnie wyglądałam. O ile można wyglądaćnormalnie z zaklejonym okiem…

Wyglądać, jak wyglądać – ale dojść na Wichrowe Wzgórze przyograniczonym polu widzenia – to dopiero było coś. Zaś zdjęcie opatrunku byłonie mniej przyjemne niż widok tego, co jeszcze rano było moim okiem… Wyglądammniej więcej jak ktoś, na kim przetestowano powiedzenie „Kij ci w oko”:)  Hmm… Ale jak się już zagoi – znów będziepiękne, brązowe, a nie czerwone jak z horroru. Póki co kolejny tydzień w domu. Kontroladopiero we wtorek.

 

 

niedziela, 12 lutego 2012

jutro


Zatem sprawa wygląda tak: jutro skoro świt oddaję oko donaprawy i mam nadzieję, że mnie skutecznie znieczulą jakimś głupim Jasiem zanimzdążę nawiać z oddziału. Ale z Mamą idę, więc już ona mnie przypilnuje. Bo, że sięboję jak diabli, to już chyba dla wszystkich jasne, prawda?:) I żeby nie myślećo strachu wysprzątałam wczoraj hacjendę, nadrabiając zaległości z całych  dwóch tygodni ferii. Nawet sprawdzianysprawdziłam. Tradycyjnie bez ofiar się nie obyło. Bliskie spotkanie z drzwiamibalkonowymi (mrozik ładny, to i lodówkę się odmroziło i pościel wywietrzyło…)zakończyło się guzem niewielkim na czole. Ale może do soboty śladu nie będzie. Czemudo soboty? Bo się dziewczę dało skusić na karnawałowe szaleństwo. Już nawet nieliczę ile lat temu ostatni raz na takiej zabawie byłam, bo ostatnia imprezajako taka, to listopad zaledwie i jubileuszowe spotkanie z moją pierworodnąklasą. Dziewczyny nic się nie zmieniły – jedynie co to nabrały kobiecychkształtów. Bo z chłopcami było już gorzej… Zmienili się na twarzy, głosy imtrochę zachrypły, a do tego wielkie to takie wyrosło, że po kilku godzinach naparkiecie nogi jak nogi, ale ręce bolały jeszcze kilka dni:)

I teraz przyszło mi na zabawę karnawałową iść. Szafę otworzyłam,znane wszystkim westchnienie wydałam i zaczęło się intensywne poszukiwaniekreacji. Oj. I niech to krótkie „oj” posłuży za cały komentarz. Moje upodobaniew kwestii zakupowej już niektórzy znają, więc dumna jestem z siebie, że kieckawisi już w szafie, nawet jakieś cuś z biżuterii udało mi się kupić, a że kieckaczarna, to by zbyt pogrzebowo nie wyglądać, poszukuję intensywnie czerwonego bolerka.I czerwone buty mi się marzą… No ale w życiu bym nie poszła w nowych butach natańce, więc o tym ostatnim mogę zapomnieć.

Nie wiem jak długo przyjdzie mi patrzeć na świat jednymokiem. Mam nadzieję, że od razu puszczą mnie do domu, ale do pracy to jużniekoniecznie każą mi iść we wtorek. Hm… Zobaczymy.

