piątek, 30 grudnia 2011

...idzie Nowy Rok po świecie...


Zacznie krążyć po Ziemi jutro. Do nas przyjdzie pojutrze. Czyto czas na jakiś remanent? Nie mam ochoty go w tym roku robić. Nie ma nawettakiej potrzeby. Po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy, mogę powiedzieć z pełnąstanowczością: To był dobry rok. Niesamowicie dobry. Pod każdym względem. Owszem– były nierzadko bolesne rozstania z jednymi, ale i powroty innych, z którymiłączą, czy łączyły, mnie różne więzy. To przecież miesiąc spędzony za siedmiomamorzami i jedną górą, koncert Jamesa Blunta i SDM, to m.in. niesamowitespotkanie z moimi kochanymi dzieciakami (już dorosłymi ludźmi) z podstawówki,pewne życzenia urodzinowe o niesamowicie skomplikowanym (co nie znaczy, żenegatywnym) ciągu dalszym i wiele, wiele innych chwil i sytuacji, których nieoddałabym za nic, a przeżyłabym je z chęcią jeszcze raz. I gdyby nie świątecznewiadomości z ratusza (nawiasem mówiąc – potwierdzone, jesteśmy jedną z 4 opcji,więc nie wszystko stracone, ale opcja to opcja, dwie kompletnie nierealne więczostają tak naprawdę dwie i przy wyborze fifty-fifty, zawsze może być ta naszawzięta pod uwagę, zatem będzie co robić od poniedziałku…) oraz to co boliteraz, bo wciąż świeże – byłoby wręcz cukierkowo. No ale, jak napisał mójulubiony ksiądz Twardowski, nie raz zresztą tymi słowami cytowany „W życiunajlepiej, kiedy jest nam dobrze i źle. Kiedy jest nam tylko dobrze – to niedobrze”.Równowaga musi być zachowana. I co, że boli. Czasem chyba musi… A wczoraj fejsbukmi wylosował hasło, które potraktuję jako motto na ten trudny początek nowegoroku: „A co ja nie dam rady… a właśnie, że dam i będzie bosko”. A pewnie, żebędzie:) Cokolwiek się zdarzy. Bo musi być.

I Wam, kochani Przyjaciele mojego blogowego zakątka, i tym ujawnionym,i tym Cichociemnym, życzę by nadchodzący rok był dobry i szczęśliwy. Podarowanonam dodatkowy dzień w tym roku. Przed nami 366 dni na czynienie dobra. Wykorzystajmyten czas jak trzeba.

Wszystkiego dobrego!

 

 

 

sobota, 24 grudnia 2011

Wesołych Świąt


Na ten świąteczny czas mniej pośpiechu, więcej czasu dla najbliższych, radości w sercu, spokoju i wytchnienia od codziennych trosk.

I tradycyjnie już - za życzenia niech posłuży wiersz księdza Twardowskiego.



Pomódlmy się w Noc Betlejemską,

w Noc Szczęśliwego Rozwiązania,

by wszystko się nam rozplątało,

węzły, konflikty, powikłania.

 

Oby się wszystkie trudne sprawy

porozkręcały jak supełki,

własne ambicje i urazy

zaczęły śmieszyć jak kukiełki.

 

Oby w nas paskudne jędze

pozamieniały się w owieczki,

a w oczach mądre łzy stanęły

jak na choince barwnej świeczki.

 

Niech anioł podrze każdy dramat

aż do rozdziału ostatniego

i niech nastraszy każdy smutek

tak jak goryla niemądrego.

 

Aby się wszystko uprościło –

było zwyczajne – proste sobie –

by szpak pstrokaty, zagrypiony,

fikał koziołki nam na grobie.

 

Aby wątpiący się rozpłakał,

na cud czekając w swej kolejce,

a Matka Boska – cichych, ufnych –

na zawsze wzięła w swoje ręce.



środa, 21 grudnia 2011

likwidacja


W Grajdołku wielka awaria ogrzewania. Ale w naszej szkoleatmosfera tak podgrzana, że dopiero wychodząc z klas czy pokojunauczycielskiego (stamtąd zwłaszcza) na wyziębione korytarze, temperatura wrzeniaspada do granicy bliskiej zamarznięciu...

Tegoroczne życzenia spokojnych Świąt, będą miały dla mnie imoich koleżanek i kolegów, magiczny niemal wydźwięk.. Gdyż co jak co, alespokojne one na pewno nie będą… W poniedziałek bowiem, jak przysłowiowy grom zjasnego nieba, spadła na nas wiadomość, że.. nasze gimnazjum przeznaczone jestdo likwidacji. Z dniem 1września.

I tak właściwie nikt nie wie osocho.. Czy naprawdę ooszczędności w grajdołkowej oświacie? Bo jeżeli tak, to Dyrekcja nic innego wostatnim tygodniu nie robiła, tylko odwalała robotę za te wszystkie panie zatrudnionew wydziale edukacji oraz szanownych radnych – bezradnych, wykazując sposoby na zaoszczędzenieniemal milionów w oświatowym budżecie. Ale wszystkie propozycje od razu torpedowanozdecydowanym „Nie” i w ten sposób okazało się, że tak właściwie to jest jużgotowa koncepcja: wstrzymamy nabór, a dzieci rozdzielimy do okolicznych szkół („okolicznych”..). Budynek zaś ma być przeznaczony na potrzeby miejscowegozespołu szkół specjalnych, którego budynek – podobno – jest niemal w staniebliskim do katastrofy budowlanej.

Od kilku tygodni przewala się przez miejscowe media wrzawa pt.poszukiwanie nowego lokalu dla rzeczonej szkoły. Wybór rajców padł na jedną zmałych osiedlowych podstawówek. Uznano, że z racji oszczędności kosztów, lepiejbędzie połączyć dwie małe podstawówki na tym samym osiedlu, liczące około 200dzieciaków każda, a budynek jednej z nich przeznaczyć na potrzeby tzw.specjalki. Ale, że rodzice mocno się sprężyli, skrzyknęli, akcję na pół wsirozpętali, ekspertyzy odpowiednie poczynili – chwilowo wygrali. I oto, wogólnowiejskim polowaniu na czarownice, za cel obrano naszą szkołę. Cichaczem. Nauczenidoświadczeniem tego, co działo się w sąsiednim landzie naszego Grajdołka, niktnawet oficjalnie nie wypowiada magicznego słowa „likwidacja”, jakby groziło zato wieczne potępienie w najdalszych otchłaniach piekła. I ten uspokajający ton urzędu– nie siać paniki, nie zaogniać, nic przecież nie zdecydowano, to jedna wpropozycji. Ciekawym jednak jest fakt, że żadnych alternatyw nie przedstawiono.Zatem propozycja jest jedna. My.

Wszyscy odnieśliśmy wrażenie, że tak naprawdę klamka już zapadła.Nawet termin przedstawienia planów „restrukturyzacji sieci oświaty” idealny –przecież za chwilę święta, przerwa w pracy szkoły, potem gorączka klasyfikacji,ferie, a uchwała już w lutym. Byle nie było czasu na działanie.

