środa, 31 grudnia 2008

w blasku nocnej lamki...

Nie miałam dziś nic pisać. To miał być dzień, jak każdy inny. Mama dostała wyniki - guz nie był złośliwy... Ufff. Młoda dziś przywiozła pióro, żeby literki były kształtniejsze. To nic, że nawet uszy miała z atramentu - tak pochłonęło ją pisanie "a" i "o".... Przeczytałam "Kubusia Puchatka", czyli plany świąteczne wykonane w 50%. Kupiłam nowy czajnik do kuchni i się jeszcze nie popsuł... Nawet stwierdziłam, że liczba moich słoni wzrosła do... 201, bo 11 jakoś nie zauważyłam:), a 2 przybyły przez Święta...
Ale nie skończy się ten rok tak, jakbym tego chciała. Bo nic już nie będzie jak kiedyś. Ktoś o mnie kiedyś powiedział "jakaś kochana, takaś naiwna"... Bo ja ciągle mam nadzieję, że jeszcze bedzie dobrze. I choć może nie wyglądam na optymistkę, ciągle z nadzieją patrzę na lepsze jutro. Nawet jeżeli to jutro będzie za ileś lat.

poniedziałek, 29 grudnia 2008

no i zostały trzy dni

Lubię siedzieć w ciemnym pokoju, w którym jedynie wesoło migocze choinka. I choć mi ciągle jeszcze świątecznie w duszy gra, już powoli, dzień za dniem, schodzę na ziemię.
Wymyślanie plastelinowych ludzików, budowanie pojazdów kosmicznych, pirackich i wojskowych w klocków lego, czy czytanie kolejnych opowieści o Kubusiu Puchatku, Kocie w butach czy Plastusiu - oto moje zajęcia na koniec roku. Dziś np. rysowałam z moją 6-letnią bratanicą szlaczki i literki. Tzn. ona rysowała, a ja śledziłam wzrokiem jej wysiłki, by dokładnie powtórzyć wzór, a potem samej narysować co trzeba i jak trzeba. Ale tyle przy okazji miała powodów, by co chwila robić przerwy: a to ręka boli, a to długopis za ciężki, a to jej straszy brat robił akurat coś ciekawego z klocków i się zapatrzyła... Po 15 minutach walki z wężykami i laseczkami pobiegła jeść obiad, a potem szybko wróciła do pokoju. Gdy chwilę potem siedziałam z mamą w kuchni i jadłyśmy obiad, aż obie parsknęłyśmy ze śmiechu:
- Bo wiesz, w szkole też tak mamy - instruował ją straszy brat, dumny pierwszoklasista. - Mamy przerwę, a potem wracamy i znowu piszemy. Mówię ci, ile my godzin w tej szkole piszemy!
Gdy wróciłam do pokoju, Młoda z przygryzionym ze skupienia językiem, była w połowie linijki z literką "i".
- Bo to już pisaliśmy w zerówce - oświadczyła, gdy spytałam, czemu tak zaczęła od środka alfabetu. Ale gdy uporała się z całym rządkiem "i", stwierdziłam, że na dziś wystarczy. A przy okazji zrobiło mi się żal tych 6-latków, które zostaną wtłoczone w szkolne ramy, podczas gdy mają jeszcze naturalne skłonności do zabawy.
No i tak mi się ten rok kończy, że ja - nocny Marek i śpioch nad śpiochami, jestem na nogach już o 6.30... Poranny mróz co prawda zaraz mnie stawia na nogi, ale jest też plus tego wszystkiego - mam okazję zjeść na śniadanie mleczną bułkę, jak za starych dobrych czasów:)
Stare, dobre czasy... No tak. Czas leci bardzo szybko. Za trzy dni zaczniemy odliczać dni od nowa. Nie, dziś nie mam ochoty na patrzenie w przeszłość. Zresztą, życie to nie film, gdzie można coś przewinąć, zatrzymać jak stop-klatkę, powtórzyć. Nie da się. To odeszło. Odeszły dni dobre i te, o których chciałoby się zapomnieć i nigdy nie przeżyć. Ale wszystkie te wydarzenia czegoś nas nauczyły, czasem pomogły nabrać dystansu do tego, co nas spotyka, czasem ten dystans stracić. Nic dwa razy się nie zdarza, a nawet jeżeli się zdarzy - już nie będzie drugi raz tak samo.

sobota, 27 grudnia 2008

i po Świętach?

Minęły jak zwykle za szybko. Zawsze tak jest.
Za oknem biało. Może nie są to zaspy po pas, ale przyjemna, świateczna, bożonarodzeniowa biel. I mróz, też niewielki, ale już zdążyłam zapomnieć jak to jest, gdy z zimna szczypią uszy i policzki, o nosie nie wspomnę:)
W radiu umilkły świąteczne rytmy. Wszyscy robią rozrachunki z minionym rokiem. No tak. Sylewster za pasem. Prawa rynku...
A w moim sercu ciągle rozbrzmiewają kolędy... A mojej głowie ciągle przewijają się świąteczne obrazy... Aż do teraz mi przechodzą dreszcze na wspomnienie Pasterki, gdy orkiestra zagrała na jej początku "Wśród nocnej ciszy.." Wszystkie Pasterki z dzieciństwa kojarzą mi się z tym samym: ciemny kościół, 12 uderzeń w gong i pierwsze dźwięki tej samej kolędy wygrane przez orkiestrę górniczą. I co roku jest tak samo. Jakby czas stanął w miejscu. I gdy brakuje któregoś elementu jest mi jakoś nieswojo.
Same Swięta minęły bardzo spokojnie i rodzinnie. Choć nie obyło się bez małych wypadków:) Gdy tata świecił świeczki przed Kolacją, nagle zgasła połowa choinki. Oczywiście rozmowa przy stole kręciła się wokół ewentualnych przyczyn tego "niezwykłego" wydarzenia:)) Na szczęście zawsze jakieś zapasowe światełka są pod ręką. Mam nadzieję, że i dla mnie się coś znajdzie, bo... wczoraj zgasły mi wszystkie żółte światełka z połowy choinki:( I tak na dobrą sprawę, wcale mnie to nie zdziwiło:))
Czy już po Świętach? Teoretycznie tak. Teraz od nas zależy ile tej atmosfery przetrwa w nas i na jak długo jej nam wystarczy.

środa, 24 grudnia 2008

Wesołych Świąt!!!

Choinka się dumnie panoszy w kącie (Mała - nie przejmuj się, i tak jest ładniejsza niż kiedykolwiek, a zrobić coś z niczego to wiesz... :D ), wszystko wysprzątane, upieczone, prezenty upchane w szafie... Prawie gotowe:) Wystarczy jeszcze na kilka godzin przeprowadzić się do kuchni, dokończyć wigilijne potrawy, wypatrywać pierwszej gwiazdki i zasiąść całą Rodziną przy stole.
A zatem:
Wesołych Świąt! 
Bez zmartwień,
z barszczem, z grzybami, z karpiem, 
z gościem, co niesie szczęście! 
Czeka nań przecież miejsce. 
Wesołych Świąt! 
A w Święta, 
Niech się snuje kolęda. 
I gałązki świerkowe 
niech Wam pachną na zdrowie. 
Wesołych Świąt! 
A z Gwiazdką! – 
Pod świeczek łuną jasną i piękną 
życzcie sobie - najwięcej: 
zwykłego, ludzkiego szczęścia. 
Wszystkim Wam - tym, którzy zagladają tu niemal codziennie, tym co sporadycznie i tym, którzy wpadają tu przez przypadek, i sobie też życzę, by atmosfera Bożego Narodzenia nie uleciała wraz z zapachem smażonego karpia, nie zgasła wraz z lampkami na choince, nie odeszła wraz z ostatnim gościem. Pogody ducha, uśmiechu na twarzy i radości w sercu, serdeczności i miłości na każdy nowy dzień. Wszystkiego dobrego.
Wesołych Świąt!!! 

 prezent 

wtorek, 23 grudnia 2008

na finiszu przygotowań, w światecznym nastroju

Jeszcze trochę i są! Święta oczywiście:) Dziś zrobiłam ostatnie zakupy. Zajęło mi to raptem pół godziny. Weszłam do sklepu i w chwilę poźniej nie było mnie widać zza stosu pudeł. Jak to zrobiłam? Proste- wymyśliłam sobie prezenty, wypatrzyłam je w sklepie i po prostu przyszłam do sklepu, żeby je tylko kupić:)
Porządki też już za mną. Ufff... Na sam koniec zostało to, czego mam najwięcej i co jest najbardziej czasochłonne, czyli moje słonie:) Dwie bite godziny pucowania trąb, uszu, nóg, ogonów. Oczywiście przy okazji przeprowadziłam spis powszechny. Naliczyłam się.... 188 trąbalskich współlokatorów:)) Żaden przy tym nie odniósł uszczerbku na zdrowiu w postaci utraty trąby [a niestety czasem się zdarza, że któraś odpadnie i wtedy dobrze, że ktoś wymyślił kropelkę;)], ale jeden stracił swą bujną czuprynę i jest troszkę łysawy:D
Jedyne co zostało to choinka. Z tą mieniącą się kolorowo obok poszło jakoś łatwiej, wystarczyło ją sobie tu 'zainstalować'. Z tą normalną zawsze mam problem, bo jakoś nijak te bombki nie chcą wisieć tak, jak bym tego chciała. Ale wszystko wskazuje na to ,że nie będę tej choinki jutro stroić sama, więc chyba pierwszy raz będzie wyglądać jak prawdziwa choinka.
Generalnie dawno nie czułam tak atmosfery Świąt, jak w tym roku. Naprawdę się cieszę, że będą już niemal za chwilę. I jak rzeczywiście, zgodnie z prognozami, spadnie na Święta śnieg - niczego więcej mi nie będzie trzeba do pełni światecznego nastroju.

piątek, 19 grudnia 2008

jeszcze trochę i Święta


Powoli nastrajam się do Świąt. Jutro 7 okien mnie czeka do mycia, ale dam radę. Pogoda co prawda temu nie sprzyja, bo pada mokry śnieg, ale cóż zrobić. Mama już w domu. Zdążyła obdzwonić już wszystkie swoje przyjaciółki i poumawiała się na spotkania na najbliższe kilka dni:)
W ogóle to nastrój jakiś taki mam dziwny. Spotkanie wigilijne było bardzo nastrojowe, więc chyba ta atmosfera mi się udzieliła...
I właściwie chyba nic więcej nie napiszę. Dziś się do tego nie nadaję. Nie po tym, że mogłam się dziś spotkać z kimś, kogo nie widziałam miesiąc, a te kilkanaście minut spotkania zakończyło się pożegnaniem na kolejne 2 tygodnie, albo i dłużej. Nie po tych życzeniach, z głebi serca, szczerych i chwytających za serce. Nie po tym co dziś usłyszałam...
Ja się nie użalam nad sobą. Nie popadam w żadną przedświateczną depresję ani w dołek wielkości Rowu Mariańskiego:) Zaczyna mnie dopadać magia Świąt. Dawno nie miałam tego uczucia. I choć te Święta będą dla mnie pod wieloma względami inne niż dotychczasowe, mam nadzieję, że ich czar sprawi, że na twarze wszystkich nas wrócą uśmiechy, które być może dawno tam nie gościły. Że to co zawiłe się wyprostuje, co niedomówione - zostanie dopowiedziane i wyjaśnione, co dawało szczęście - będzie go dawać jeszcze więcej, a co było nam bliskie - będzie nim nadal ze zdwojoną siłą. Ale, żeby nie było, jak w tej piosence świątecznej:

"Potem przyjdą dni powszednie
Braknie nagle ciepłych słów
Najjaśniejsza gwiazda zblednie
I niepokój jak co roku wróci znów..."

Nie, przecież nikt tak nie chce. Ja na pewno.

czwartek, 18 grudnia 2008

"Lecz nie jest źle - mogło być gorzej...