sobota, 4 lutego 2012

fimowo


Filmowo mi mija ten czas błogiego lenistwa. Jak normalnietelewizor oglądam z przedpokoju, wychodząc wczesnym rankiem i wracając(zwłaszcza w ostatnim, bardzo gorącym okresie) późnym wieczorem, trochę nazasadzie „ok., stoi, tylko coraz bardziej zakurzony..”, tak teraz oglądam go naokrągło niemal. I to w zasadzie nie tyle telewizor, co telewizję, bo chyba takpowinno się mówić poprawnie. No dobra, odrzucając poprawność językową – „mampiloto” i nie waham się go użyć w jedynym słusznym celu:) Co prawda programów dużo,w ich propozycjach już niekoniecznie tak kolorowo, ale mając swoje ulubionestacje nadrabiam wszystkie kryminalne serie i seriale. Ech… Błogie to lenistwo.Choć stos przedferyjnych sprawdzianów krzyczy do mnie z podłogi i próbujepodkładać nogę korzystając z chwili mojej nieuwagi, ale póki co dzielnie sięopieram i skutecznie nie zauważam. Podobnie jak mikroskopijnej wielkości grudeklodu na niemal niepamiętającym już śniegu chodniku. No bo kto się może na nichrozjechać lądując niemal idealnym telemarkiem w przód lub niemniej idealnie,ale równie komicznie, w tył? Oczywiście, że ja…

Ale wracając do tematyki filmowej. W pierwszy weekendkinowej premiery, czyli już jakiś miesiąc temu…, pojechałam do Metropoliiwiedziona ciekawością spowodowaną telewizyjnymi zapowiedziami, obejrzeć nawłasne oczy najnowsze dzieło pani Holland. To, że dawno nie widziałam takichtłumów w kinie i ledwo kupiłam bilet – przemilczę. Bo już na wstępie zrobiło tona mnie wrażenie. A że ja po linii zainteresowań, odpuścić go sobie (mówiąckolokwialnie) nie mogłam. Do telewizyjnej premiery bym nie wytrzymała czytającjedynie li tylko recenzje...

I jak? Zdecydowanie nie jest to film, na który idzie się zkubełkiem popcornu i wiaderkiem coli. Od strony historycznej – rewelacja. Nie wyrzuciłabymani jednej sceny. A niektóre z nich są… Hmm .. Mocne bym powiedziała. I nie dlakażdego widza. Po prostu wbił w fotel. Może czasem trudne w odbiorze byłoszybkie przestawianie się z polskiego na jidysz, niemiecki czy baciarowe zaciąganiepolskich lwowiaków. W zasadzie to ostatnie było najmniej kłopotliwe, bo nietrzeba było skupiać się na napisach (a takowych zdecydowanie na filmach nielubię, zbytnio mnie rozpraszają..). Rozumiałam. Ale nie – nie będę narzekać. Przeztę wielojęzyczność był bardzo autentyczny. Zaś kwestia wyborów, jakie stawałyco rusz przed bohaterami filmu, z czasem po raz kolejny przywróciła pytanie,które tyle razy zadawaliśmy sobie podczas zajęć „A co ja bym zrobił/zrobiła wtakiej sytuacji?”… Bo wybory w tamtych czasach nie były łatwe. Żadne. Czegokolwiekby nie dotyczyły.

I do tego ta niesamowita końcówka, która na niejednej twarzywokół mnie (z moją włącznie) wywołała uśmiech powiązany z łezką w kąciku oka -  „To moje Żydy!”.

Ale i tak po wyjściu z kina wciąż czułam pewien niedosyt. A jednakczegoś mi brakło. Nie wiem czego… Bo w głowie od razu pojawiło mi się porównaniedo innego polskiego filmu. Ile naszukałam się kina, w którym bym mogła gozobaczyć! Bardzo słabo reklamowanego, w tak niewielu, głownie studyjnych kinachpokazywanego. I być może się narażę – ale moim skromnym zdaniem lepszego odnaszej polskiej nominacji do Oskara. Czym w niczym nie uchybiam tejżenominacji. Bo właściwie to już chyba wiem dlaczego tak a nie inaczej postąpionoz tym filmem. „W ciemności” jest bardziej zrozumiały dla szerszego odbiorcy.

Jak ktoś ma Canal+ to polecam. Jutro o 20.00. „Joanna”. Dajedo myślenia.



wtorek, 31 stycznia 2012

ferie...