Oczywiście nie z nami takie numery. Im bardziej ktoś namkaże siedzieć cicho, tym bardziej pyszczymy. Wczoraj wróciłam z pracy o 22.30.Tak – nikt się nie przewidział. Byłam na spotkaniu z panem radnym – bezradnym. Mojeoczy robiły się z minuty na minutę coraz większe i wciąż miałam wrażenie, że ciludzie po roku rządzenia naszym Grajdołkiem, dalej mieszkają na innej planeciei nie wiedzą jak funkcjonują ludzie. Pan radny wysłuchał bardzo rzeczowychargumentów dyrekcji, zapalił się do pewnych pomysłów oszczędnościowych, obiecałlobbować za nami, ale wrażenie ogólne zostało: decyzje już zapadły. Tylko nierozumiem jednego: jaka pokręcona i chora logika każe likwidować największe idobrze zorganizowane gimnazjum w śródmieściu? Może i orłów, sokołów u nas nieuświadczysz, ale czy to jest argument? Czy można rozparcelować po różnychszkołach 400 dzieciaków oddając taki ogromniasty gmach na potrzeby zaledwie około130? Przecież szukają podobno oszczędności, a w ten sposób znów będą generowaćkoszty. Czy stać miasto na przystosowanie tego budynku dla osób niepełnosprawnych(a takowy budynek w mieście jest…), na wybudowanie wind no i – o tym chybazapomnieli – koszt odpraw dla nauczycieli to „zaledwie” 1 milion złotych… Bo ażstrach zapytać czemu administrator budynku ZSS nie zadbał wcześniej o odpowiednieremonty. Nam też się waliły sufity i zapadały podłogi. Sukcesywnie przeprowadzaneremonty sprawiły, że wszystkie kontrole przechodzimy na plus.

A jutro szkolne jasełka i Wigilie. Takich smutnych i pełnychpytań bez odpowiedzi jeszcze nie było.




czwartek, 15 grudnia 2011

wpadłam


Do sklepu wpadłam – bez paniki. Egzaminy mamy – te operonowskie,nie z centrali. Bo koszty tamtych puściłyby z torbami naszą szanowną placówkę edukacyjną jak nic. Płytkę jeno wysyłają i każą własnym sumptem drukować,powielać etc. A rzeczone wydawnictwo każdemu dziecku test pod nos podsyła. No to egzaminujemy się na całego, dzięki czemu przychodzę do domu o tak ludzkiej porze, że nawet jasno jeszcze na dworze. I korzystając z hurtowych ilości wolnego czasu, postanowiłam zrobić rundkę po sklepach. Bo to chyba czas najwyższy o prezentach pomyśleć. W głowie lista, jak zawsze. I problem jedynie,by to z listy znaleźć na sklepowych półkach. Wpadłam z impetem do pierwszego, z góry upatrzonego sklepu, i się zaczęło… To, czego zdecydowanie nie lubię, czyli zakupy niezdecydowanych pań. Wpatrując się jak sroka w gnat, w wypatrzone na półce ręczniki (mamine zamówienie świąteczne – rzecz święta!), już niemal dostałam oczopląsu od kolorów wszelakich, zdążyłam się przytulić do dwóch, by jakaś namolna paniusia nie zwinęła mi ich spod nosa, wzrok już łapczywie sięgał po dwa kolejne, ale na ich wyjęcie spod stosu innych musiałam odczekać spory kawał czasu, bo właśnie jedna taka niezdecydowana pani próbowała kupić czerwony zamek do beżowej kurtki. No dobra, nie czepiam się, z gustami się nie dyskutuje, jak chce – niech ma. Po dobraniu odpowiedniego odcienia i rozmiaru, przyszła kolej na gumki: szerokie, wąskie, białe, niebieskie.. Niebieskie… Bo zaraz potem w ruch poszły wszystkie szpulki niebieskich nici – żeby odcieniem dopasować… I jak już wszystko było zapakowane do woreczka i z kasy wyskoczył paragon, pani bezwiednie spojrzała na szpulki.. czerwone! Na rany koguta! Tylko nie to! Jak zacznie dobierać odcień nici do zamków, to rzucę tymi ręcznikami i wrócę do domu, bo przejdzie mi ochota na jakiekolwiek zakupy! Ale nie, uff… Dostałam wypatrzone ręczniki, zapłaciłam i gnana niezrozumiałą chęcią wydawania pieniędzy wpadłam do księgarni. Tak, tak. A tam cisza i spokój. Zanurkowałam między półki i… sama zamieniłam się w niezdecydowaną paniusię, z tą jednak różnicą, że moje niezdecydowanie nikomu nie tarasowało kolejki do kasy. Postanowiłam bowiem, że w tym roku ciotka – uczycielka, zabawek kupować nie będzie. Wiewióra dostanie w ten sposób ilustrowany słownik do nauki angielskiego (prezent w sumie raczej dla Sis, bo dla niej to równie obcy język jak dla małej, więc skorzystają obie) i „Plastusiowy pamiętnik” wraz z innymi lekturami szczęśliwego pierwszaka. I zaraz potem przestało już być tak łatwo. Młody – jak wszyscy w rodzinie jest molem książkowym, więc trzeba mu było wybrać coś co do czytania zachęci jeszcze bardziej. I gdy już się poddałam niemal i posterowałam w kierunku kalendarzy (tym razem dla siebie), wzrok padł na półkę, gdzie zobaczyłam znajomy tytuł z dzieciństwa „Pan Samochodzik i...”. Bez wahania zdjęłam ten o templariuszach. Młody przez cały rok przeżywał wakacyjną wizytę w Malborku, opowiadał o krzyżakach – „Będzie się podobać” zawyrokowałam i obładowana książkami, kalendarzem i kubkami (Młoda ma urodziny więc do kolekcji kocich fantów dostanie kubek z kotem, a drugi to prezent na klasową wigilię) pognałam na Wichrowe Wzgórze szczęśliwa, że za pierwszym podejściem mam prawie wszystko co chciałam. Prawie, bo czeka mnie jeszcze jedna odsłona prezentowych zakupów.

Zrobiłam sobie kawę, a zakupione rzeczy poukładałam w szafie, odliczając jeszcze raz w pamięci co dla kogo i czego mi brakuje. A gdy wieczorem położyłam się do łóżka i sen jakoś nie chciał przychodzić, wyjęłam z szafy opowiadanie o przygodach pana Tomasza. Chciałam rzucić okiem, odświeżyć pamięć, przeglądnąć tylko… Dwie i pół godziny później zasypiałam z wypiekami na twarzy, jak w dzieciństwie. W głowie aż mi huczało od dat, faktów, nazwisk, legend – ale podanych w takiej formie, że Młody pewnie długo nie da mi spokoju i będziemy toczyć długie dysputy historyczne przy różnych okazjach. Ale nawet nie macie pojęcia jak miło było wrócić do lektury z dzieciństwa! Jak przyjemnie było dziś wracać do niej myślami, gdy zamarzałam na szkolnym korytarzu pełniąc dyżur na z góry przez dyrekcję upatrzonej pozycji. To taka miła odmiana od tych wszystkich myśli, które ciągle zaprzątają mi głowę. Chyba przed świętami odwiedzę jeszcze szkolną bibliotekę. Tam na pewno mają książki, które przywołają kolejne wspomnienia z dzieciństwa.

Czyżbym się starzała? Eeee… :)





sobota, 10 grudnia 2011

samochwała


Na kolanie siniak przecudnej urody, w przedpokoju rozrzuconeadidasy – znak, że sierota wróciła na salę gimnastyczną. I wcale się niezdziwiłam, jak na inaugurację sezonu machania gałązkami, zobaczyłam koszmarsezonu minionego, czyli ogromniaste zielone piłki…. Dałam radę, bo w końcu kto,jak nie ja. A że skutki uboczne walki z okrągłą potworą długo jeszcze będąnabierać kolorów, to już inna sprawa.