...czasem w życiu zdarza się pechowy dzień"
To refren piosenki, której nauczyłam się dawno temu, a podśpiewuję ją sobie choćby w takie dni jak wczoraj...
Po pierwsze - test semestralny z angielskiego... Nie miałam czasu ani głowy, żeby się do niego przygotować. Mama już w szpitalu i myślałam tylko o tym, żeby nie podskoczyło jej znów ciśnienie, bo wtedy się wszystko poprzesuwa w czasie. Ile umiałam w poniedziałek na powtórzenie, tyle miałam w głowie wczoraj... O gramatykę jakoś zawsze jestem dziwnie spokojna, wchodzi mi do głowy, gorzej ze słówkami i ćwiczeniami ze słuchu... Ale od czego ma się przyjazne dusze:) Myślałam, że będzie gorzej. W każdym razie przyjechałam do domu przed 20. Najpierw zadzwoniłam do mamy, jak się czuje. Potem do taty, żeby zrobić wywiad jak sobie radzi, a potem... zachciało mi się ciastek francuskich z marmoladą. Tak więc w ramach - nie wiem czego, odstresowania? - wzięłam się za ciastka... Nie tylko nic nie spaliłam, ale nawet są całkiem, całkiem:) A czekając aż kolejna porcja wjedzie i wyjedzie z piekarnika, postanowiłam przygotować na dziś testy z historii dla pierwszych klas. No i się zaczęło...
Włączyłam komputer i najpierw się okazało, że zniknęła cała moja lista kontaktów gg. Pięknie... Z serwera ściągnąć się nie dało, a lista, która była w komputerze też zniknęła. W każym razie z 40 osób na liście zrobiło się 6, bo tyle do dziś mi odpowiedziało na opis. Hmmm... Może się jeszcze odezwą...
A potem nagle odmówiła posłuszeństwa moja drukarka. Wyświetlił mi się całkiem miły komunikat "Komputer nie może nawiązac dwustronnego dialogu z urządzeniem". Jak to przeczytałam, to parsknęłam śmiechem - kto wymyśla takie komunikaty? Ale szybko mina mi zrzedła, bo sobie wyobraziłam, jak dyktuję pytania i powtarzam je po 10 razy każde i tracę pół lekcji... Próbowałam kilka razy, nawet instrukcję obsługi przeczytałam, ale nic mądrego się nie dowiedziałam:(
Wyłączyłam to wszystko i poszłam spać. Dziś rano włączam komputer w nadziei, że "urządzenie" się odobraziło i... samo wydrukowało mi to czego wczoraj nie chciało. Ufff...
Pobiegłam jeszcze przed lekcjami do taty, zaniosłam mu ciastka i przy okazji sprawdziłam czy na pewno wszystko ok. O 12 mama miała operację, więc znowu moje myśli krążyły daleko, ale gdy po szkole znowu podskoczyłam do taty, okazało się, że mama już wybudzona. Jak brat się wyrobi to wieczorem do niej podjedziemy. Może faktycznie jutro będzie już w domu.
Jutro... Lekcje co prawda skrócone, ale i tak szkolna Wigilia dopiero o 15.30... Ciężko tego nie komentować. Idę. Ale nie ze względu na dyrekcję. Robię to z szacunku dla tych, którzy wiele godzin poświęcili na przygotowanie jasełek i całej oprawy tego spotkania. No i wreszcie będzie okazja spokojnie usiąść i porozmawiać, gdyż w tej całej gonitwie niestety nie mamy nawet na to czasu, choć niejednokrotnie siedzimy obok siebie przy stoliku. Szkoda tylko, że dyrekcja nie potrafi potraktować nas poważnie i takie spotkania robi w taki dzień i o takiej porze...

sobota, 13 grudnia 2008

Mały Książę


Egzemplarz w tym roku osiągnął pełnoletność. Jest na nim nawet cena: 10 000 złotych... Nie pamiętam ile razy go przeczytałam. Ale za każdym razem trafiam na coś nowego. Dziś wpadło mi w oczy zdanie "Wśród ludzi jest się także samotnym". Nawet się zdziwiłam, że do tej pory nie zwróciłam na nie uwagi. Inaczej byłoby podkreślone, jak wiele innych fragmentów książki. Widać tak miało być, aby i to zdanie kiedyś zostało przeze mnie "odkryte":)
Moje pierwsze spotkanie z "Małym Księciem"? Miałam 7 lat. Tak, dokładnie tyle. Mój Brat, mający wtedy lat 9, grał właśnie Lisa. Do dziś pamiętam te próby w zimnym Domu Ludowym (hmmm... nawet nie wiem skąd taka nazwa...),tę pustą jeszcze, bo bez dekoracji scenę i jego żarty:
- Jestem tutaj, pod jabłonią - w pustym kącie!
Ile Mama i nieżyjący już ksiądz Staszek, reżyser spektaklu (miał nawet przydomek "ksiądz-reżyser", bo ciągle coś wystawiał z młodzieżą), namęczyli się, żeby podczas przedstawienia się nie zapomniał i nie krzyknął tego "w pustym kącie" :)
Widziałam setki prób, a mimo to z otwartymi z zachwytu oczami, znając niemal każdą kwestię na pamięć, siedziałam jak zahipnotyzowana na wszystkich przedstawieniach.
A potem? Potem co jakiś czas wypożyczałam sobie "Małego Księcia" z biblioteki, by w końcu kupić sobie własny egzemplarz i móc w nim zaznaczać ołówkiem te fragmenty, które zapadały w pamięci. Za każdym razem inny.
Dlaczego dziś sięgnęłam po "Małego Księcia"? Powodów jest wiele. Może chciałam sobie przypomnieć historię Pijaka, który pije, żeby zapomnieć, iż się wstydzi tego, że pije... Może to słowa Zwrotniczego, że "Zawsze się wydaje, że w innym miejscu będzie lepiej"... A może z powodu historii przyjaźni Małego Księcia z Lisem. Sama nie wiem nawet kto kogo tu oswajał: Lis - Małego Księcia, czy odwrotnie. Niby powinno być odwrotnie, ale przecież to Lis uczył jak tworzyć więzy, jak oswoić, jak zostać przyjacielem. To on zwrócił uwagę na to, że "Mowa jest źródłem nieporozumień". A jest. I to czasem bardzo bolesnych. To Lis właśnie pouczał Małego Księcia: "Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś"...
Bajka? Opowiadanie tylko dla dzieci? Doszukiwanie się na siłę drugiego dna? Ilu ludzi - tyle opinii. Dla mnie osobiście to wielka metafora. Może właśnie dlatego za każdym razem, gdy ją czytam, odkrywam coś nowego. Choć właściwie to nic nowego. To prawdy oczywiste, tylko ubrane w słowa, które czasem trudno nam znaleźć na nazwanie otaczającego nas świata, naszych uczuć, zachowań. Przecież mamy swoje własne gwiazdy, które śmieją się tylko dla nas i tylko my dostrzegamy ich niezwykłość, dla innych są zwykłe i pospolite. Przecież oswajamy i jesteśmy oswajani. I nie kalkulujemy z zimnym wyrachowaniem, że nie warto się przywiązywać do kogoś, że nie warto kochać, czy choćby tylko lubić kogoś, bo może jutro, albo za miesiąc, albo za 3 lata i tak się rozejdziemy. Oswajamy i dajemy się oswoić, bo potrzebujemy tych więzi. A że czasem boli? Cóż, "Decyzja oswojenia niesie w sobie ryzyko łez", jak pisze Antoine de Saint - Exupery.

poniedziałek, 8 grudnia 2008

prezenty, prezenty...


Nawet nie wiem kiedy minęły te dwa dni weekendu. Kontakt z rzeczywistością złapałam wczoraj wieczorem, gdy zbierałam kawałki czekolady z wykładziny w moim pokoju. Najprościej byłoby poczekać do dziś i pościągać je odkurzaczem, ale wówczas musiałbym spać na twardej kanapie w dużym pokoju, bo do małego byłby absolutny zakaz wstępu. Skąd ta czekolada na podłodze? Dzieci Brata przejęły wczoraj we władanie pół mojego mieszkania, a że ciocia (czyli ja) dała im na Mikołaja trochę czekoladowych łakoci, to... No właśnie:)
Sam Mikołaj przeszedł dość bezboleśnie. Nie mamy w zwyczaju szaleć z mikołajkowymi prezentami. Dzieciaki dostają zwykle drobne upominki. W końcu za 2 tyg z haczykiem są Święta. No i tu się zaczyna droga przez mękę. Odwieczny problem - komu co kupić, by na siłę nie uszczęśliwić, ale by naprawdę trafić z prezentem. Od lat hołdujemy zasadzie, że prezenty mają być praktyczne. Najpierw trwa sondowanie komu co by się przydało, a potem następuje "zjednoczenie sił", czyli dzielimy koszty:) Zasada oczywiście nie obowiązuje w wypadku dzieci - choć i tak są zawalone zabawkami i nie zawsze wiedzą czym się bawić, bo mają już tego za dużo - i tak pod choinką znajdują kolejny wóz strażacki, lalkę z przecudnymi funkcjami, domek dla lalek, w którym nawet dzwonek do drzwi wydaje odpowiednie odgłosy, kotka, kucyka - o bluzach, spodniach, rękawiczkach, czy innych ubraniach nie wspomnę (Babcia z Dziadkiem nie byliby sobą, gdyby czegoś praktycznego nawet im nie dorzucili do prezentu).
Z kupieniem prezentu dla Dzieci zazwyczaj nie ma problemu. W końcu od czego jest instytucja "Listu do Dzieciątka" (u nas bowiem prezenty dzieciom pod choinkę przynosi Dzieciątko). Wystarczy go przeczytać lub odszyfrować odpowiedni rysunek, iść do sklepu i porównać to z możliwościami finansowymi. Gorzej z tzw. dorosłą częścią rodziny. Listów nie piszą, a swe prośby nie zawsze jasno artykułują... A nawet, jak robią to bardzo, bardzo wyraźnie, to czasem uznawane jest to za żart. Pamiętam bowiem, jak kilka lat temu na pytanie zadane mi wprost, co chcę pod choinkę, powiedziałam "Kosz na śmieci". Brat spojrzał na mnie dość dziwnie i widać uznał to za żart, bo żadnego kosza pod choinką nie znalazłam. Kilka dni po świetach pojechałam do supermarketu, bo serio chciałam mieć kosz przy biurku, żeby nie biegać z każdym papierkiem do kosza w kuchni albo w łaznience. Gdy przyjechałam z zakupem, Mama powiedziała, że Brat był i o mnie pytał.
- Ewa pojechała po kosz na śmieci.
- Jak to? To ona serio mówiła o tym koszu? - zdziwił się.
No tak. Czasem nasze prośby zadziwiają otoczenie.
A tak w ogóle, właśnie wczoraj mój kosz został inwalidą po bliskim spotkaniu z nogą mojego Bratanka. Ale już nie powiem drugi raz, że chcę pod choinkę kosz na śmieci. I tak nie uwierzą. Kupię sama przy jakiejś okazji:)

piątek, 5 grudnia 2008

czas na odpoczynek


Zakupy udały się w 110%. 110, bo oczywiście kupiłam nie to co miałam, ale to co chciałam kupić od niemal 3 miesięcy:) Kupno spodni na moje niewymiarowe cztery litery czasem przerasta nawet mnie i wczoraj też sobie odpuściłam po przymierzeniu 8 par... Niekiedy wchodzę do sklepu, ubieram pierwsze lepsze, które wpadły mi w oko i zaraz biegnę do kasy, gdyż mam wrażenie, że uszyto je specjalnie na mnie, a czasem... Ech... Jak tak dalej pójdzie, to będe musiała chodzić w spódnicach - ale z ich kupnem mam taki sam problem :D
Do środy siedzę w domu. W środę się okaże, czy wracam teraz, czy dopiero po Nowym Roku. Ale dla mnie osobiście ta opcja raczej nie wchodzi w grę. To byłby miesiąc przerwy... Za długo. Myślę, że przez ten tydzień wszystko się unormuje. Kręgosłup przestanie boleć, ręka zacznie działać normalnie, wyśpię się i odpocznę. Odpocznę? Hihi:) W pierwszej kolejności muszę zrobić porządek w szufladach, bo już sama nie wiem co gdzie mam i wiecznie czegoś szukam:) Do tego już 3 telefony odebrałam ze szkoły, pt.kiedy wrócę, bo to pisma do sądu, bo przyszły dziś i trzeba odpowiedzieć do kiedyś tam, i w czwartek wywiadówka i jeszcze to czy tamto. Phiiii... Nic na zapalenie płuc - ze wszystkim zdążę. W końcu to ja jestem w tej szkole od rzeczy niemożliwych - załatwiam je od ręki, cuda zajmują mi więcej czasu:D
Dopiję więc spokojnie kawę, rozejrzę się dookoła i coś tam do roboty zawsze znajdę:)

środa, 3 grudnia 2008

w tę bezsenną noc...