Gdy o 6.30 termometr za oknem informuje, że jest „zaledwie”21 stopni na minusie, a kalendarz aż krzyczy „Śpij głupia! Ferie masz!”, totrzeba być naprawdę zdeterminowanym, by mimo wszystko wyjść spod ciepłejkołdry, opakować się szczelnie w czapki-szaliki-kaptury i wyjść… No alewychodzę… Ferie rozpoczęłam bowiem od wędrówek po lekarskich gabinetach. Mus tomus. Wczoraj skoro świt miła pani okulistka z przychodni przyszpitalnej zajrzaław me śliczne oczęta, po czym wpisała coś w ogromnym kajecie, a do mnie rzekła:

- 13 lutego, godzina 9.00 zgłosi się pani na oddział, będziemyusuwać.

Nogi się pode mną ugięły, bo na widok igły samej, jeszcze wopakowaniu, moje ciśnienie osiąga swe życiowe rekordy, nawet jak zamknę oczy,by narzędzia tortur nie widzieć, ale co zrobić, gdy mi będzie ktoś w okugrzebał i do tego nie da się go zamknąć, znaczy się oka zamknąć – no bo jak?...

Dziś mnie pokłuto na okoliczność badań wszelakich do zabiegupotrzebnych, więc znów z grymasem okrutnym i zamkniętymi oczami musiałam znosićtowarzystwo kłującego potwora… Jutro mam nadzieję spać do tak zwanego oporu,czyli w praktyce do momentu, gdy jakiś zbłąkany sms mnie nie postawi na równenogi.

Bo tak właściwie od dwóch tygodni mam w telefonach gorącąlinię. Bo ciągle coś się dzieje. I to nie zawsze dobrego. Jedyną naprawdę dobrąwiadomością minionego tygodnia jest to, że komisja oświaty jednogłośnieodrzuciła pomysł pani naczelnik, by zlikwidować naszą szkołę! Ha! I tak naspokojnie odetchniemy dopiero za trzy tygodnie, gdy na sesji Rady Miasta takipunkt się w ogóle nie pojawi. I mamy nadzieję, że tak właśnie będzie. I dziękujęwszystkim za trzymanie kciuków:)

I gdy w poniedziałek biegłam do urzędu na spotkanie tejżekomisji, dostałam smsa od Sis „Tata w szpitalu”. No ale jak to? To onakilometry od Grajdołka i wie co w domu, a ja rzut beretem i nic?... Szybkatelefoniczna konferencja z Siostrą, a potem telefon do Mamy „Jak to ja nic niewiem? To kiedy się miałam dowiedzieć?” Oj, zła byłam na nią, zwłaszcza jak mipowiedziała „No ale przecież nic takiego się nie dzieje”. No faktycznie nictakiego! Z sercem nie ma żartów, zwłaszcza jak już dwa razy się wywinąłkostusze przechodząc rozległe zawały dokładnie w momencie badania EKG, czyli zfachową pomocą na wyciągnięcie ręki. I teraz znów – robią mu badanie a serduchowywija jakieś harce… Szybko na oddział, badania, lekarstwa, kroplówka i wefekcie jak go ujrzałam na tym szpitalnym łóżku to miałam wrażenie, że mi ktośTatę podmienił… Postarzał się w momencie o jakieś 10 lat. Siedział takizgarbiony, wyraźnie załamany tym co się stało. W piątek wrócił do domu. Na miesiąc.Ma lekarstwa, co tydzień musi iść na badanie poziomu inr i 27 lutego wraca nakolejną serię badań na oddział. Jest zakwalifikowany do wszczepienia murozrusznika. Zobaczymy jak się to wszystko poukłada. Zwłaszcza, że wczorajwywieźli na sygnale Szwagrowskiego. O 15 go dostarczyli do szpitala, a o 20, powielkiej awanturze jaką zrobiła Sis, przyjęli go wreszcie na oddział. Achłopisko zwijało się z bólu, którego źródło mam nadzieję jest w końcuzlokalizowane.