A dziś zrobiło mi się miło i ciepło na sercu. Biologiczka, znieukrywaną zazdrością, ale tą zdrową i na plusie, powiedziała mi „Ile ja bymdała, żeby dzieciaki mi powiedziały, że lubią biologię, takim tonem jakimoznajmili mi dziś, że lubią historię. A jak zapytałam kto ich uczy,powiedzieli, że ty. Jak ty to robisz?”. Nie wiem. Po prostu paplę całą lekcję,machając długopisem po mapie (map ci u nas dostatek, wskaźników ni jednego),podsuwając jakieś teksty źródłowe i mając w nosie zalecenia dyrekcji, byuczniowie jak najwięcej na lekcjach pracowali sami. Pracują, ale tylko wsytuacjach wyższej potrzeby, czyli jak się zapowietrzę skutecznie na dłużej. Generalniewychodzę z założenia, że nie jestem od referowania podręcznika, bo do tego nietrzeba kończyć studiów i ciągle grzebię w moich studenckich notatkach z lektur,by znaleźć jakieś „coś” (i dopiero teraz człowiek docenia te niezmierzoneilości książek, które trzeba było przeczytać do egzaminów…). Czasem zdarza misię zamienić klasę lekcyjną w salę sądową, kolegium redaktorskie lub inneprzedstawienie teatralne – i wtedy jest to jak najbardziej samodzielna pracatych rozkrzyczanych i trudnych do ogarnięcia młodych ludzi. I oni już wiedzą, że nalekcji nic nie dzieje się przypadkiem. Nawet zwykła bajka dla dzieci ma wtedyjakieś drugie dno. I miło potem słyszeć, że „moje dziecko dzięki pani lubihistorię”. Hmmm.. No miło, no:)

A w Mikołaja pojechaliśmy na „Listy do M”. I powiem tylko,że choć pewne rzeczy możliwe są tylko w filmach, to i tak ten film, powinienzobaczyć każdy. Bo jest piękny, świąteczny i zmusza do refleksji. O.

 

P.S. I przepraszam za te kody przy komentarzach, alezaspamowało mnie skutecznie… Trochę poczekam. Jak odpuści, to i ja sięodblokuję.





niedziela, 4 grudnia 2011

węzeł gordyjski


To nie tak, że mi się nie chce. Nawet nie tak, że nie mam czasu. I że nic się nie dzieje też nie. Bo tyle fajnych rzeczy się przydarzyło w przeciągu ostatniego miesiąca, tyle wzruszających chwil, tyle spotkań i rozmów łapiących za serce. Tyle też takich momentów, że ze złości aż para szła uszami i tylko brakowało by zagwizdać jak parowóz. A jednak… Choć wszystko się ładnie układało w głowie, napisanie czegokolwiek kończyło się zanim palec dotknął klawiatury…

Jestem mistrzem w komplikowaniu tego, co proste i wcale nie musi być pogmatwane. Zakręciłam się tak skutecznie, że już nawet nie wiem gdzie góra a gdzie dół… Istny węzeł gordyjski, którego rozwiązanie mam tuż pod nosem, a jednak wciąż nie chcę po nie sięgnąć. Boję się, że zbyt radykalne?...

Ale jestem na bieżąco.  Odwiedzam Was niemal codziennie.  Nie chlapię jednak kawą i nie kruszę ciastkami, jak robiłam do tej pory. Taki ze mnie cichociemny ostatnio… Przyszedł nawet taki moment, że chciałam zlikwidować wszystko – bloga, konta na portalach… No ale po co? Nic nie trwa wiecznie, więc i ta zawierucha wreszcie minie. I wszystko się poukłada. Kiedyś na pewno.

 

 

niedziela, 6 listopada 2011

porządki


Słoneczko szaleje, jakby chciało nadrobić czas stracony w lipcu. Balkon od rana otwarty na całą szerokość, kaloryfery zakręcone – żyć nie umierać. Sąsiedzi moi kochani nadal remontują swoje metry kwadratowe i – sądząc po składowisku materiałów wszelakich, jakie wyrosło obok moich drzwi, trochę to jeszcze potrwa. Ze zdumieniem niemałym zauważyłam dziś rano, że miałam takie same drzwi do łazienki… Hmmm… Czyby te X lat temu wszyscy hurtowo kupowali takie same (bo innych nie było..), czy też może spółdzielnia uszczęśliwiła wszystkich lokatorów takim samym wystrojem wnętrz?… Nic to. Teraz kleją kafelki na podłogę, a to na szczęście czynność niezbyt uciążliwa dla otoczenia.

W każdym razie i mnie ostatnio naszło na porządki. Takie jakby jesienne, choć wiosna za oknem. Na pierwszy ogień poszedł bardzo rygorystyczny przegląd garderoby, bo to niby nie mam w czym chodzić, a szafa się ledwo domyka. Więc po co trzymać rzeczy, których od lat już nie założyłam nawet. A w głowie zawsze błąkała się jakaś idiotyczna myśl pt. „ale może jednak kiedyś się przyda..”. Guzik, nie przyda się! Skoro tyle czasu się nie przydała to teraz tym bardziej! I wyrósł cały stos ubrań trzymanych, sama nie wiem po co. Do tego przeprowadziłam się z szafy do szafy. Ubrania powędrowały do przedpokoju, gdzie i więcej miejsca i ogromne lustro zaraz pod ręką, a dotychczasowa zawartość tamtych półek znalazła miejsce w szafce w pokoju. Zatem znów przede mną kilka uroczych tygodni biegania po mieszkaniu i zastanawiania się gdzie teraz jest to czy tamto.. Bo jednak przyzwyczajenie to druga natura człowieka. I pewnie się ktoś teraz stuknie w głowę i zapyta „To po co kobieto sobie tak wszystko komplikujesz i co chwila coś zmieniasz, skoro i tak potem nie wiesz co gdzie jest”. No może i komplikuję. Ale lubię zmieniać, poprawiać. Wichrowe Wzgórze coraz mniej przypomina tamto, na które się wprowadziłam. W mojej głowie od kilku miesięcy dojrzewa myśl o kolejnym remoncie (a niech sąsiedzi nie czują się osamotnieni w swoich hukach i łomotach ;p). I to myśl, która nabiera już coraz realniejszych kształtów i kolorów, i chyba ferie zimowe będą czasem jej urzeczywistnienia. Póki co przeprowadzam tzw. zmiany kosmetyczne, które dla nikogo – poza mną, nie są zbyt uciążliwe. W końcu to ja będę za jakiś czas szukać po omacku swetra i ze zdziwieniem znajdę w tej półce np. podręcznik do dydaktyki historii;)

Bez strat własnych się oczywiście nie obyło. Zostałam podstępnie zaatakowana przez półkę w przedpokoju, gdy schylając się, źle obliczyłam odległość do szafy. Plecy obdarte, dojrzewa siniak wielkości śliwki węgierki, w kolorze tejże zresztą… Na szczęście to plecy, a te o tej porze roku szczelnie zakryte.

I pelaśki już zniknęły z balkonu. Smutny on teraz taki jakiś. Pusty, jesienny całkiem. Ale choć na niektórych balkonach na osiedlu są jeszcze czerwone i różowe, stojące i zwisające, daleko już im do tej letniej świeżości i piękna. Przynajmniej moje straciły swój urok już jakiś czas temu. A pięknie mi się rozrosły w tym roku jak jeszcze nigdy. I dopiero październikowe słoty i przymrozki mocno nadszarpnęły ich urodę. Taka kolej rzeczy… Zatem i balkon już wysprzątany i przygotowany do zimy.

Tfu! Jakiej zimy ja się pytam…

 

 

P.S. A na te jesienne, słoneczne dni, bardzo słoneczna, optymistyczna piosenka

 

  prezent 

 

 

poniedziałek, 31 października 2011

za chwilę listopad


Cmentarz, jak co roku, już zapłonął tysiącami światełek jak ogromna choinka.