Kolejna bezsenna noc... Ledwo zamknę oczy zadzwoni budzik brutalnie przywołujac mnie do porządku. I znów będę mieć wrażenie, że na mojej głowie leży kilkutonowy głaz, który uniemożliwia mi podniesienie jej z poduszki.
Przeczytałam właśnie na znajomym blogu czyjś komentarz, którego fragment brzmi: "Stanąć w milczeniu na skraju urwiska". Chodząc po Tatrach nie raz znalazłam się nad przepaścią. W dół- nic, tylko kamienie, a przede mną widok zapierajacy dech w piersiach. Żeby się znaleźć po drugiej stronie trzeba było pokonać strach i ostrożnie stawiając krok za krokiem iść wytyczonym szlakiem. Jeden nieostrożny ruch i spadasz. Tylko instynkt samozachowawczy i sprawdzeni towarzysze wędrówek są w takich sytuacjach gwarantem szczęśliwego dojścia do celu.
W życiu też się zdarzają urwiska. I takie dosłowne, i takie w przenośni. Przypomniało mi się to moje. Odejście znad tej "przepaści" zajęło mi dość dużo czasu i kosztowało wiele wysiłku moich Przyjaciół. Już prawie o wszystkim zapomniałam. Prawie, bo w takie noce jak ta wraca to, co dawno powinno odejść w zapomnienie. I kusi, i nęci, i odgania sen z powiek...
Chyba spróbuję zasnąć...
Mama już ma termin operacji. Na Święta będzie już w domu i to jest najważniejsze.

poniedziałek, 1 grudnia 2008

i znów nowy tydzień


Zabawa ze zdjęciami przeniosła się na moich znajomych. Wystarczyło, że kilka zdjęć wrzuciłam na naszą klasę. Chwilę później ryczałam ze śmiechu jak dziki osioł widząc siebie sprzed 15 lat na profilach innych. Błagałam tylko każdego z osobna, żeby przez przypadek pinezek nie przypinał do tych zdjęć, bo przecież na niektórych.... sama siebie nie poznawałam :))
Oj, ale weekend się skończył i rano znów był problem ze wstaniem z łóżka. W szkole, jak to w szkole. Poniedziałek jakoś mija, jest krótki. Najgorszy jest piątek, wlecze się te 7 godzin jak nie wiem co... Dziś zostałam trochę dłużej, bo przyszła mama jednego z uczniów. Rozmawiałyśmy o jego ocenach i kompletnym braku zainteresowania ich poprawą (siedem jedynek i nic więcej...). Nie powiem. Bardzo szybko ustaliłyśmy co i jak, żeby pojawiły się jakieś pozytywne oceny, ale w pewnym momencie rozmowa zeszła na całkiem inny temat. Zwróciłam uwagę na to ,że dziecko bawi się na lekcji telefonem, a na przerwach żadne argumenty nie są skłonne przekonać go do zdjęcia kaptura z głowy. Na korytarzach nie pada deszcz ani śnieg, nie wieje wiatr, więc jakoś żaden argument typu "Bo mi zimno", do mnie nie trafia. I tu zaskoczyła mnie odpowiedź:
- Wie pani, on bardzo lubi te bluzy z kapturem. On nawet w domu w tym kapturze chodzi. No ja mu tłumaczę, że w szkole nie wolno, bo tak macie to regulaminach. Macie to w regulaminie, prawda?
Wzięłam głęboki oddech, żeby nie zemdleć na korytarzu i mieć przy okazji chwilę na zebranie myśli...
- Widzi pani - wykrztusiłam z siebie po kilku sekundach- są pewne rzeczy, których nie trzeba nigdzie zapisywać. To tak, jakbyśmy zapisali w jakimś regulaminie, że jak wchodzisz do kościoła to zdejmujesz czapkę, jak wchodzisz do domu zdejmujesz kurtkę... Są pewne normy, które ludzie ogólnie znają i respektują. W pomieszczeniach wszelkiego rodzaju mężczyźni zdejmują nakrycia głowy, chyba, że to synagoga, albo względy religijne takiego nakrycia głowy wymagają. Dla nas ludzi dorosłych są to sprawy oczywiste, dla tych młodych ludzi jeszcze nie. To na nas w związku z tym spoczywa odpowiedzialność wyrobienia w nich pewnych nawyków i nauczenia zasad savoir-vivre'u. Sami się tego nie nauczą, jak nie zobaczą prawidłowych wzorców.
Pani na mnie spojrzała dość dziwnie. Ugryzłam się w język. Przecież nie wygarnę jej prosto w twarz "Kobieto! W domu? W kapturze?? To jak on ma w szkole go zdejmować, skoro mama w domu mu tak pozwala chodzić?". Obiecała jeszcze raz, że z nim porozmawia i poszła. Być może i porozmawia, ale wiem jedno - jak w domu ma przyzwolenie na określone zachowania, w szkole będzie robił dokładnie tak samo, bo to dla niego jest normą. Jeżeli w domu może zapalić - w szkole zrobi to tym bardziej bez oporów. Jeżeli w domu używanie przekleństw uchodzi mu płazem, to buntuje się ile wlezie, czemu w szkole się go czepiają, on nie zna innego sposobu artykułowania swoich potrzeb...
I jak potem pracować z takim młodym człowiekiem, który wiecznie otrzymuje sprzeczne sygnały?...

sobota, 29 listopada 2008

wieczorne myśli niesforne


Mama z Tatą przesiedzieli dziś niemal pół popołudnia nad albumami pełnym zdjęć. Oczywiście wszystko z mojej winy:)
Ja tylko wspomniałam, że wczoraj przeglądałam albumy i że zgubiło mi się jedno zdjęcie z roczku. Mama podeszła do szafy, wyjęła albumy i pudło ze zdjęciami i się zaczęło. Uśmiałyśmy się obie, gdy wyjęła zdjęcie z pierwszej komunii mojego rodzeństwa. Spojrzałam na nie i powiedziałam:
- Wiesz tata, a ja ciągle pamiętam ten krawat.
A mój tata? Otworzył szafę i mówi:
-Patrz, on ciągle jeszcze tu jest!
Faktycznie, to był ten sam krawat:)
Zgubionego zdjęcia żeśmy nie znaleźli, przepadło:( Ale znalazłam za to inne, o istnieniu których już dawno zapomniałam. To tak jak wczoraj. Co chwila zadawałam sobie pytanie "Skad ja mam to zdjęcie?". A dziś rano złapałam za telefon i zadzwoniłam do mojego starego przyjaciela:
- Irek, podaj maila. Znalazłam takie zdjęcia, że chyba padniesz z wrażenia, jak je zabaczysz.
I w niecałą godzinę później czytam jego maila: "O matko! Toż to było wieki temu! Dzięki za odkurzenie wspomnień!:)"
Niesamowity jest urok zdjęć. Mogłabym je przeglądać w nieskończoność a i tak za kadym razem mam wrażenie, że oglądam je pierwszy raz. Łapię się też na tym, że sama siebie nie pamiętam takiej sprzed 10, 20 lat... Obrazy się zacierają w naszej pamięci. Czasem zostają tylko kontury, czasem zapachy, smaki, dźwięki... Iluż ludzi przeszło przez nasze życie i odeszło, ilu wróciło, ilu jest jest teraz, ilu będzie na zawsze a ilu tylko na chwilę...
C'est la vie.

piątek, 28 listopada 2008

z zimą w tle


Patrzę na te wszystkie mądrości wiszące nad moim biurkiem, jakbym tam jakiegoś natchnienia miała dostać. Ale wzrok uporczywie biegnie w kierunku zdjęcia z wakacji. Krótkie spodenki, bluzeczki... Brrr... Aż mi się zimno zrobiło. Wspomnienia tak odległe, że aż nierealne.
I właśnie w tym momencie taka refleksja mnie naszła... Gdy otwieram albumy lub foldery ze zdjęciami, prawie wszystkie fotki są takie letnie, plażowe, wycieczkowe. Jakby poza latem żadna inna pora roku dla mnie nie istniała. Hmmm... Już wiem co będę robić przez te dwa dni. Nie, nie:) Nie zdjęcia w zimowej aurze, bo zima uciekła szybciej niż przyszła i znów za oknem jesiennie i smutno. Powyjmuję wszystkie albumy i płytki ze zdjęciami (a trochę się ich już nazbierało...) i poszukam zimowych akcentów. Aż jestem ciekawa co znajdę:) Na pewno są z ferii w Zakopanem, z wycieczek z moim kółkiem do Krakowa, czy Częstochowy... A jakieś inne? To się okaże:)
Ale to dopiero jutro. Dziś mam ochotę na błogie "nic nierobienie" ;)

czwartek, 27 listopada 2008

cywilizacja! :)


Bzyczy bzyg znad Bzury
zbzikowane bzdury
bzyczy bzdury,bzdurnie bzyka
bo zbzikował i ma bzika

Ależ oczywiście, że wszystko ze mną w porządku:) Cywilizacja wróciła!!! Jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia - odrobiny ciepłej wody w kranie:)
Hmmm... Od rana mam wrażenie, że dziś piątek. Może to przez tą wczorajszą konferencję? Zawsze są w czwartki, a ostatnio robią je dziwnie w środy. Po 10 godzinach w pracy padłam jak stałam... Zanim zagotowałam wodę, żeby się umyć, zanim coś zjadłam - już wcale nie kontaktowałam... Nawet nie wiem kiedy zasnęłam, a rano oczywiście koszmar pt. "Jak podnieść głowę z poduszki?". A dziś działałam trochę jak zaprogramowany robot: dziennik-klucz, dyżur, dziennik-klucz, dyżur... I mały wyłom w planie - obchodzimy w szkole Tydzień Kultury Języka Polskiego. Byłam więc z jedną klasą na zajęciach w czytelni szkolnej. Ciekawa odmiana na koniec dnia. Uśmiałam się słuchając, jak dzieciaki łamią sobie języki na wierszykach takich jak ten na początku:) Nasz słynny chrząszcz ze Szczebrzeszyna okazał się być najłatwiejszym wierszykiem do przeczytania. No bo co powiecie na takie cudo:
Trzódka piegży drży na wietrze
chrząszczą w zbożu skrzydła chrząszczy
wrzeszczy w deszczu cietrzew w swetrze
drepcząc w kółko pośród gąszczy
Proste, prawda?:)

wtorek, 25 listopada 2008

przy porannej kawie


Hmmm... Czy to się nazywa "włożyć kij w mrowisko"? Bo chyba mi się to przez przypadek udało. Nie chciałam nikogo urazić ostatnim postem, a chyba to zrobiłam. Pod zdjęciem napisałam, że czasem sama siebie nie rozumiem. I tam był właśnie tego doskonały przykład... I nic więcej na ten temat nie napiszę.

Za oknem nieśmiało posypuje śnieżyk. Od rana znów nie ma ciepłej wody, wyłączyli centralne, niecałą godzinę temu włączyli internet... Światła też nie było z samego rana... Dobrze, że choć zimna woda leci. Już się gotuje na piecu, przecież trzeba sobie jakoś radzić w takich spartańskich warunkach:) A zębów w lodowatej wodzie myć nie będę:) O nie! Ostatnio miałam wrażenie, że same pouciekają mi gdzieś pod kołdrę:D
Dopiję kawę i idę nieść kaganek oświaty:)
Mam nadzieję, że śnieg trochę poleży. Tak wesoło za oknem dzięki niemu.

niedziela, 23 listopada 2008

"jak nazwać to co nienazwane..."