I tak to się kręci. Wiewióra u Mamy – choć jeszcze wniedzielę ostro protestowała, że ona nie chce żadnych ferii, bo chce do szkoły,Brat wziął urlop, bo Mama nie dałaby rady z całą ferajną dzieciaków, Siostrateraz pewnie będzie jeszcze chudsza niż jest, a Tata ma się nie denerwować iodpoczywać. A ja już widzę minę wicedyrekcji jak się dowie, że nie wracam zferii w terminie. „A to w czasie ferii nie dało się tego załatwić?” No właśnienie. Mimo szczerych chęci, nie wszystko jest tak, jakbyśmy chcieli by było.

 

 

 

środa, 18 stycznia 2012

na gorąco..


Żaden pomysł na  restrukturyzację oświaty nie będzie miał sensu, jeżeli zamiast argumentów merytorycznych i prawdziwych powodów ekonomicznych, górę będą brały układy, układziki i personalne powiązania. A ignorancja faktów, ekonomii i zdrowego rozsądku okazana dziś przez panią naczelnik, osiągnęła poziom trudny do ujęcia w słowa mieszczące się w normach cywilizowanej wypowiedzi. Więc przemilczę lepiej co dziś usłyszałam.

Poczytam lepiej o Hunach i Wandalach. I przytoczę zdanie, które bardzo mi się ostatnio spodobało "Każdy człowiek ma prawo być głupi, ale niektórzy nadużywają tego przywileju".

W poniedziałek kolejne obrady komisji. Aż strach się bać co tym razem się dowiemy o grajdołkowych potrzebach oświatowych...



piątek, 13 stycznia 2012

przez śnieżyce, przez zawieje...


Jak nie było, tak nie było. A jak przyszła to z przytupem. Zrobiłosię ciemno, a potem – jak nie zakurzyło, jak nie zagrzmiało! W życiu burzyśniegowej nie przeżyłam i dobrze, że akurat byłam gdzieś pomiędzy Jowiszem aMarsem, bo pewnie byłaby to pierwsza i ostatnia taka burza w moim życiu. Tzn. niefruwałam gdzieś w przestworzach, tylko akurat bogów rzymskich porównywaliśmy zgreckimi, gdy ta śnieżna zasłona spadła na świat. Zanim skończyłam lekcje światjuż wyglądał normalnie, czyli nie kurzyło, nie grzmiało, tylko wiało tak niemiłosiernie,że na Wichrowe trudno było się wdrapać – bo pod wiatr akurat.

W sprawie naszego „być albo nie być” dalej nic nie wiadomo. Choćjakieś światełko w tunelu tli i migocze, bo awantura za drzwiami komisji (nasnie wpuszczono, ale na szczęście Dyrekcję tak) była spora, a sądząc z rozmówkuluarowych, chyba do co niektórych dotarła absurdalność pomysłu likwidacji naszejszkoły. Niestety musimy czekać dalej, bo ostatecznie nikt tej propozycjijeszcze nie poddał pod głosowanie…

Za to we wtorek…

To nic, że bladym świtem wpakowano mnie do autokaru i oczyna zapałkach niemalże musiałam podtrzymywać, by powieki nie klapły gdzieś wnajmniej spodziewanym momencie. Dziś to już nic i mogłabym tak jeszcze raz. W ramachpreorientacji zawodowej zorganizowano nam bowiem wycieczkę do fabryki Opla wGliwicach. Psioczyłam na czym świat stoi, bo niby co ciekawego można zobaczyć wfabryce samochodów?.. Odszczekuję jednakże wszystko co powiedziałam przedwyjazdem, bo dawno nie byłam na tak ciekawej wycieczce! Zobaczyliśmy całyproces produkcji samochodu od momentu, gdy przywożone są wielkie 12-tonowezwoje ocynkowanej blachy, prostowane potem w specjalnych maszynach, poprzezetap, w którym wielkie matryce wybijają w nich wzory poszczególnych elementówkaroserii, potem ręcznie lub przy użyciu ogromniastych robotów są one spawane-sklejane-zgrzewane,aż po wkładanie lusterek, szyb, siedzeń, przez testy wodne i szybkościowe, ażdo momentu, gdy gotowe i sprawdzone na wszelkie sposoby auto odjeżdża naparking. Rany! Nie tylko, że po drodze można było dostać oczopląsu od  ilości ludzi i maszyn, to jeszcze te cudeńkastojące w ostatniej hali.. Mmmm… Tylko na lakiernię nie wpuszczają grup, no aleto akurat jasne, bo opary itd.