Od kilku dni nie da się przejść normalnie chodnikiem, gdyż stoiska ze zniczami, wieńcami i kwiatami opanowały każdy milimetr kwadratowy wolnej przestrzeni, z przystankiem autobusowym włącznie. Do tego stojące wszędzie samochody.. I w ten jeden jedyny dzień w roku potrafię wytłumaczyć sobie zasadność wybudowania naprzeciw siebie wielkiego tesco z ogromnym parkingiem i ciut mniejszej biedronki z odpowiednio mniejszym miejscem do parkowania oraz zamykanie tychże sklepów w takim dniu jak jutro – odwiedzający pobliski cmentarz mają gdzie zostawić samochody nikomu nie wadząc.. Aż dziw bierze jednak, że w dobie zarabiania na wszystkim, jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, by na jutro wydzierżawić te hektary i nie zamienić ich w płatny parking… Cóż, kto wie – może doczekamy i takich czasów, czego nikomu nie życzę.

A ja właśnie posprawdzałam na jutro rozkłady jazdy i wychodzi mi nieźle zakręcony dzień w podróży. Na szczęście pogoda łaskawa i nie zmarznę ani nie zmoknę czekając na kolejny tramwaj czy autobus. I wierząc prognozom, ciepło ma być jeszcze kilka dni. Dobrze. Jakoś nie tęskno mi do ciemnych, deszczowych listopadowych wieczorów… Tak dziwnie płaczliwie się wtedy robi…

 

 

 

sobota, 22 października 2011

...sąsiad z wiertarą morderczo skrada się....


Mówiłam już, że uwielbiam moich sąsiadów?... To niniejszym czynię: uwielbiam moich sąsiadów.. Ich niekończące się remonty. Te poranne pobudki przy dźwiękach młota udarowego. Ten wieczny syf przed drzwiami, który zapewne posprzątają jakiś miesiąc po zakończeniu prac, chyba już budowlanych. Bo ja już nie wiem co można wiecznie remontować na powierzchni niecałych 40 metrów kwadratowych. Jak mieszkam tu piąty rok, tak ciągle coś się dzieje w mieszkaniu za ścianą. Boję się tylko, że pewnego dnia nasze mieszkania połączy ogromna dziura, bo w końcu się do mnie przebiją. No dobrze, może i marudzę, przecież zaczęli się tłuc nie w środku nocy tylko po 9 rano – ale może ktoś (np. ja) chciałby w sobotni poranek odespać zmęczenie ubiegłego tygodnia?... Gdyby przynajmniej podeszli i powiedzieli (to zaledwie kilka kroków i ruch ręką do dzwonka), jakoś inaczej by się można było nastawić na ten poranek. A tak?... Znów mi huczy pod kopułą. I to ze zdwojoną siłą… Rozsypany i rozdeptany gips zalega na klatce od kilku dni, więc podejrzewam, że inne remontowe atrakcje ominęły mnie z powodu tygodniowego romansu z niejakim Baltim. Chyba trzeba będzie sobie znaleźć jakąś bardzo zajmującą robotę na cały dzień, by huki i wycie zza ściany przestały być tak irytujące… A miała to być piękna i spokojna sobota…




środa, 19 października 2011

effka szkolona


Dzień Nauczyciela minął pracowicie. W końcu trzy niemal tygodnie pomieszkiwania w murach szkoły jakiś efekt musiały dać. I dały. Szkoda tylko, że niektórzy współtowarzysze szkolnej doli i niedoli, jak zawsze resztą, mieli głęboko w nosie nasze trudy i starania, i jak dzieciaki w klasach szkolnych, uciekli do ostatnich rzędów szkolnej auli, udając, że interesuje ich cokolwiek z tego co się dzieje na scenie. A działo się dużo i śmiesznie, o czym mogą świadczyć salwy śmiechu dobiegające z rzędów tych bardziej zainteresowanych.

Narzekać nie będę. Akademia się udała, ale na pogaduchach przy kawie i krokieciku już nie zostałam, gdyż boski Hefajstos rozpalił ogień piekielny pod kopułą mego udręczonego czerepu i przez 3 bite dni wyprawiał tam takie harce, że dopiero po weekendzie dotarło do mnie, że nagrodą dyrektora mnie uhonorowano, czym w tejże chwili się chwalę. A co:)

I nie miałam nawet czasu biadolić jak to głowa boli, bo goście zjechali. Na szczęście z tych w rodzaju domowników, więc niedyspozycje rozumieli. Za to po raz kolejny mogłam się przekonać o niezwykle gościnnym i otwartym charakterze moich Rodziców, którzy moich przyjaciół traktują jak członków rodziny i gotowi są im nieba niemal przychylić, byle czuli się jak w domu. A nawet lepiej. I wcale nikomu nie nadskakują, nie uszczęśliwiają na siłę. Po prostu tacy są.

A teraz się szkolę. Codziennie po 4 godziny. Od 15 do 19. Oczywiście, że po lekcjach. A czasem nawet prosto po lekcjach. I zapycha mi przez te 4 godziny po ekranie komputera nawiedzony czarodziej Balti, macha łapkami jak nakręcony i sobie czarujemy. Sadzimy lasek, budujemy domki, kombinujemy jak sprawić by ten brodaty uparciuch wszedł do domku, zamknął drzwi i pojawił się w oknie… Proste? Pewnie. To w końcu tylko jakaś godzina myślenia i kombinowania. Metodą prób i błędów rzecz jasna. Przecież humanistą jestem. Do tego kobietą. Mam prawo nie mieć dobrze rozbudowanej wyobraźni przestrzennej. A jednak… Dziwna ta effka, wiecie?.. Pan wczoraj zapytał czego uczę. Zdziwił się niesamowicie, gdy dowiedział się, że historii. Bo, że niby tak logicznie myślę i wszystkie zadania kończę pierwsza znajdując do tego takie rozwiązania, które sprawiają, że moje algorytmy (czy też logarytmy – cokolwiek do mnie mówił) są całkiem sensowne.

Potraktowałam to jako komplement. Bo co fakt, to fakt – na to jakie czynności ma wykonać Balti by zasadzić las, tulipany czy zbudować zamek, zazwyczaj wpadam pierwsza. Może i mam problem z tym, w którą stronę ma się obrócić, bo w końcu strona prawa i lewa to dla mnie odwieczna tajemnica, ale zawsze można zmieniać polecenie tak długo, aż staruszek się obróci dokładnie tak jak się ma odwrócić. Może i samo szkolenie do niczego mi się nie przyda, bo programów komputerowych pisać nie mam zamiaru. Wolę pisać programy tradycyjne. Ale dla siebie naukę już wyciągnęłam. Myślę logicznie, potrafię łączyć fakty i wyciągać wnioski. Tak właściwie to zawsze miałam przedziwne wrażenie, że właśnie tak jest, ale teraz mam już na to namacalny dowód:)

Do tego jestem chyba jedyną osobą, która mówi, że jej się na tym szkoleniu podoba. Bo mi się podoba. No dobra, trzeba myśleć, co po kilku lekcjach podobnych często do walki z wiatrakami jest niemalże niemożliwością, bo mózg już dawno wyprostowany, ale jest to jakaś odskocznia. Wyłączam myślenie szkolne i przełączam się na zupełnie inny tryb myślenia. I tylko gdyby nie fakt, że serio marnuję 4 godziny dziennie na coś, czego raczej nigdy nie wykorzystam, byłoby wszystko ok.

Jutro ostatnie błogie popołudnie w towarzystwie Baltiego i w piątek po powrocie ze szkoły chyba znów nie będę umiała sobie znaleźć miejsca: przecież co ja zrobię z taką ilością wolnego czasu:)

 


środa, 12 października 2011

spać...