Dlaczego nic w życiu nie może być proste i jasne? Dlaczego w momencie, gdy wszystko wydaje się być poukładane i na swoim miejscu, oswojone, przyklepane, swojskie, nagle staje się jakby obce, odległe, inne, nie moje?
Wiem, że enigmatycznie. Ale pierwszy raz nie potrafię nazwać tego co we mnie siedzi. Bo to ani nie zabolało, ani nie zasmuciło. Ale równocześnie jednak zabolało i zasmuciło. Niby nie zdziwiło, bo się spodziewałam, a jednak się zdziwiłam mówiąc sobie "A jednak...".
Wiem, że milczenie boli czasem bardziej niż słowa, a jednak milczę, bo słów znaleźć nie umiem. Myśli też zebrać nie umiem. Trzeba mi czasu, aby to jakoś poukładać, posklejać, stworzyć choć namiastkę normalności... By było jak kiedyś, choć chyba inaczej...
Muszę się z tym oswoić. Przepraszam :(

piątek, 21 listopada 2008

zimowo - wspomnieniowo


Pan dzielnicowy się wczoraj pofatygował do naszej szacownej szkoły. Spotkanie z największymi ancymonkami trochę dało, bo dziś jakoś mało kto miał ochotę na dymka na przerwach. O dziwo, ten, który na widok mnie, stojącej przy drzwiach wejsciowych, dostawał nagłego ślinotoku, nawet na parter nie zszedł. Chyba też wystarczająco wyraźnie i głośno zostało powiedziane, że znieważenie nauczyciela, czy to słownie, czy nie daj Boże czynnie, to tak, jak znieważenie policjanta na służbie. Nie wiem tylko, czy traktować to jak ciszę przed burzą, czy może w końcu będzie normalnie... Szkoda tylko, że żadna z dyrektorek nie przyszła na to spotkanie. Cóż. Widać tylko my mamy problem. Niech i tak będzie.
A tymczasem idzie zima. Przynajmniej straszy, że nadchodzi. Bo pewnie zanim przyjdzie ta prawdziwa - kalendarzowa, to się zdąży wypadać i limit śniegu do marca zostanie wyczerpany. W sumie to szkoda. Zima to zima. Ma być mróz, padać śnieg i być biało. Jeszcze trochę i nowe pokolenia będą znały śnieg jedynie z opowiadań babć i dziadków. I wtedy pewnie opowieści będą się zaczynać od słów: "Dawno, dawno temu, kiedy babcia była młoda i na świecie padał śnieg..." :) Bo moja mówiła "Dawno, dawno temu, kiedy babcia była młoda i nie było telewizora..".
Brakuje mi tych wieczornych opowiadań Babci. Jednej i drugiej. Czasem wieczorami nie było światła. Siadaliśmy w kuchni przy stole [Tak nawiasem mówiąc, to właściwie nigdy nie rozumiałam czemu w kuchni przy stole i czemu wszyscy? Bali się, że się zgubimy w mieszkaniu? :) ] i przy świeczce zaczynało się opowiadanie bajek. A jak Rodziców nie było, to Babcia opowiadała, jak to się żyło, jak nie było telewizora i jak była wojna.. Czasem sami prosiliśmy, by pogasić wszystkie światła w mieszkaniu, zapalić świeczkę i wtedy błagalny chórek prosił zgodnie: "Niech Babcia coś jeszcze opowie.."
Ale dziś światło wyłączają bardzo rzadko a i Babć już nie ma. Zostały wspomnienia tamtych niesamowitych wieczorów. Tylko i aż tyle.
Lubię sobie tak wspominać, gdy za ogniem sypie śnieg:)

wtorek, 18 listopada 2008

......


Męczy mnie dziś coś od środka. Wczoraj było co prawda gorzej, ale dziś jak jest lepiej, to tylko ciutkę...
Gdybym była korespondentem wojennym, a moja szkoła była polem bitwy, to napisałabym tak: jeden palec wybity, jeden potłuczony, jeden sweter podarty, jeden opluty. Wynik? 4:0 dla uczniów... I tak się właśnie wczoraj czułam. Jak na wojnie. Bo to już nawet nie jest proszenie o cokolwiek, to jest walka o przetrwanie. Bo gówniarze muszą zapalić... I nie ważne metody, ważny cel - wyjść mimo zamkniętych drzwi. A najsmutniejsze jest to, że nie ma za grosz oparcia w tych, którzy dla nas oparciem być powinni. "Nie radzi sobie pani? Widać się pani nie nadaje." Ile z nas jeszcze usłyszy takie uwagi? Ja mam chyba szczęście, bo jeszcze tego nie usłyszałam, ale chyba i na mnie przyjdzie czas niedługo. Bo ja już nie daję rady... To jak walenie głową w mur. Bo czy to jest normalne, że koleżanka z wybitym palcem nie dostaje pomocy, bo higienistki juz nie ma, a w sekreteriacie nikt nie miał dla niej czasu przez kilka godzin? A jak już doznała "zaszczytu audiencji", to nie dość, że palec spuchnął porządnie, to jeszcze zrobiono jej awanutrę, że przyszła za późno, zgłosiła sprawe nie tak jak trzeba, nie tym tonem co trzeba i w ogóle jak się to stało, że była tam, a nie gdzie indziej.... Ale gdyby jakiemuś uczniowi się przydarzyło coś takiego, to pewnie sama naczelna by mu dmuchała na palec.
Tak. Przemawia przeze mnie rozgoryczenie. Mój sweter się już wyprał, choć nie wiem kiedy go znów założę, żeby nie mieć odruchów wymiotnych. Winnego oczywiście nie ma, bo nikt nie miał czasu przewinąć monitoringu, a dziś się okazało, że kamera nie widzi dobrze tego miejsca. Ciekawe co usłyszę jutro. Bardzo lubię swoją pracę, ale dziś czuję ogormną niechęć i odrazę do wszystkiego co mi kiedyś sprawiało radość i satysfakcję. Mam nadzieję, że szybko to wszystko wróci do normy.
Do końca dnia miałam wczoraj wisielczy humor. Test z angielskiego zawaliłam, bo nie potrafiłam się kompletnie na niczym skupić i było to coś na kształt 'radosnej twórczości'. Jutro jak zobacze wynik to chyba ze wstydu pod stół wejdę. Do tego chyba mnie przewiało, bo boli mnie ucho i całe pół głowy. Ani ruszać nią zbytnio nie mogę, bo czuję się, jakby mi kto igły wbijał w jej czubek.
Na szczęście w tym całym pomylonym świecie są takie momenty, że wraca chęć do życia. W końcu opanowałam wszystkie możliwe funkcje w moim telefonie, który najpierw mi się okropnie nie podobał, a teraz cieszę się, że innych wtedy nie mieli:) Dziś natomiast dostałam od Brata bardzo przyspieszony prezent świąteczny - bali się z Bratową, że sobie kupię sama i wtedy z prezentu nici:)Nowa drukarka. Fajnego mam Brata co nie? :) Też już opanowana. Poprostu robię niesamowite postępy w opanowywaniu sprzętu elektronicznego, hehe:D
I nawet komentarze dla Anabell się nauczyłam wpisywać. Mój geniusz mnie onieśmiela:)
I szkoda tylko, że zdarzają się te sytuacje, które potrafią coraz bardziej skutecznie zniechęcać do wszystkiego.
Mama ma jutro kolejne badania...

niedziela, 16 listopada 2008

"chciałbym być sobą..."


Właściwie to chciałam napisać o moim dzisiejszym niespodziewanym gościu. Zaczynam lubić niespodziewanych gości na nowo. Znów dostrzegam w tym ogromną frajdę, znów sprawia mi wielką radość usłyszeć w słuchawce "Cześć, mogę na chwilę?". Ale w mojej głowie jest taki natłok innych myśli, że czuję się jakbym weszła w oko cyklonu...
Coraz częściej się zastanawiam z jakiej bajki się tu wzięłam, bo do tej, która mnie otacza, jakoś nie pasuję. Bardzo się staram, ale jakoś mi nie wychodzi. Czasem mnie drażni to, że ludzie próbują mnie 'urobić' na swój obraz i wyobrażenie. Nie zwracają uwagi na to, że może taki styl życia mi odpowiada. Że może mam własną wizję siebie i dobrze mi z taką Ewą, z jaką żyję te ponad trzydzieści lat. Że nie lubię tłumów i męczę się na tych bardziej i mniej oficjalnych imprezach, na których prawie nikogo nie znam. A nawet jak znam, to i tak się męczę... Że sama wiem, w jakim towarzystwie się czuję najlepiej. Że najlepiej odpoczywam w domu, nawet jak jestem w nim sama. A to, iż jestem sama, nie znaczy, że jestem samotna, bo są ludzie, na których mogę liczyć. To nic, że się kłócimy i godzimy, i znów kłócimy i godzimy, ale mamy siebie. A może mój stan cywilny to już świadoma decyzja? Czy któraś z kochanych ciotuń albo kuzyneczek, czy "koleżanek", pomyślała o takiej opcji i pomyśle na życie? Pewnie nie.
Dla jednych jestem inna, dla innych dziwna, dla jeszcze innych staroświecka, niereformowalna. Może jeszcze z jakieś trzy lata temu bym się tym przejmowała. I przejmowałam się. Dziś nabieram już do tego dystansu. Coraz częściej odpowiadam z żartem, przekąsem, a czasem nawet złośliwie. Choć czasem rzucona pod moim adresem uwaga zaboli jak dawniej...
Nie ważne jaką mnie chcą widzieć. Nie ważne, że ich zdaniem robią to dla mojego dobra. Z rad, z których chcę - korzystam. Ale chcę być sobą. Z własnym pomysłem na życie. Nawet, jeżeli nie będzie ono idealne. Przecież nikt go za mnie nie przeżyje.

środa, 12 listopada 2008

klonom ręce opadły - i mnie...


"Rumieńce lata pobladły
Liść złoty z wiatrem mknie
I klonom ręce opadły
I mnie..."
(Maria Pawlikowska - Jasnorzewska)

Już nawet nie wiem czego szukałam w internecie, ale znalazłam ten jesienny wierszyk. I bardzo mi się spodobał. Jest taki... na miejscu. Nie, nie będę komentować wczorajszych obchodów Święta Niepodległości. Nie oglądałam ani uroczystej odprawy wart przed Grobem Nieznanego Żołnierza, ani tym bardziej prezydenckiej gali. Nie mieści się bowiem w mojej małej, pospolitej głowie, jak można świętować pamiątkę wydarzeń, dzięki którym, podzielony na długie lata między zaborców, polski naród tworzy jedność, przy równoczesnym dalszym dzieleniu na tych bardziej lub mniej zasłużonych dla Ojczyzny? I to nie zważając na kryteria historyczne, ale biorąc pod uwagę własne "widzi mi się"... Nie. To nie dla mnie. Ręce opadają...
Załapałam się natomiast na wielki test historyczny. Podziw i szacunek dla zwycięzcy testu! Pytania godne mojego profesora z uczelni, którego nazwiska nie wymienię, żeby po sądach mnie nie ciągali. Na egzaminach pytał o podpisy pod ilustracjami i nawet strony, na których te ilustracje były w książce...
Przyznam szczerze, że niektóre pytania w poniedziałkowym teście wprawiały mnie w osłupienie. Nooo.... Trzeba było się solidnie do niego przygotować. W każym razie stwierdziłam, że marny ze mnie historyk, skoro zrobiłam tyle błędów. Ręce opadają:) Ale międzywojnie nigdy nie było mim konikiem, więc czuję się trochę rozgrzeszona:)
A pogoda już typowo listopadowa. Koniec słoneczka i ciepełka. Smutne są drzewa bez liści. Takie nagie...

wtorek, 11 listopada 2008

trochę wolnego


Do lekarza się oczywiście wczoraj nie 'załapałam', bo przychodnia była zamknięta na przysłowiowe cztery spusty. Korzystając zatem z pięknej pogody wyczyściłam okna, zrobiłam pranie i wysprzątałam mieszkanie, jakby Boże Narodzenie było już za tydzień, a nie za półtora miesiąca:)
A potem popołudnie, a właściwie wieczór z przyjaciółmi. Widujemy się coraz rzadziej, więc każde spotkanie z nimi to dla mnie jak święto. Rozśmieszyło mnie pytanie "Co robimy w Sylwestra?". Przecież dopiero połowa listopada. Ale w sumie - znając mój upór osła i zapał do tego typu imprez, nie dziwię się, że już teraz mnie 'urabiają' :)
Nie, nie zawsze jest pięknie, ładnie i kolorowo. Jesteśmy tylko ludźmi ze swymi słabościami, przyzwyczajeniami, nawykami, wadami. Ale zawsze będę dziękować Bogu, że to właśnie te, a nie inne osoby, postawił na mojej drodze.
Plany na obchody Święta Niepodległości? Flirt ze starymi fotografiami mojego kiedyś pięknego miasta. A było przepiękne... Było. Dziś trzeba mocno wytężyć wyobraźnię, by dostrzec urok miejsc, które swój czar dawno straciły.

sobota, 8 listopada 2008

pantha rei...