Osobiście mogłabym pracować przy testach szybkościowych –bezkarnie rozpędzać się do 140 km/h, bez strachu, że wypadnie się z drogi, bo to tylko poruszającasię taśma w małej hali testowej… O – tak bym mogła:) Zwłaszcza, że normalnie zakierownicę przecież nie wsiądę. A tu proszę – cała dniówka jako pirat drogowy:)

A na koniec wypiłam najlepszą kawę na świecie. Z automatu. Aautomat stał przy wejściu na ostatnią halę. Za całe zawrotne 60 groszy –powtórzę: sześćdziesiąt groszy! Z mlekiem. I tak się zastanawiałyśmy zkoleżanką – była taka dobra, bo taka tania, bo tak się nam chciało kawy, czy możefaktycznie była taka dobra?..

Wicedyrekcja obiecała, że za rok też mnie tam wyśle. I samateż pojedzie. O ile za rok jeszcze będziemy oczywiście…

 



sobota, 7 stycznia 2012

nic o nas bez nas


A jednak. Bezradni działają. Byle po cichu i bez zbędnegozamieszania. No ale moi drodzy – nie z nami takie numery, więc działamy i my. Pókico bez niepotrzebnego hałasu, ale dość uciążliwie. Radni chyba na sam dźwięknazwiska naszej dyrekcji czy numeru szkoły, dostają wysypki. Ciągle proszeni onowe dane związane z owymi niby oszczędnościami, które można osiągnąć kosztemnaszej likwidacji, proszą o zwłokę by takowe przygotować (na Boga, powinni miećto już dawno temu policzone skoro się decydują na takie a nie inne posunięcia!), po czym natychmiast zostają zasypywaninaszymi wyliczeniami i propozycjami oszczędności, na których my nie tracimy, agrajdołkowy budżet zyskuje. Z dnia na dzień coraz bardziej się upewniam, że ciludzie nie mają pojęcia jak się za tę całą sprawę zabrać, a że wszystkieokoliczne Burki i Azorki wiesza się na nas, to najlepiej pozbyć się problemu likwidującszkołę. A że to najbardziej absurdalny pomysł na restrukturyzację grajdołkowejoświaty, to tym bardziej łatwo będzie go przepchnąć, bo nikt w te absurdy nie wierzyi tym bardziej nasza walka o istnienie przypomina trochę walkę z wiatrakami. „Jakto? Was? Jedyną szkołę w śródmieściu? Największa bzdura na świecie!” – słyszymytu i tam prosząc o wsparcie. Ale krok po kroku je dostajemy. Ciekawe jednak naile będzie ono przydatne w poniedziałek, kiedy mają zapaść pierwsze konkretnedecyzje. Oby na naszą korzyść. Bo jak nie, to chyba będzie lokalna wojenka. Zresztą– jakąkolwiek decyzję nie podejmą, i tak będzie awantura. Jedną już mielimiesiąc temu i teraz robią wszystko by uniknąć kolejnej. Stąd te niemalutajnione działania i nabieranie wody w usta typu „Ale o co chodzi? Przecież totylko projekty. Żadne decyzje jeszcze nie zapadły”.

No to byle do poniedziałku…