Od początku tygodnia wracam do domu i padam na twarz. Dziś do 18.30 dekoracyjne szaleństwo, bo bajkowo ma być i basta. Złota rybka zawisła na sieci gdzieś nad sceną (dobrze, że pani BHP jest na dłuuuuugim zwolnieniu lekarskim, bo wszelkie przepisy w tejże kwestii zostały podeptane i złamane na wszelkie możliwe sposoby…), Wawelski ma przepiękne lokum, zwane popularnie Jamą, tuż pod schodkami na scenę, stroje przygotowane, rekwizyty – łącznie z bankomatem, stoją na swoich miejscach, zatem jutro ostatnie próby i może być już piątek. A potem tylko jeszcze jeden tydzień ze szkoleniami z serii „durnota do niczego nie przydatna w praktyce szkolnej”, czyli od poniedziałku do czwartku do 19 w szkole, i powiedzmy, że znów się będę mogła cieszyć jakimś wolnym popołudniem…

Bo moja radość z błogiego nic nierobienia była krótka, ale jakże przyjemna:)

Perspektywa pójścia w piątek do domu zaraz po akademii też odpłynęła wraz z babim latem, gdyż koleżanka moja szanowna, zarządziła zaraz po uroczystości zebranie grupy ewaluacyjnej nr 1 – czyli na nieszczęście mojej. Na krótko niby. Strasząc oddaniem listy obecnych na spotkaniu do dyrekcji. W słowach jeszcze wciąż cenzuralnych, powiedziałam głośno co o tym myślę, bo skoro już każą nam przyjść do pracy i to o godzinie, która dezorganizuje cały dzień, to dajcie nam na litość boską świętować w spokoju wolnym popołudniem, a nie żeby jeszcze siedzieć i wymyślać jakieś ankiety, w dodatku mając zlasowany mózg po tygodniach prób i z perspektywą kolejnego tygodnia w towarzystwie jakiegoś bajkowego czarodzieja z programu komputerowego…

Oj, nagrabiła sobie dziś Effka swym niewyparzonym jęzorem, ale cały dzień dziś wszystko jest nie tak. Wszystko na przekór i jakby na złość. I jedyne o czym marzę, to się wyspać. Ale jak tego dokonać, skoro oczy same się otwierają przed szóstą rano, bez względu na to, o której się zamkną oddając mnie w objęcia Morfeusza… A gdy już uda się je na chwilę znów skleić powiekami, otworzyć ich potem nie ma jak. Bo ciężkie jakby ołowiem przyprawione, a poduszka nagle zamienia się w wielki magnes…




wtorek, 4 października 2011

optymistycznie:)


I stał się cud. Oddałam ostatni papier, przyszłam do domu, usiadłam w fotelu i z pewnym przerażeniem stwierdziłam, że… nie mam co robić!.. Wolne popołudnie.. Wow… Zrobiłam więc jedyną słuszną rzecz, jaka mi tylko mogła wówczas przyjść do głowy – wzięłam do ręki pilota i obejrzałam „Morderstwa w Midsomer”. :) Tak, wiem. Mogłam iść na spacer, usiąść z książką, zrobić cokolwiek. A ja kryminał sobie obejrzałam. A co:) Dzień później, otrząsnąwszy się już z szoku związanego z nadmiarem wolnego czasu, wyglancowałam wszystkie okna na Wichrowym, wypucowałam hacjendę niemal po sufit i z poczuciem dobrze wykonanej roboty, z pilotem w ręku oczywiście, znów zaległam przed telewizorem. I tak w zasadzie po dziś dzień, pracę zostawiam w pracy i po raz pierwszy, od nie pamiętam kiedy, czuję że jest normalnie. Co prawda w pracy standardowo siedzę po godzinach, bo przyjemność przygotowania akademii z okazji naszego święta, spoczęła na mych niezbyt atletycznych barkach. Ale że Wawelski już świetnie czuje się w swej roli a i macho wyciera kolanami scenę, aż miło – to wszystko nabiera kształtów i można powiedzieć „gro i bucy”. W przyszłym tygodniu przyjdzie mi zamieszkać w szkole, bo próby będą intensywniejsze, a i o dekorację trzeba będzie zadbać w porozumieniu z moją ulubioną panią Sztuką. Konwencja bajkowa w tym roku obowiązuje. A co:) Czy zawsze musi być na poważnie?:)

I za dwa tygodnie też przyjdzie pomieszkać w murach mej szanownej placówki oświatowej, bo 4 dni szkolenia do 19.00 mnie czeka.. I nawet informatyczki się zdziwiły po co nam ten kurs, skoro w życiu na takich programach nie będziemy pracować.. Bo to jakieś coś w temacie technologii komputerowej… Jak ja na lekcjach mapy tradycyjne, ścienne, wykorzystuję, a nie komputer… I video czasem. Pod warunkiem, że kabelka euro z domu nie zapomnę, bo w szkole nie ma.. Z tego powodu dvd leży od trzech lat w magazynie, bo „nie ma kabelka – nie ma sprzętu”… Ot – nowoczesna szkoła… ;)

Ale jakże miło usłyszeć od pierwszaków poproszonych o otwarcie zeszytów i zapisanie notatki „Nieeee… Niech pani jeszcze coś opowie… Pani tak ciekawie opowiada..” Hmmm…. :)

 

 

środa, 28 września 2011

jestem


Jestem. Ciągle jestem. Zaglądam, podglądam, czytam, ale mało się udzielam.. I domyślam się, że i tu coraz mniej osób zerka… Ale jestem. Wczorajszego wieczoru wyprodukowałam ostatni rzut papierów nikomu niepotrzebnych. Bo nie rozumiem dlaczego opinię wydaną przez poradnię ped. – psych. mam rozpisywać na dziesiątki sposobów… Jak miłe panie i panowie z alei Szucha myślą, że nie potrafimy przeczytać prostych poleceń wypisanych w poradni, to niech się sami udadzą na zajęcia do tejże, kształtujące  czytanie ze zrozumieniem. Ale niech im będzie. IPET-y, PDW i inne dziwne w skrócie i nazwie własnej papiery mam, kartek kilkadziesiąt zmarnowałam, tusz już na drukowaniu szybkim ekonomicznym zużywam, bo mi go szkoda. Tak, powtórzę raz jeszcze – szkoda mi go. I tak pewnie wszystkie papierzyska wrócą do poprawy, bo przecież nikt nie wie jak to ma naprawdę wyglądać, a każdy, im wyżej na stołku siedzi, tym bardziej udaje, że jego wizja wypełnienia tabelki numer enty, jest jedyna słuszna…

I najbardziej się cieszę, że za oknem taka piękna jesień.. Wczoraj rano, skulona z zimna, wędrowałam przez cmentarz. I nie mogłam się nadziwić temu co widziałam… Budzące się słońce przebijało się promieniami przez konary drzew strojnych w złote liście, przez krzaki jeszcze ubrane w ciemnozielone suknie, rozsiewając złociste smugi w szarości cmentarza… I aż mi dusza wyła z rozpaczy, że widok tak piękny, a nie ma go jak uwiecznić, bo aparat zdecydowanie nie jest sprzętem koniecznym na lekcjach, zatem zostaje w domu. Ale oczy zarejestrowały. I do widoku tego będę wracać, gdy zacznie się szaruga lub gdy cień jakiś przyćmi radość.