Cmentarz opustoszał i zgasnął. Wszyscy odeszli do swych spraw. Jedni wrócą tu pewnie jutro, inni za rok. Wszystko się kiedyś kończy. Taki los...
Mama mi dziś powiedziała, że ma guza. Operacja nieunikniona. Chyba już w grudniu, bo ma być jak najszybciej - lekarz tak powiedział. Mówiła spokojnie, ale czułam strach w jej głosie. Wycinek trafi do Gliwic i potem czekanie... Już raz czekaliśmy. Wtedy było w porządku. Jak będzie teraz?... Oby tak samo...
Teraz rozumiem jej nagłą zmianę w zachowaniu. Taty też. Ale nie wiedziałam co ją tak złagodziło, nastroiło do rozmów. Myślałam, że to klimat zbliżających się Wszystkich Świętych. Ale ona już wiedziała i odwiedzała z tatą lekarza za lekarzem... O tym też nie wiedziałam... Żadne z nas nie wiedziało. Nie wiem nawet, czy by mi dziś powiedziała, czy czekałaby na wtorek, na przyjazd reszty rodziny. To ja zaczęłam temat... Od kilku dni drętwieje mi, jak kiedyś, noga, a od wczoraj czuję też mrowienie w rękach. Znowu ucisk na nerw... Tylko, że ręce do tej pory nie drętwiały... W poniedziałek idę do lekarza. Mama ma kolejne badania w następną środę.
Boję się. Normalnie po ludzku się boję co będzie:(

wtorek, 4 listopada 2008

4 listopada 2006r.


To było dwa lata temu. Pamiętam ten dzień, jakby to było dziś. Była straszna śnieżyca, mróz, lodowisko na drodze, bieganie w skarpetkach po Okęciu (bo do odprawy trzeba było zdjąć buty - względy bezpieczeństwa) i zamarznięte skrzydła samolotu, przez które opóźnił się start... Dziś za oknem słońce i wszystkie barwy jesieni, a w głowie wspomnienia tamtych niesamowitych dwóch tygodni...
Wykłady, warsztaty, dyskusje i spotkania. I góra notatek. Bo wszystko do wykorzystania w praktyce.
I, mimo zmęczenia całodziennymi zajęciami, wieczorne spacery po Jerozolimie. Wdychanie jej klimatu, rozkoszowanie się ciepłem w dzień i zakładanie swetrów i kurtek w zimne wieczory. I to zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością. No bo jak to? Droga Krzyżowa? Tutaj? Między straganami z rybami, różańcami, ubraniami, torbami, owocami a mięsem? Góra Oliwna? Hmm... Na niejednej twarzy było widać odrobinę rozczarowania i zdziwienia.
Był też czas na zwiedzenie innych miejsc: Betlejem, Nazaret, Masada itd. Wspomnienia i widoki, dzięki którym żadne Boże Narodzenie nie będzie już podobne do poprzednich, żadna Wielkanoc nie będzie przypominać tych co minęły. Od tamtej pory te święta są inne, pełniejsze, jakby bogatsze.
Zadziwiające było dla mnie to życie w kraju, w którym toczy się wojna. Wszędzie wojsko, policja, ochrona, bramki do wykrywania metali... Jakże szybko się do tego przyzwyczailiśmy...
Jutro jadę z moimi uczniami do Oświęcimia. To będzie ciężki dzień. Zwłaszcza dla tych młodych ludzi. Za każdym razem jestem pełna niepokoju. Miejsce to wywołuje bowiem tak wielkie emocje. Zderzenie rzeczywistości z wyobrażeniem tego miejsca jest często dla nich szokiem. I choć zawsze kilka dni przed wyjazdem uczniowie na języku polskim czytają fragmenty tzw. literatury obozowej, choć na historii i lekcji wychowawczej opowiadam o historii obozu, o tym czego się mogą spodziewać, co zobaczą, to i tak wszystko to jakby za mało. Często rozmawiam z nimi w trakcie pobytu w tym byłym obozie. Czasem są to bardzo trudne rozmowy, ale bardzo potrzebne zarazem. Takiej klęski człowieczeństwa nie można powtórzyć. Nie chciałabym znowu przyzwyczaić się do życia w kraju, w którym toczy się wojna...

niedziela, 2 listopada 2008

siła wspomnień


Pamiętam, jak kiedyś zadałam dzieciakom w szkole zadanie zrobienia drzewa genealogicznego swojej rodziny - bo takie wymagania programowe itd... I nagle przyszło coś w rodzaju opamiętania "No dobrze droga pani, a drzewo Twojej rodziny?" I zaczęłam zamęczać mamę i tatę mnóstwem pytań dotyczących dziadków i pradziadków. Najpierw się ode mnie odganiali jak od natrętnej muchy (zaczęłam się nawet zastanawiać, czy moi uczniowie też mają taką drogę przez mękę), aż w końcu mama wyjęła z meblościanki szufladę. Gdy babcia umarła, mama schowała tam cały plik notesów od babci. Nikt tam nie zaglądał, bo po przejrzeniu kilku z nich uznaliśmy, że w każdym pewnie są same adresy.
Cała zawartość szuflady wylądowała na dywanie.
- Przeglądaj, może coś tam znajdziesz - powiedziała mama.
No to zaczełam wertować notes za notesem i... Szybko się okazało, że po serii powtarzających się adresów zaczęły się dziwne zapiski - babcia prowadziła dość skrupulatnie kronikę rodziny: kto kiedy się urodził, z kim ożenił, kiedy umarł itd...
- Wiedziałam, że mama to spisywała, ale myślałam, że wujek to spalił razem z resztą niepotrzebnych papierów - wyszeptała zaskoczona mama. Nawet nie potrafiła wyjaśnić czemu akurat te notesy zabrała z mieszkania babci. Chciała mieć pamiątkę po swojej mamie.
I się zaczęło szaleństwo: porządkowanie zapisków, dopasowywanie osób do osób, ustalanie imion, bo w różnych miejscach te same osoby występowały pod innymi imionami itd. Aż w końcu po kilku tygodniach powstało ogromne drzewo. 7 pokoleń wstecz... Babcia była niesamowita!
Od kilku lat, gdy mama jedzie z moim bratem na Wszystkich Świętych, pakuję się z nimi do auta, a potem na cmentarzu trwa dyskusja- kto to był i gdzie jest na naszym drzewie. Czasem spotykamy kuzynki albo kuzynów mamy - wtedy dyskusja rozkręca się na całego:) A oni chętnie opowiadają. Te opowieści często zamieniają się w potok wspomnień typu: "A pamiętasz jak chodziliśmy na ryby do młyna?" "Dzisiaj już nie ma młyna, ani śladu. Domy tam stoją." "No co powiesz...". Czasem mnie to śmieszy. Zwaszcza, gdy wysiadamy z samochodu a mama się rozgląda i mówi:
- Kiedyś tej drogi nie było. Same pola tu były. A teraz domy...
Przecież przez te 40 lat, gdy już tam nie mieszka wszystko się zmieniło, nawet ludzie już nie ci sami...
Siła wspomnień... Dziś kolejny dzień wspominania tych co odeszli. Niech w naszej pamięci będą ciągle obecni. Wtedy będzie tak, jakby zawsze byli obok nas.

piątek, 31 października 2008

czas...


Cmentarz jest od kilku lat niemal nieodłącznym towarzyszem mojego życia, gdyż mieszkam naprzeciw największego cmentarza w moim mieście.
Idąc do szkoły codziennie przechodzę przez cmentarz. Czasem zajdę do Agnieszki, czasem do Sławka, zaświecę przy krzyżu znicz dla Irka, bo jego grób za daleko... Przyjaciele, których już nie ma. A czasem ich tak brak:( Szalonych pomysłów Sławka, niesamowitego optymizmu Agi, ulubionego "OK" Irka i tych kwiatków, które mi rysował na każdej kartce czy w liście, jakie przesyłał...
Wspomnienia się zacierają. Prawie nie pamiętam moich babć i dziadków. Ledwie migawki przebiegają przed oczami. Czasem patrzę na pożółkłe fotografie i wtedy nagle wraca ten zapach babcinej kuchni i fajki dziadka, ten smak śledzia po gdańsku, który dziadek tak uwielbiał, a my jeszcze bardziej, więc babcia sadzała nas na brzegu łóżka dziadka i karmiła wszystkich równo: łyżeczka po łyżeczce...
Czasu nie da się zatrzymać ani cofnąć. Biegnie nieubłaganie do przodu i musimy się z tym pogodzić. Tym co odeszli już nie powiem jak bardzo mi ich brakuje, jak bardzo za nimi tęsknię, jak bardzo są dla mnie ważni. Mogę powiedzieć to tym, którzy razem ze mną idą przez życie - choć często jest pod górę, choć często się boleśnie ranimy i nie potrafimy zrozumieć.
I staram się mówić. Żeby nie żałować, że nie zdążyłam im tego  powiedzieć, gdy byli obok mnie. Bo nie wiem, kiedy odejdą, ani kiedy ja odejdę:(
Smutno się zrobiło. Ale smutno mi od kilku dni, choć staram się tego nie pokazywać. Idę trochę pomarznąć na balkonie. Cmentarz o tej porze już pewnie świeci się jak gigantyczna choinka. Nie wiem dlaczego, ale bardzo lubię ten widok...

czwartek, 30 października 2008

uboczne skutki halnego


Jeszcze jeden dzień halnego i zwariuję... Ten ból głowy jest nie do zniesienia. Na jedzenie nie mogę patrzeć, bo mi zaraz niedobrze. W ogóle nie mogę patrzeć, bo mi świat wiruje... Nawet teraz... Zebranie myśli w jakąś sensowną całość, jest niemal niemożliwe do wykonania. Udało mi się zasnąć popołudniu, ale pewnie okupię to kręceniem się po łóżku do którejś nad ranem;/
Cały dzień działam jak automat. Po głowie krąży mi tyle różnych myśli i spraw. Aż cud, że ani razu się nie pomyliłam i weszłam do tych klas, w których dziś miałam lekcje. Nie potrafię tylko zrozumieć, czemu w pierwszej klasie zamiast mówić o greckich bogach, ciągle mówiłam o boskich Grekach:) Dzieciaki miały niezły ubaw:)) Aż w końcu któryś nie wytrzymał i spytał, czy znam jakiegoś boskiego Greka, skoro ciągle to w kółko powtarzam:)
Hmmmm... Znaczy, że jednak słuchają o czym mówię. Czyżby jakieś światełko w tunelu?