A w duszy gra mi dziś to. Bo dzień taki jakiś właśnie szary, choć słoneczny…

 

 

 

 

wtorek, 6 września 2011

effka zdziwiona


Już dni kilka minęło, gdy ze zdziwieniem przeogromnym dojrzała sierotka jedna taka, że na balkonie leży liść. Nic w tym szczególnego by nie było, gdyby nie fakt, że liść bardzo jesienny już był w swym wyglądzie. Żółty, pomarszczony, przywiędły nieco… Zmiotła razem z czerwonymi płatkami pelasiek na szufelkę i głowy sobie więcej tym nie zaprzątała. Do czasu, gdy do pracy trzeba było wstać wczesnym świtem, czyli grubo przed 9… Jak każdego ranka, ledwo patrząc przez zaspane oczy, otworzyła na oścież balkon i stanęła na jego progu jak wryta. „Jesienią pachnie w powietrzu” – dokonała niemal epokowego odkrycia. Spojrzała z zainteresowaniem nieco dalej niż na pelasiowe skrzynki i dostrzegła, że drzewa na cmentarzu już straciły soczystą zieleń, już mienią się odcieniami żółci, czerwieni i brązów wszelakich… No tak. Bo to już jesień niemal na dworze. To, że powsinoga dopiero co wysadziła swój chudy tyłek z samolotu i łaskawie wróciła z wywczasów, nie znaczy, że świat stanął w miejscu. To tylko ona, jeszcze letnia i wakacyjna, widziała jedynie to co chciała widzieć, czyli słońce na niebie.

I już nie robi zdziwionej miny, gdy wdycha zapach jesieni każdego poranka. Uśmiecha się na widok porannych mgieł tajemniczo opatulających las na horyzoncie. I trochę nostalgicznie pociąga nosem widząc kolorowe korony drzew, bo przecież nie tak dawno były one tak pięknie zielone…

W tym wielkim zdziwieniu jesiennym postanowiło też dziewczę zrobić porządek z włosami, uparcie wakacyjnymi w każdym milimetrze, zdecydowanie opornymi na wszelkie prośby i groźby przywołania ich do jako takiego porządku. I zdziwienie jej było ogromne, a potem rozpacz jeszcze większa, gdy letnie, samozwańcze odcienie rudego, blondu i brązów wszelkiej maści, zniknęły pod ciemną powłoką czegoś, co miało być brązem (bo zawsze było), a stało się czymś paskudnie smolistym w swym wydaniu.

- Orzeł wylądował pani profesor. Koniec wakacji – skwitowała tę czarną rozpacz fryzjerka, pocieszając przy okazji, że za kilka dni wszystko będzie lepiej wyglądać.

I męczy się teraz sierota z obcą babą w lustrze. Smoliste coś zaczyna coraz bardziej przypominać gorzką czekoladę i z dnia na dzień wygląda coraz lepiej. Choć do upragnionego brązu mu daleko i jeszcze dalej… Ale przynajmniej układają się wreszcie potwory zgodnie z kaprysem właścicielki. Choć jeden plus powakacyjnych porządków na głowie.

A że w papierach utonęła, to już nadmieniać nie trzeba… I jakoś naszła ją dziwna ochota na pizzę… Ale to już może nie dziś. Jutro też jest dzień.

 

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

koniec bajki...


Czas się obudzić i powrócić do rzeczywistości…

Wróciłam z jednodniowym poślizgiem, przyznając rację przyjaciółce, że prędzej bym doleciała do Bangladeszu niż dotarła drogą lądową ze stolycy do Grajdołka. Cóż, kraj w przebudowie na okazję zawodów w piłce kopanej…

Jak było? Fantastycznie, cudownie i co tylko sobie dopowiecie. Wypoczęłam i świetnie się bawiłam. Wyjechałam z ciemnym brązem na głowie i złocistym kolorkiem na reszcie ciała. Wróciłam ze złocistym kolorkiem na głowie i ciemnym brązem na reszcie ciała… Tak jakoś wyszło:)

Co roku wracam stamtąd coraz bardziej zachwycona wyspą i przywiązana do ludzi, którzy już nie są zwykłymi znajomymi, ale powoli stanowią integralną część mojego życia. Tegoroczny pobyt na Korfu był pod wieloma względami przełomowy. I teraz już wiem, że zostawiłam tam wielki kawał siebie i że właśnie to jest moje miejsce na ziemi.

Gdy tylko poskładam się w sensowną całość, jak zwykle zdam relację. Póki co, wciąż jeszcze jestem na etapie wpatrywania się w zdjęcia i błądzenia myślami po znajomych miejscach. No i godzinami wiszę na telefonie, gdyż wspólnie spędzone dwa tygodnie okazały się zbyt krótkie, by się nagadać do woli, a do tego przyniosły całe mnóstwo nowych tematów, które, zdaje się, nie mają końca.

A tu już jutro trzeba będzie się jakoś spiąć w sobie i przynajmniej udawać, że człowiek rozumie co do niego mówią… Czas wracać do pracy…   




sobota, 6 sierpnia 2011

przerwa w podróży


Wiedziałam, że w końcu ktoś mnie przywoła do porządku:) Beatko – dziękuję za kuksańca:)

Tak, tak – wróciłam. Dosłownie na chwilę niemal. Wystarczy by się wyprać, wysuszyć i przepakować. Właśnie jestem na etapie tego ostatniego… No i rozchorować się porządnie zdążyłam. Nie mam pojęcia o co kaman, ale dawno się tak źle nie czułam. Odzyskałam upragnione 2 kilogramy i oczywiście już zniknęły w niepamięci… Ech… I chorej mi przyjdzie lecieć za to siódme morze i górę, bo jakoś końca tego paskudztwa nie widać… I do tego tak się odzwyczaiłam od Internetu i komputera, że w zasadzie niemal wcale go przez ostatni tydzień nie używałam… Nawet nie byłam w stanie dłużej wpatrywać się w monitor… Tę notkę też piszę chyba trzeci dzień… Nadrobiłam po trochu braki na zaprzyjaźnionych blogach, zaglądnęłam na fejsbuka jak do lodówki, coś tam dodałam, skrobnęłam i tyle…

Dobra. Do rzeczy. Trochę przydługawe to będzie – bo czego się spodziewać po tak długim milczeniu, ale jak ktoś nie da rady, może czytać na raty:)

„Z Korfu przylatywałaś bardziej brązowa” – słowa przywitania wcale mnie nie zaskoczyły. Sama to widziałam na koniec turnusu. Bo w z zasadzie nie wystawiałam nosa spod parasola. W zasadzie. Gdyż gdy zalegałam plackiem na leżaku to tylko i wyłącznie w cieniu. Ale pół dnia i tak spędzałam włócząc się w te i wewte po plaży.

Pogoda? Goręcej niż na Korfu – i to zdecydowanie. Bo i bardziej na południe ten żółwi raj położony. Niemal codziennie gdzieś w okolicy płonął nowy kawałek lasu lub gaju oliwnego. Aż przykro było patrzeć na ciemne kikuty drzew, gdy przejeżdżało się z jednego krańca wyspy na drugi. A trzeba przyznać, że wyspa pięknie zielona. Podobnie jak sąsiednia Kefalonia czy Itaka. Na tę ostatnią jednak nie było mi dane się udać, choćby z powodu ograniczonych funduszy. Choć miejscowi przewoźnicy mieli szeroki wachlarz ofert wycieczek do ojczyzny Odyseusza. Hm.. Może nie wszystko naraz. W końcu jakaś grecka wyspa musi mi jeszcze zostać do zobaczenia, gdy wszystkie „turystyczne” już obfotografuję i porównam:) Co prawda, wyjeżdżając z Zakynthos z pełnym przeświadczeniem uznałam, że więcej tam nie wrócę, ale kto wie, może dla  zwiedzenia samej Itaki jakiś tydzień na tej żółwiej wyspie jeszcze kiedyś spędzę.

Jaka jest ta wyspa, gdzie z każdej wystawy atakuje nas żółwik, żółw i żółwisko w przeróżnych kolorach, ubrankach i formach? Niewątpliwie, jak już napisałam, urokliwie zielona, z wodą owego trudnego do nazwania koloru, z niebem bezchmurnym w dzień i rozświetlonym gwiazdami w nocy. Czyli prawie jak na moim ukochanym Korfu. Prawie…

Nie było nam niestety dane poczuć tego znanego już zapachu i smaku Grecji. Nawet komarów tam nie było. Nie żebym rozpaczała jakoś szczególnie z tego powodu, bo stali bywalcy tej strony znają moją nieodwzajemnioną miłość do tych krwiopijców, ale tak jakoś zawsze mi się wpisywały w grecki koloryt… I cykady pierwszy raz usłyszałam po tygodniu, gdy czekałam w porcie na prom na Kefalonię…

Dlaczego akurat tak? Katalogowe określenie „miejscowość rozrywkowa” tym razem znaczyło dokładnie to co znaczyło. I choć przy mojej ukochanej wsi nadmorskiej, sielskiej – anielskiej korfickiej, można znaleźć dokładnie taką samą informację, to jest ona oazą ciszy i spokoju w porównaniu z tym co prezentuje Laganas. I może od razu zaznaczę, że mi to była przysłowiowa rybka co się działo na jej głównych ulicach, gdy grzecznie udawałam się w objęcia Morfeusza. Nikt mnie nie zmuszał, bym co wieczór oglądała te dzikie szesnastki i ponętne dwudziestki z biustem na górze i niezasłoniętymi pośladkami. Te hordy młodych Brytyjczyków w damskich pończochach – kabaretkach czy w krawatach na bladych, jak prosto z młyna, chudych klatach. I wszelkie inne rosyjsko – serbskie towarzystwo wracające chwiejnym krokiem do hoteli i na kwatery o szóstej rano. Urok młodości. A tam mieli wszystko o czym tylko młoda dusza marzy: imprezy w dzień na plaży i nocne w setce klubów i dyskotek.

Pewnie, że polazłam pooglądać o w miarę przyzwoitej porze, co się dzieje w tej części wsi, skąd dobiegała muzyka i migotały światła. Przecież ciekawska baba jestem:) Ale nie były to zdecydowanie klimaty dla naszej kategorii wiekowej:) Dużo przyjemniej było wieczorem sączyć wino w tawernie przy plaży.

Sama plaża zaś to spełnienie marzenia dla wszystkich adehadowców. Całe 5 km piachu. Jest gdzie chodzić. A nasz hotel był dokładnie w jej połowie. Dwa razy w ciągu dnia obierałyśmy kurs z hotelu w lewo. Dziennie wychodziło nam więc jakieś 10 km. Był to odcinek plaży, na którym żółwie Caretta – caretta składają jajka. Zamykano ją po zmroku i otwierano świtem, by nikt nie przeszkadzał paniom żółwiowym w spełnianiu ich misji dziejowej. A my na przedpołudniowym spacerze starałyśmy się wypatrzeć jakieś ślady żółwiej bytności na plaży i… czasem się udawało:) Wolontariusze pracujący na tej części plaży pieczołowicie zabezpieczali miejsce złożenia jaj drewnianymi koszykami, na których w kilku językach było napisane, by nie przeszkadzać. No tak. Żółwie się wykluwają, muszą mieć spokój:)

Piękny to był odcinek plaży. Niemal wyludniony, gdyż wbijanie parasoli w piasek było tam zabronione, a ręczniki i koce można było rozkładać tylko w niewielkiej odległości od morza.

Spacery po plaży w prawo od hotelu uskuteczniałyśmy rzadko i raczej wieczorami. Był to, jak go sobie nazwałyśmy, odcinek plaży bez celulitisu:) Tzn bez, dopóki my się tam nie pojawiłyśmy i niebezpiecznie zawyżyłyśmy średnią wieku, oscylującą gdzieś w okolicach 20. Oczywiście żart, ale to właśnie tę część plaży okupowała młodzież szalejąca nocą w miejscowych przybytkach rozrywki wszelakiej. Ogromny gąszcz leżaków, ciasno ustawionych jeden obok drugiego, w rzędach kilku, sam brzeg morza też w to włączając. Raj dla młodych. My, jak emerytki już prawie, zdecydowanie lepiej czułyśmy się „w naszej” części plaży.

Pewnie ktoś spyta, czy widać kryzys. Otóż tak. Wszystko niesamowicie podrożało. Oj, pieniądze topniały w tempie zastraszającym… I przy okazji taka mała, dobra rada dla wszystkich wyjeżdżających gdziekolwiek. Bardzo często, w ramach oszczędności, kupujemy wczasy w opcji HB, BB, albo w ogóle apartamenty bez wyżywienia. Patrząc bowiem na ceny all inclusive dostajemy radosnego oczopląsu… Z własnego, wieloletniego doświadczenia wiem jedno – lepiej wydać pieniądze na owo AI. W przeciwnym razie tanie wczasy wcale takie tanie się nie okażą…

I tyle. Ktoś dotarł do końca?:) Wrócę pod koniec sierpnia. A jak chłopaki z tawerny mi pozwolą skorzystać z komputera, to zerknę wcześniej. Życzę pogody wszystkim zostającym tutaj. Oby „lipcopad” nie zamienił się faktycznie w „siąpień”… Do zaklinania:)

 

 

 

 

czwartek, 14 lipca 2011

komu w drogę, temu trampki


Moje wielkie greckie wakacje czas rozpocząć. Wszystko się ułożyło tak jak sobie planowałam, choć jest mały poślizg w terminach i niemal prosto z Korfu potuptam na konferencję, ale kto by się tym przejmował, skoro przede mną perspektywa spędzenia niemal całego miesiąca na greckiej ziemi. Śmiejemy się, że trzeba wspomóc finansowo ten biedny zadłużony kraj i trochę euro im zostawić przez wakacje.

Walizka już niemal spakowana. W limicie wagowym się mieszczę, choć ciągle zachodzę w głowę co ja tam napakowałam, że takie ciężkie… Jeszcze tylko szczoteczka do zębów i kilka drobiazgów, o których sobie pewnie przypomnę tuż przed wyjściem. A części rzeczy i tak tradycyjnie zapomnę. I już pamiętam, że nie mam nic na Zakynthos zostawiać, bo tam wrócę. Nie przez przypadek po raz piąty polecę na Korfu… A to gąbka, a to jakieś resztki kremu, żelu, wysłużone klapki czy inne takie zostały w hotelowym pokoju… No to teraz mam. Wracam jak bumerang i pewnego dnia zobaczę na tamtejszym lotnisku plakat „tej pani już dziękujemy” :)

Za oknem pogrzmiewa sobie z cicha, a niebo jest taki ciężkie, jakby miało zaraz runąć w dół… Spoglądam z niepokojem na leżący obok mnie parasol i zaczynam się zastanawiać: włożyć – nie włożyć?...  Może tam nie będzie padać, co?...

Posiedzę jeszcze chwilę na balkonie. Dopiję kawę. Potem się dopakuję. Gdzie tam do północy…

Do zobaczenia w sierpniu:)

 

 

 

 

środa, 6 lipca 2011

żółwie, sałata i szczypiorek na głowie


Wakacje. Pogoda bardziej kwietniowa niż lipcowa, ale nie ma co narzekać – w kwietniu było przecież całkiem ładnie:) Już mi się brzydnie nawet to ciągłe narzekanie na deszcz, więc dla odmiany ponarzekam na wszystko inne. A bo np. włosy moje niesforne jak zawsze mają własny pomysł na życie i nijak nie chcą się poddać szczotce ani prostownicy… Rozumiem, że są wakacje i nie trzeba się przemęczać z układaniem fryzury, ale nie mogę też wiecznie wyglądać jakby piorun w szczypiorek trafił… Może trochę greckiego słońca i słonej wody da im do myślenia?