środa, 29 października 2008

wszystko w życiu się zmienia


Nastraszyłaś mnie Majeczko... Ale nie wiem jak wyłączyć te kody:( Pewnie to najprostsza rzecz pod słońcem, ale ja jakoś nie mam głowy do niczego... Spróbuję może jeszcze raz jutro coś wymyśleć, dziś już nadaję się tylko do pójścia spać.
Do tego nowy lektor z angielskiego powalił mnie dziś na łopatki...
Zmienili nam lektora w ubiegłym tygodniu. Nasza miła pani Terenia 'zaciążyła' i pojawił się pan Marcin. Oczywiście nasze młode kursantki są rozanielone, bo pan nawet przystojny, ale to już niestety nie to samo. Najpierw myślałam, że to może jakieś moje zboczenie zawodowe, ale jednak nie... Krzysiek, z którym zawsze pracuję w parze, był dziś wyjatkowo zdegustowany. Zajęcia to jeden wielki chaos i wielka improwizacja. Tu jakieś słówka, zaraz trochę gramatyki, ćwiczenie w podręczniku, potem znów trochę gramatyki i znów do podręcznika... A jedno z drugim nie ma kompletnie nic wspólnego. I do tego wieczne szukanie mazaka i gąbki. Obawiam się, że zanim się przyzwyczaję to minie sporo czasu. Wiem, jak trudno dzieciakom w szkole się przestawić, gdy nagle w środku roku zmieniają nauczyciela. Każdy z nas ma swoje nawyki i metody, one już się przyzwyczaiły do nas i naszego sposobu prowadzenia lekcji, a tu nagle - zmiana. No i właśnie jestem w dokładnie takiej samej sytuacji. Trzeba się przyzwyczaić i niestety wiele rzeczy zrobić samemu. Cóż - jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Czyż nie tak często bywa? I tak jestem z siebie wyjątkowo dumna, bo zrobiłam dziś 3/4 ćwiczenia ze słuchu i na 14 różnic w obrazkach dogadaliśmy się z Krzyśkiem na tyle, że znaleźliśmy ich aż 10:)
Mam też nadzieję, że jutro w końcu wyjaśni się wszystko u mojej siostry i wreszcie zobaczę na jej twarzy uśmiech. Gdyby mi ktoś jakieś 15 lat temu powiedział, że będziemy sobie tak bliskie i że to ja będę ją wspierać w takich chwilach jak ta, to postukałabym sie w czoło, bo przecież my nawet ze sobą rozmawiać nie potrafiłyśmy. A jednak... Czas i życiowe doświadczenie mogą tak zmienić nasz stosunek do drugiego człowieka, że albo zaczynamy go nienawidzić, albo darzyć jeszcze głębszym uczuciem. Oby w końcu wyszła na prostą. I tak ma wystarczająco pod górkę...

wtorek, 28 października 2008

...


Dostałam wczoraj surowy przykaz, że mam odpocząć. Więc obudziłam się dziś całą godzinę później. Czekał mnie półgodzinny marsz na drugi koniec miasta, na lekcje indywidualne. Ale że droga prowadzi przez park, to kolory jesieni i szelest liści pod nogami trochę pomogły mi uspokoić myśli i spacer po parku ogólnie dobrze mi zrobił na początek dnia. Trochę gorzej było z powrotem do szkoły. Musiałam podjechać te kilka przystanków tramwajem.
Czy mi lepiej? Nie wiem. Rozsypałam wczoraj cukier w kawiarni - podobno to na szczęście... Dziś wdepłam w.. no właśnie - też podobno na szczęście... Ale mnie się to chyba nie tyczy. Niebo co prawda mi na głowę nie spadło. Ziemia się przede mną też nie rozstąpiła i nie pochłonęła mnie na wieki. Wszystko się poprostu zmieniło. Nic więcej.
:(




niedziela, 26 października 2008

"Z niczego nie ma nic"


O rany! Moja własna, prywatna bratowa zaprosiła mnie do teatru... Szok! Bo my tak ze sobą prawie nie rozmawiamy, bo nie mamy o czym. Choć znamy się od liceum - ona miała zawsze swoje towarzystwo, ja swoje, nigdy nie próbowała się jakoś bliżej zakumplować ani nic w tym stylu. Zawsze liczyła się tylko jej przyjaciółka Ania. Ciągle Ania i Ania. Nawet mojej mamie ta Ania wychodziła bokiem. Ale ostatnio się coś stało, bo Ania ze swoją rodzinką nie przyjeżdża na nasze rodzinne (tak, nasze rodzinne!) spotkania, zjazdy, czy jak to inaczej nazwać. Nieważne. Nie o tym chce pisać.
Więc zaproponowała mi wypad do teatru. Byłam w takim szoku, że zgodziłam się zanim spytałam na co w ogóle pójdziemy:) Ale gdy usłyszałam tytuł od razu miałam ochotę ją uściskać, czego oczywiście nie zrobiłam:)
"Cholonek". Mamoooo...... Piękna sztuka, cała śląską gwarą... Dla mnie to był majstersztyk. Dwie godziny śmiechu do łez przeplatane chwilami takiej zadumy, że czasem było mi aż nieswojo. Mogę się rozwodzić nad kontekstem historycznym, nad skomplikowaną historią Śląska, nad wyborami, przed którymi przyszło stawać mieszkającym tu ludziom... Mogę, ale nie chcę. Tak dobrze się bawiłam. Cytaty z dialogów były niesamowite. Tytuł posta to też cytat - ulubione powiedzenie pani Świętkowej, jednej z bohaterek spektaklu.
Hmmm... Akumulatory załadowane na cały tydzień:) Nic tylko jutro rano wstać i zacząć tydzień na nowo, nie pamiętając o tym co było. O wszystkim się nie da zapomnieć, bo pewne sprawy utkwiły jak zadra. Ale w końcu "Z niczego nie ma nic" i wszystko zostawia po sobie jakiś ślad w naszym życiu.

sobota, 25 października 2008

przetrwałam....


Dziś sobota i chcę jak najszybciej zapomnieć o tym co było.
Bo przykro było usłyszeć od przyjaciół "Na śmierć zapomniałam", "Nic nie obiecałam"... A ja w swej wielkiej naiwności znowu czekałam, bo może jednak...
Bo bardzo przykro było sobie uświadomić, że po raz pierwszy się cieszę, że nie mam rodziny. Że nie muszę się martwić kto mi odbierze dziecko ze żłobka, przedszkola czy świetlicy, bo ktoś miał ochotę zdezorganizować mi w ostatniej chwili całe popołudnie tłumacząc to wykrzyczanym mi w twarz "Ja pracuję po 12 godzin, a to pani praca i pani życie prywatne mnie nie interesuje"...
Dobrze, że choć wczoraj mogłam trochę odreagować. Już nawet nieważne, że prawie cały czas siedziałam w kuchni obierając i krojąc ogórki, pomidory, krojąc fetę, robiąc kawę, herbatę itd. Wszystko było nieważne, bo byłam wreszcie w domu, a w pokoju rozbrzmiewał radosny śmiech, za którym tak bardzo tęskniłam. I, po raz pierwszy od kilku dni, zasypiając miałam świadomość, że to nie było zmarnowane popołudnie i wieczór.

środa, 22 października 2008

w jesiennym nastroju


Na moim balkonie już jesień. Piękne pelargonie, które z dnia na dzień stawały się coraz mniej piękne - zniknęły.
Na mojej głowie też już jesień. W końcu wyczarowałam trochę czasu dla siebie. Szum suszarek, zapach farb i lakierów do włosów - po kakofonii dźwięków szkolnych. Taka odmiana była nawet wskazana.
Zrelaksowana, odmieniona zabrałam się za jesienne porządki. Najpierw sadzenie kwiatków, które od dwóch tygodni cierpliwie wypuszczały korzonki na kuchennym parapecie. Moja mama łapie się za głowe, gdy mówię, że idę kupić ziemię i doniczki, bo trzeba rozsadzić kolejną pokrzywę, strzałkę czy skrzydłokwiat. Nie ważne jaka pora roku. Rosną jak na potęgę, a ja uszczęśliwiam nimi moich znajomych i koleżanki z pracy:)
Kuchnia posprzątana, parapet obstawiony doniczkami ze świeżo zasadzonym kolejnym rzutem czerwonej pokrzywy, więc kolej na balkon. Po niecałej godzinie znikają wszystkie pelargonie - moja duma przez całe lato. Przy okazji się porządnie dotleniłam. Ciepłe październikowe, dość późne już popołudnie dosyć skutecznie wprawiło mnie w błogi nastrój.
Potem trzy razy windą trasa: góra -dół, bo worki z dowodami zniszczeń nie zmieściłyby się do zsypu;)
Dalej: przewiesić jedno pranie i załączyć drugie no i chwila przed komputerem, i kolejna produkcja zbędnych papierów, by w końcu usłyszeć od kręgosłupa: "Oj, moja droga. A było się nie schylać, nie dźwigać, siedzieć na krześle jak człowiek.... To teraz cierp."
Cóż. Napracowałam się. Ale czasem to najlepszy sposób, by odreagować. Od jutra maraton: konferencje, zebrania itd. 3 dni na wysokich obrotach od rana do wieczora.
Przecież, że dam radę. Jestem dzielną dziewczynką.

niedziela, 19 października 2008

Brak tytułu

Oj tak, zgadzam się z ciocią Anny w zupełności. Mój znajomy kiedyś powiedział, że nauczyciel to trochę jak aktor, ale nie do końca. Musi być autentyczny w tym co robi. Gdy uczniowie wyczują, że nie dotrzymuje słowa, gdy zobaczą, że zmienia reguły, które sam ustanowił - stracą do niego jakikolwiek szacunek, jest u nich - jak to mówią - przegrany. Ale czasem musi też założyć maskę. Przecież nie muszę się obnosić z moim złym nastrojem czy samopoczuciem. Uczniowie nie są winni temu, ze ktoś przed momentem mnie zdenerwował. Miałam dobrych "nauczycieli zawodu", niekoniecznie nauczycieli z zawodu. Nauczono mnie jednego: mam być profesjonalistką w każdym momencie. Swoje troski i niepokoje dnia codziennego zostawić na korytarzu, emocje po kłotni z koleżanką, czy po reprymendzie dyrektora, schować do kieszeni- teraz jest lekcja, teraz ktoś inny jest ważny. I staram się do tego stosować. Czasem uczniowie sami, patrząc na mój wyraz twarzy, mówią "Ooooo, dziś to pani jest wkurzona.." A ja, nawet jak nie zwrócą na to uwagi, gdy emocje są zbyt duże, mówię w takich chwilach wprost "Słuchajcie, dziś nie pytam, ktoś mnie zdenerwował. Nie chcę, żeby się to odbiło na czyjejś ocenie i nie chcę potem słyszeć, że się na kimś wyżywam".
Ale każde emocje muszą znaleźć gdzieś ujście. Więc cieszę się, że jednak się zdecydowałam na to pisanie. Czytam uważnie wszystkie komentarze i cieszę się, że one są. Sa dla mnie bardzo cenne.
Pozdrawiam wszystkich:)

sobota, 18 października 2008

raz w górę, raz w dół


Jestem zmęczona. I właściwie tym zdaniem mogłabym skończyć mój wpis.
Jestem zmęczona kończącym się tygodniem, konferencjami, tym całym cyrkiem z akademiami, cynicznymi uwagami, spojrzeniami pełnymi zawiści, odpowiadaniem na pytania, które, mam wrażenie, były zadane grzecznościowo i odpowiedź, jakakolwiek by była, i tak nie była ważna.
Jestem zmęczona udawaniem, że jest ok, bo nie jest. Bo obietnice i wielkie słowa okazały się po raz kolejny jedynie obietnicami i wielkimi słowami.


wtorek, 14 października 2008

"Dla Was dziś wszystkie kwiaty zerwane w ogrodach..."


Piosenka ta była śpiewana przez nasz szkolny chór na wszystkich akademiach z okazji Dnia Nauczyciela.
Było mi dziś niezwykle miło, gdy odbierałam życzenia od byłych uczniów. Cieszę się, że pamiętają. Ja sama dziś często wracałam myślami do moich szkolnych lat. Z wielkim sentymentem wspominam bowiem niektórych swoich nauczycieli. Bez nich nie byłabym tym kim jestem dziś.
Moja wychowawczyni z klasy II i III szkoły podstawowej. Sobie tylko znanym sposobem wbiła mi do głowy zasady ortografii i rozbudziła zamiłowanie do książek...
Moja nauczycielka muzyki. Ze wzruszeniem niemal wspominam jej pąsy na twarzy i szyi, gdy każdy występ szkolnego chóru przeżywała, jakby to był pierwszy występ w jej życiu. To Ona zaszczepiła we mnie miłość do muzyki. Dziś sobie nie wyobrażam życia bez dźwięków, bez śpiewu...
Pani z języka polskiego, ta z podstawówki. To Ona pokazała mi na lekcjach piękno poezji ks. Twardowskiego. Strofy jego wierszy, jak żadne inne, tkwią we mnie bardzo głęboko. Często je cytuję. Czasem jego słowami tłumaczę swój stan ducha - mam bowiem wrażenie, że pisał je o mnie i do mnie...
Na wszystkich szczeblach edukacji miałam niebywałe szczęście spotkać niezwykłych historyków. Ich opowieści rozwijały mą wyobraźnię. Sprawiały, że sięgałam po kolejne i kolejne książki... I to historia stała się pasją mojego życia.
Wdzięczna jestem tym, którzy kiedyś stanęli na mojej drodze i sprawili, że ich pasje stały się też moimi.

każdy dzień jest pełen niespodzianek:)


Dziwny dzień. Byłam pełna czarnych myśli wychodząc dziś rano z łóżka. Kolejny dzień, gdy trzeba naciągnąć czas i wszędzie i ze wszystkim zdążyć... Ale tym razem...
Po kolei:
Najpierw szkoła i przyspieszony kurs obsługi rzutnika multimedialnego i laptopa. Tak, tak. Jeden jedyny raz miałam do czynienia z laptopem podczas tegorocznych wakacji. Niby to samo co komputer, ale że dla mnie wszystko co nowe wydaje się dziwne i skomplikowane, to już na wstępie problem nr1: Jak się otwiera laptopa? Ubaw po pachy :D Uczniowie przysłani mi do pomocy o mało się ze śmiechu nie rozłożyli na podłodze, bo.... próbowałam go otworzyć do góry nogami i nie z tej strony w ogóle:D Wiem, jestem zdolna:)
Ale gdy już laptop się załadował i chłopcy podłączyli rzutnik - problem nr2: Czemu rzutnik nie działa?
Co ja robię w takiej sytuacji? Szukam instrukcji obsługi oczywiście. Stoję więc i studiuję obrazki z instrukcji, gdy nagle mój wzrok padł na rzutnik. Tym razem mogłam się odgryźć chłopakom swoim panicznym atakiem śmiechu. Z tyłu był guziczek:) Wystarczyło przełączyć go na 'włącz' :D
Mamy remis, 1:1 :))
Wszystko działa, już wiem co i jak. Jestem z siebie dumna jak nie wiem co:)
Zaczyna się lekcja. Dzieciaki się rozsiadły, wszystko odpaliło, nic nie popsułam - co jest bardzo ważne w moim przypadku;)- i mogę się w końcu rozgadać. Prezentacja sobie leci, ja bla bla i nagle....
Bateria w laptopiku padła :D A kabelki z zasilaczem zostały w pokoju nauczycielskim :D Zaczełam się śmiać jak głupia. Wyłączyłam wszystko, załączyłam telewizor i odpaliłam płytke na dvd... I po co było sobie życie utrudniać? Nie trzeba było od razu na dvd to włączyć? To nie, przez rzutnik mi sie zachciało :D Jak mnie chłopaki przydybali na przerwie to myślałam, że się po korytarzu będą turlać ze śmiechu :D
Ale przynajmniej teraz wiem jak się to cudo techniki uruchamia:)
Po lekcjach (nic niespodziewanego się już nie zdarzyło) sprintem do domu i po chwili oddechu przy kawie, kolejny bieg na autobus i na angielski... Grupa po wakacjach prawie w komplecie. Atmosfera niepowtarzalna. Świetny przykład, jak przez śmiech i zabawę można się uczyć. 1,5 godz minęło jak zawsze za szybko. No a potem Ewa i długo oczekiwana wizyta w Cafe Costa... Mmmmmm..... Czekolada na gorąco, ciacho i oczywiście niekończące się rozmowy. Spontaniczny wypad do pustego już reala. Kierunek - farby do włosów. Potem po pizzę i kolejne kilka godzin ploteczek, tym razem w mojej kuchni:)
Jutro wolne. Nie trzeba nic robić na jutro, żadnych sprawdzianów, żadnych lekcji. Można było dziś 'poszaleć':)
Ciągle jeszcze dziś. No tak, bo za chwilę będzie jutro:)


czwartek, 9 października 2008

małe szkolne piekiełko


Gdyby ludzka głupota umiała fruwać, musiałabym chyba powiązać niektórych moich uczniów, by nie odfrunęli gdzieś w przestworza...
Nie, nie mam zamiaru nikogo obrażać. Przeraża mnie po prostu czasem stosunek nastolatków do wszystkiego i wszystkich. "Jakie to głupie!" "Przecież to bez sensu!".. No tak. Identyfikator jest bez sensu, mundurek jest głupi, nawet legitymacja szkolna jest niepotrzebna (delikatnie mówiąc..).
Urok wieku? Wiem. Ale niestety nie da się wszystkiego zwalić na młody wiek. Jest jeszcze coś takiego, jak elementarne zasady dobrego wychowania. A tego młodym ludziom właśnie często brakuje.
Nie ma dnia chyba, bym nie zagryzając warg i nie hamując rosnącej we mnie irytacji, nie powtarzała jak mantrę: nie huśtaj się na krześle, nie pluj papierami, schowaj jedzenie - to nie przerwa, nie obrywaj liści z kwiatka, odwróć się do mnie przodem, wypluj gumę do kosza, nie rzucaj nożyczkami - nikomu nie są na mojej lekcji potrzebne, nie rozmawiaj, bo za chwilę bedziesz krzyczeć, że nie rozumiesz zadania, nie chodź po klasie....
Nie... Nie uczę w szkole specjalnej ani w podstawówce... To jedna z lekcji w jednej z klas pierwszych w gimnazjum - molochu (bo ze względów oszczędnościowych chyba łatwiej było 10 lat temu utworzyć jedno gimnazjum dla dzieciaków z połowy miasta niż dwa mniejsze...).
Czasem się zastanawiam, po wyjściu z takiej lekcji, jak wobec tego wyglądają lekcje w podstawówce? Czy takie wędrówki ludów na lekcji to norma? Czy wyciąganie kanapki z plecaka po dzwonku na lekcję, a czasem i sprawdzeniu obecności, to przejaw przekory, czy może jakiś wyuczony nawyk? Przecież uczyłam w szkole podstawowej i jakoś było normalnie. A może to ja byłam taką terrorystką i tylko u mnie na lekcjach uczniowie wiedzieli jak się zachować?
Nie. U innych nauczycieli było tak samo. To co się zmieniło od czasu owej nieszczęsnej reformy oświaty?...

Tegoroczna próba sprawdzenia z jakim stanem wiedzy dzieciaki startują w gimnazjum. Nad czym popracować, jakie problemy nas czekają, kto zabłyśnie wiedzą, więc na kogo zwrócić uwagę, jako obiecującego kandydata do konkursów przedmiotowych...
Siadłam z wrażenia i przez dobre kilka minut zachowywałam się jak autystyk. Nikt... Nikt, zupełnie nikt z 20-osobowej klasy, nie wiedział co się stało w 1939 roku...
Oto dialogi uczniów w tejże własnie klasie podczas pisania testu:
- III rozbiór Polski? A to było coś takiego? - widzę rozbiegane oczy uczennicy.
- A co to jest odzyskanie niepodległości? - słychać głosy z tyłu sali.
- A tak w ogóle to co za kretyn wymyślił takie głupie pytania!- oburza się wyfarbowana blond panienka, wiekowo uczennica klasy I, z wyglądu raczej I liceum nie gimnazjum...
- Jaka odpowiedź fałszywa?? Nie mają innych zmartwień?
- A myśmy na lekcjach nie mówili gdzie Śląsk a gdzie Małopolska! Co to za głupie nazwy! - krzyczy inny oburzony pierwszak, obrażony, że coś się od niego wymaga poza obecnością na lekcji.
- Jak nie, głupku! Było! Sprawdzian nawet był! - odkrzykuje mu kolega z drugiego końca sali.
- Jakie to głupie! A pani to powinna nam pomóc, a nie rozdaje i nawet nie tłumaczy!

No tak. Najlepiej jakbym jeszcze podała prawidłowe odpowiedzi...

I jak czasem nie mieć serdecznie dosyć? A przecież w ciągu 45 minut lekcji trzeba okiełznać to towarzystwo rozczeniowo nastawione do świata: usadzić na miejscach (tylko jeden uczeń na 700 innych w szkole, ma zdiagnozowane ADHD, więc reszta powinna usiedzieć na miejscu od dzwonka do dzwonka - teoretycznie, jak się okazuje), poprowadzić lekcję tak, by największa maruda w końcu uznała, że było w miarę, kontrolować w międzyczasie wszystkie gaduły, plujki, wędrowniczki i innych, o których była mowa wcześniej, wyłowić z tłumu tych, którzy nie nadążają z pisaniem notatki, bo np. umiejętność pisania nadal jest im całkowicie obca, dostrzec perełki, które chciałyby dowiedzieć się czegoś więcej, ale nie mają odwagi się zgłosić, żeby nie dostać etykietki lizusa lub kujona...

Tak, wiem. Czasem to tylko jednostki, które potrafią rozbić każdą lekcję, a czasem to całe zespoły klasowe. Ale przecież są też klasy, w których takie zachowania by nie uszły, bo zaraz koledzy wyśmieją, zbesztają, odsuną od grupy.
W każdym razie wszyscy za rok będą mądrzejsi. Już się nauczą nie chodzić po klasie, nie jeść na lekcji, nie krzyczeć tylko mówić. Lekcje u nich będą prawdziwą przyjemnościa. A za dwa lata będą niemal wypoczynkiem dla strun głosowych i nerwów większosci nauczycieli.
Ale przyjdą kolejni. I cała 'zabawa' zacznie się od początku. A ja, jak co roku o tej porze pewnie sobie zadam pytanie - czy tak już będzie zawsze? Czy będzie kiedyś normalnie? Kiedy uczeń będzie się zachowywał jak uczeń? Kiedy norma znów będzie normą, a patologia patologią?

niedziela, 5 października 2008

Dobrze mieć wspomnienia


Dwa miesiące temu o tej porze siedziałam w autokarze, w drodze na lotnisko, z głową pełną wspomnień, nieświadoma czekającej mnie dwugodzinnej mordęgi stania w kolejce do odprawy bagażowej... Ale tego fragmentu podróży powrotnej wolę nie pamiętać.
Album ze zdjęciami ciągle leży w zasięgu ręki. Nie ma dnia, bym do niego nie zajrzała. Czego szukam? Wspomnień tamtych dni, słońca, ciepła, uśmiechu. Tęsknię za czasem, gdy głównymi zmartwieniami było to, że leżak jest niewygodny, że wszędzie pełno piachu, że znowu kot wlazł przez balkon do pokoju i przeraźliwie miauczał, choć to dopiero 6 rano, że słońce się za szybko obraca i już cienia brakuje, choć przed chwilą go było pod dostatkiem... Tęsknię za czasem, gdy właściciele mijanej codziennie tawerny czy wypożyczalni samochodów z daleka wołali co słychać, jak mija dzień, gdy sklepikarze czy taksówkarze machali na powitanie, gdy po kilku dniach nie trzeba było składać zamówienia na poranną kawę, bo pani w barze wiedziała już doskonale co przynieść... Tęsknię za tym kolorem nieba, za niesamowitą barwą wody...
Dziś są inne zmartwienia, wokół inni ludzie, inny kolor nieba nad głową. Więc cieszę się, że mam do czego wracać. Dobrze mieć jakąś odskocznię od codzienności. I jak to mawia moja przyjaciółka Ewa "Dobrze mieć swojego Greka".

piątek, 3 października 2008

...

Jestem naiwna. I oto cała moja wina. Bo po raz kolejny uwierzyłam, że może być normalnie, choć rozsądek podpowiadał, że będzie jak zawsze...
I tyle. Dzisiaj nic więcej nie będzie. Nie chcę wysłuchiwać, że przesadzam, wyolbrzymiam, jestem nadwrażliwa. Nie, jestem rozżalona, zirytowana, zdenerwowana. I mam prawo do własnych uczuć.

czwartek, 2 października 2008

Co mi w duszy gra


Aż się czasem łapię za głowę, cóż jeszcze za święto zostanie wymyślone. Dziś, jak usłyszałam rano w radiu, jest światowy dzień muzyki. No tak. W sumie czemu nie. Ale nie wiem też po co. Zresztą, nie mnie się zastanawiać nad sensownością takiego czy innego dnia. Jak dla mnie to muzyka i tak ma swoje święto codziennie, bo nie wyobrażam sobie życia bez niej. Ciągle coś podśpiewuję (nawet teraz wtóruję panu Szcześniakowi śpiewając razem z nim "Kiedyś, gdy zmądrzejemy, gdy świat się zmieni..(...) gdy będzie uczciwiej i dużo mniej już będziemy chcieć..."), ciągle mi coś gdzieś gra, choćby nawet tylko w duszy.
Nie nie, nie uciekam przed ciszą. Zwłaszcza po kilku godzinach w hałasie niemal tak wielkim jak na jakimś lotnisku, z utęsknieniem czekam aż zamknę za sobą drzwi mieszkania i ogarnie mnie błoga cisza. Ale żyć bez muzyki? O nie:)
Każdy ma swój ulubiony gatunek muzyczny, swojego ulubionego wykonawcę, czy zespół. Dla jednego muzyka operowa będzie jedynym gatunkiem zasługującym na miano "muzyka", dla innego prawdziwą muzyką będzie punk, dla jeszcze innego pop, disco polo, metal czy jakaś muzyka alternatywna. Przecież to i tak rzecz gustu. A jak mawiali starożytni: z gustami się nie dyskutuje:)
I właśnie mi przyszły do głowy słowa Ludwika van Beethovena, które chyba najtrafniej oddają definicję muzyki:
"Muzyka powinna zapalać płomień w sercu mężczyzny i napełniać łzami oczy kobiety".

wtorek, 30 września 2008

ulotne są bowiem chwile szczęścia


Przychodzą zwykle nagle i niespodziewanie, jak nieproszony gość. Nigdy nie wiadomo, z której strony nadejdą i jak się wobec nich zachować. I choć czekamy na chwile szczęścia jak na powiew wiatru w upalny dzień, czy jak na odrobinę słońca w środku zimy, to gdy przychodzą, zachowujemy się tak, jakbyśmy się ich wstydzili...

Zadzwonić? Napisać? Powiedzieć? Przecież wyjdę na chwalipiętę jakiegoś... Co sobie o mnie pomyśli?...
I tłamsimy. I dusimy w sobie tę radość. Aby potem usłyszeć "I nawet się nie pochwaliłaś!".
I nigdy nie wiemy kiedy nasza decyzja będzie słuszna.

Cieszy, gdy inni dzielą z tobą twoją radość, gdy cieszą się twoim szczęściem, gdy ściskają i gratulują...
Boli, gdy przechodzą nad tym do porządku dziennego, jakby chcieli powiedzieć 'Przecież nic wielkiego się nie stało', jakby nie zauważyli twojego szczęścia..

A ono cichutko siedzi w kącie, jakby wiedziało, że choć bardzo oczekiwane i wytęsknione, jest tylko gościem w sercu człowieka... I czeka. Bo czasem wystarczy jeden gest, słowo, spojrzenie albo ich brak - by odeszło. Bo oto nagle świat stracił swe barwy tylko dlatego, że Ktoś, Ktoś bardzo ważny w twoim zyciu...
No właśnie... Nie wiem już jak to nazwać. Przestałam bowiem cokolwiek z tego rozumieć.

piątek, 26 września 2008

bo naprawdę warto było!!! :)


A nie mówiłam?? Słoneczko wyjdzie i mnie się humor zaraz poprawi. Ale takiego obrotu spraw nie spodziewałabym się nawet w najskrytszych marzeniach!...
Wychodząc z sekretariatu niemal dosłownie zderzyłam się z dyrektorką.
- Proszę do mnie na chwilę, mam coś ważnego do przekazania.
A mnie w głowie, jak zwykle gdy słyszę takie słowa, zaświeciła się lampka kontrolna "Co tym razem zrobiłam nie tak?". W jednej sekundzie przewinęło mi się przed oczami całe 10 lat pracy w szkole, gdy nagle usłyszałam:
- Gratuluję! To ogromne wyróżnienie i cieszę się, że to pani.
Moje oczy zrobiły się chyba ogromne. Nawet bardziej niż ogromne. Co znowu? Co ja? Znowu jakieś szkolenie na które mnie wysyłają jako "ochotnika"? A może jakieś spotkanie, albo kurs, może konferencję trzeba przygotować, warsztaty poprowadzić?.. Co się dzieje?
Więc pytam:
- A co się stało?
Odpowiedź jaką uzyskałam sprawiła, że świat mi zawirował przed oczami..
Jeszcze wczoraj w rozmowie z kimś mówiłam, że często zerkam na swój identyfikator, by sprawdzić, czy na pewno nie jest tam napisane "Stanisława Brzozowska", tylko moje imię i nazwisko... Bo ogarniająca mnie bezsilność wobec uczniowskiego błogiego "nic nierobienia" i "tumiwisizmu" jest czasem tak duża, że brakuje mi pomysłów, jak zaangażować do pracy na lekcji to rozgadane, ruchliwe i często wprost niewychowane towarzystwo.
I nagle okazuje się, że jednak było warto! Te wszytkie godziny popołudniowe i soboty spędzone z młodzieżą na warsztatach, konferencjach, muzeach, na cmentarzach, w kinie czy teatrze nie poszły na marne. To zżymanie się z ludzką bezdusznością, brakiem zrozumienia, a czasem i zawiścią - wszystko było potrzebne. Nawet to ciągłe odpowiadanie na pytania typu: "Po co ci to, przecież już jesteś po awansie?"... Ale przecież ja właśnie dopiero teraz mogę coś robić dla siebie, bez podejrzenia, że brakuje mi czegoś do 'papierów'. W końcu mogę rozwijać swoje pasje i zarażać nimi uczniów, a nawet ich rodziców i innych nauczycieli...
Może dlatego wiadomość o nagrodzie kuratora niemal zbiła mnie z nóg. Że byłam kandydatem, widziałam. Ale co roku są jacyś kandydaci, w dodatku osoby z ogromnym stażem pracy i bagażem doświadczeń, z długą listą tzw olimpiczyków i innych zasług. Nigdy bym nie przypuszczała, że to mnie wyróżnią. A jednak:)
Tak ,wiem, popadam w samozachwyt i wychodzi ze mnie narcyz:) Ale tak bardzo się cieszę, że nie jestem w stanie tego wyrazić słowami. Bo po raz kolejny się przekonałam, że zawsze warto, nawet gdy inni mówią inaczej i stukają się w czoło. Warto, choćby dla własnej satysfakcji:)

czwartek, 25 września 2008

Brak tytułu


Nie zaspałam.. Wieczorno - nocne wiadomości były co prawda tak zaskakujące, ale i miłe zarazem, że trudno było zasnąć, ale dałam radę. Nawet obudziłam się przed czasem:)
I miałam szczęście! :) Inaczej nie "załapałabym" się na ciepłą wodę... Zupełnie nie rozumiem, czemu ją tak często wyłączają i to w porze, kiedy jest najbardziej potrzebna..
A teraz kaloryfery zaczynają dziwnie szumieć, jakby miały zamiar wywinąć mi na noc dziwny numer..
I w ogóle jakoś mi dziwnie...
Od jutra ma być cieplej. Może słonko mi poprawi humor.

środa, 24 września 2008

Jesiennie


Staram się nie patrzeć przez okno, bo to nie jest widok, jaki chciałabym zobaczyć. Nie, nie. Nie dlatego, że w pobliżu jest jakiś blok, sklep, parking czy plac zabaw, bo właściwie są wszystkie wymienione (na szczęście na tyle daleko, że nikt mi nie zagląda do okien). To pogoda odstrasza. Szaro, buro i nijak... :(
I do tego to wszechogarniające zmęczenie. Poranne wyjście z łóżka graniczy niemal z cudem. Nie potrafię się obudzić i w efekcie nawet gdy zaczynam pracę o 11.30, wpadam tam w ostatniej chwili...
To zupełnie do mnie niepodobne. Ja - zawsze taka uporządkowana, punktualna, obowiązkowa i nagle takie dziwne rozprężenie. Czasem mnie to nawet śmieszy. To jak odkrywanie swojego drugiego oblicza. Bo oto okazuje się, że np dokumenty, które mają być gotowe na 29 września, wcale nie muszą być w komplecie już 15. I tak nikt wcześniej o nie nie poprosi:)
Nabieranie dystansu do tego co mnie otacza i z czym przychodzi mi się borykać w mojej codzienności też przychodzi mi o wiele łatwiej niż choćby rok temu. No, może nie do wszystkiego potrafię nabrać dystansu, bo są sytuacje, gdy nie chcę i nawet nie mogę tego zrobić, ale generalnie... :)
To teraz nie zostaje mi nic innego jak tylko wyspać się porządnie i jutro przyjść do pracy choć 15 min przed czasem:)

poniedziałek, 22 września 2008

Mój Przyjacielu...

Nie jest łatwo być Twoim przyjacielem. Nikt nie powiedział, że będzie inaczej. Sam mi to zresztą nieraz powtarzasz. Nie zawsze przecież jest kolorowo. A ostatnia burza nie należała do tych z kategorii "pogrzmi i przestanie"...
Ale po grzmotach i błyskawicach nastąpiło delikatne badanie terenu. Aż w końcu padły słowa "Jest mi źle, ale się boję, że jak powiem o co chodzi to znów bedzie kłótnia".
I odpowiedź: "Spróbujmy się nie pokłócić. Jak powstrzymamy emocje będzie ok. Mów".
I w końcu normalna rozmowa. Długa i serdeczna, jakiej dawno nie pamiętam.A potem kolejna, jakiej nigdy nie było... Bo tego nigdy dosyć - rozmowy przyjaciół. Szczerej, otwartej...


Uffff...
Nie muszę nigdzie tego listu wysyłać. I bardzo się z tego powodu cieszę. Moje ostatnie rozmowy z Przyjaciółmi utwierdzają mnie w przekonaniu, że zawsze warto walczyć o drugiego człowieka. Czasem czuję się jakbym stąpała po polu minowym. Nie wiem co powiedzieć, jakich użyć słów, by nie zaognić sytuacji jeszcze bardziej, by nie eksplodowały emocje, które w tej chwili są niepotrzebne. Nie zawsze się udaje. Ale wtedy się pokazuje siła naszej przyjaźni i powoli, krok po kroku, wszystko wraca do normy.
Kocham moich Przyjaciół. W chwili zwątpienia, przy każdej próbie mojego wpełznięcia do jaskini, gdy chcę uciec przed wszystkim i wszystkimi, są dokładnie tam, gdzie chciałabym ich spotkać. Stają w drzwiach, bo coś się popsuło i trzeba to naprawić. Dzwonią, bo przypomnieli sobie przepis, który obiecali jakiś czas temu. Piszą, bo trzeba coś przetłumaczyć, a niezbyt sobie radzą.
Podziwiam moich Przyjaciół. ZAWSZE wiedzą kiedy są potrzebni, choć o to nie proszę. Zawsze postawią do pionu, gdy trzeba. Nawet przywołają do porządku, gdy już trudno ze mną wytrzymać.

Życzę wszystkim takich oddanych Przyjaciół. Tych przez duże P.

sobota, 20 września 2008

Krok pierwszy - zaczynamy

Zawsze najgorzej jest chyba zrobić ten pierwszy krok. Potem już jest łatwiej. Początki zawsze sprawiają nam najwięcej kłopotów, więc zanim dojdę do wprawy minie pewnie trochę czasu. Na razie wszystko jest tu dla mnie nowe. Wszystko zaskakuje, a czasem nawet przeraża. A w głowie te same myśli: przecież ja to urodzony dezinformatyk, gdzie się pchasz kobieto!..
Nie ja pierwsza i nie ostatnia. A że nowe? Cóż, w końcu nie jestem z pokolenia, które ledwie wyrosło z pieluch a już umiało obsługiwać komputer, że o telefonie komórkowym nie wspomnę. Ja co najwyżej poznawałam funkcjonowanie misia wypchanego trocinami:)
Otuchy do pisania dodało mi jedno zdanie przeczytane przed chwilą na jednym z blogów: "Warto pisać, choćby dla siebie".
I tak często piszę dla siebie. To pomaga wyrzucić z siebie nadmiar myśli i emocji. Potem zaglądam w te moje bazgroły i uśmiecham się pod nosem: No tak, cała ja. A pisanie bloga to jak pisanie pamiętnika, z tą różnicą, że tamtego nikt nie czyta... Mam cichą nadzieję, że tu czasem jednak ktoś zajrzy.