Tak, tak. Moje wakacyjne plany zaczynają nabierać rumieńców, choć pełni kolorów nabiorą pewnie za tydzień o tej porze. Realizacja planu szalonych, wielkich greckich wakacji kosztowała mnie sporo stresów, ale pierwszy sukces już jest. Na pierwszy ogień trzeba było wybrać: żółwie czy sałata? Wybór spoczął na moich barkach, bo… No właśnie, „bo”… I niech tak zostanie, skoro miałam wybrać, to wybrałam. Całkiem przyziemnymi sprawami się kierując. Żółwie miały ładniejszy hotel, choć to o sałacie marzyłam cały niemal rok… Decyzja zapadła, bilety do odbioru za tydzień na lotnisku. Sałata musi poczekać. Jeszcze tam pojadę… No i moje ukochane Korfu… W ciągu najbliższych dni się okaże, czy uda się wreszcie zobaczyć na własne oczy obchody 15 sierpnia, święta NMP, które tam obchodzą z taką pompą. Mam wielką nadzieję, że tak..

A tymczasem uciekam na kilka dni z Wichrowego. Upojne 4 godziny w pociągu na pewno wykorzystam na przemyślenie tego i owego. Zresztą, siedzenie w domu mnie męczy. Siedząca we mnie powsinoga aż wyje z radości, że znowu się gdzieś powłóczy po dawno niewidzianych okolicach. Oczywiście, że z aparatem w ręku:)

Do zobaczenia wkrótce:)

 

 

 

P.S. Żółwie to wizytówka Zakynthos. Z uprawy sałaty zaś słynie Kos. A Korfu, oprócz kumkwatu, niby nie ma nic specjalnego, a i tak mnie tam ciągnie...





piątek, 1 lipca 2011

kap, kap...


Deszczowo zaczęły się te wakacje. Nocna ulewa pozwoliła zasnąć i zapomnieć o czekającym poranku. Zdecydowanie nie lubię pogrzebów. Zresztą, kto lubi… Pożegnań też nie lubię. Nawet tych na chwilę, o których wiem, że za tydzień, może kilka dni, wszystko wróci na swoje miejsce. Nie lubię. Boję się, że może i to chwilowe będzie już na zawsze…

 

 

 roza    




wtorek, 28 czerwca 2011

...zostaną po nich buty i telefon głuchy...


Czy jest logiczne wytłumaczenie tego, że ktoś idzie do szpitala z bolącą nogą, trafia z nią na stół operacyjny, budzi się po operacji, rozmawia z bliskimi po czym, w przeciągu niecałych 24 godzin, przechodzi dwa zawały i odchodzi? Na zawsze…

Przeznaczenie?...

 

 


czwartek, 23 czerwca 2011

wyczekane, wymarzone, wytęsknione...


Uff…I to jest to, co lubię najbardziej – wakacje:) Jak zwykle zlecą szybciej niż się nam wydaje, ale perspektywa dwóch miesięcy w ciszy i spokoju jest tak piękna, że nie myślę o tym co będzie za dwa miesiące o tej porze. Napawam się wolnością.

Jej przedsmak miałam na sobotnim koncercie. Było bosko! A James Blunt w wersji koncertowej jest niesamowity… Całe 1,5 godziny machałam gałązkami, trzepałam kuperkiem na prawo i lewo i śpiewałam ile pary w płucach starczyło. I co najważniejsze- dopchałam się niemal pod samą scenę! A to już cała historia normalnie;)  Gdy dotarłyśmy na stadion, w tzw. czerwonej strefie, pod samą sceną, było – delikatnie mówiąc, pustawo. Nawet Muniek Staszczyk narzekał, że taka  dziura się pod sceną zrobiła. Bo przed Bluntem grał jeszcze T.Love ;) I gdy zrobiła się przerwa techniczna (trwała ponad pół godziny..)  wyszłyśmy z dziewczynami na siku-piwo-lody-papu . Nagle czuję, że w kieszeni telepie się mój telefon. A tu Kasia krzyczy mi do słuchawki, że otworzyli bramki do red zone i nie sprawdzają opasek. Jak się pospieszę, to się załapię. Oj, biegłam ile sił w nogach zostawiając towarzystwo przy kramikach dobra wszelakiego. Patrzę – barierki odsunięte, ochroniarze stoją, a ludzie wchodzą. To ja za nimi. I cały czas się zastanawiam jak ja w tym tłumie znajdę Kasię, która przecież nie należy do zbyt wysokich… Minęłam barierki, ochroniarze nie zatrzymali. Jak się okazało – otworzyli barierki już na stałe  Rozglądam się – widzę Kasię. Dopchałam się. A potem już w trzy, kroczek po kroczku i proszę – pan Blunt jak na dłoni:) Miało dziecko radochę jak siuśmajtka jakaś, ale co mi tam – bawiłam się jak nigdy w życiu. Kiedy zaś niemal 10 tysięcy gardeł odśpiewało „Goodbye my lover”, po moich plecach przemaszerowała armia mrówek a oczy się niezwykle spociły, choć temperatura wcale nie rozpieszczała. Na szczęście prognoza pogody z gradobiciem i burzami się nie sprawdziła, bo tylko trochę pokropiło.

Przyjechałam do domu wymęczona jakby mnie kto przez wyżymaczkę przepuścił, ale nie było czasu się rozczulać. Najpierw jeden telefon, potem drugi, za chwilę trzeci i wszyscy zadawali jedno pytanie „I jak było?”. A potem kawa, spacer, kebab. I w poniedziałek od rana, pełnym galopem, próby na akademię. Wieczorem zupełnie spontaniczne zakupy i najsłodsze lody świata. Wtorek znów pod znakiem prób i emocji na poziomie wrzenia. A wczoraj, nie licząc akademii, rozdania świadectw i plenarki, która trwała dokładnie 35 minut (!), przemiły zlot czarownic w towarzystwie dwóch czarodziejów. Nie pamiętam kiedy się ostatnio tyle śmiałam, żeby aż mnie bolał brzuch. Nadrobiłam zaległe ploteczki z pokoju nauczycielskiego, gdyż – jak zgodnie stwierdziłyśmy z moją ulubioną polonistką, wszystko co miłe nas omija, bo ciągle sterczymy na dyżurach.

Czyli się działo u mnie. Dużo i intensywnie. Kilka razy, w rozmowie z wieloma osobami, stwierdziłam, że wszystko, co się działo w ostatnim tygodniu, miało miejsce w odpowiednim czasie. Dobrze, że tak intensywnie, w takim tempie i w takich ilościach – nie miałam czasu usiąść i pomyśleć. Boję się tylko, że teraz, przy nadmiarze wolnego czasu, wrócą myśli i emocje, które odsuwałam od siebie skutecznie przez ostatnie kilka dni… Trudno bowiem przejść do porządku dziennego nad faktem, że ktoś, kto od kilku miesięcy był obecny niemal codziennie, nagle znika i robi się niesamowicie pusto. Dziwnie tak jakoś.

 

 

 

sobota, 11 czerwca 2011

effka niegrzeczna, ale za to z kondycją


Szukam motywacji do jakiejś roboty. Jakiejkolwiek innej niż ta związana z pracą. Już wysprzątałam hacjendę z ogromną nadzieją, że jakaś muza natchniuza mnie dopadnie, ale ona chyba fruwa w innej szerokości geograficznej i na Wichrowe jej nie po drodze. Ledwo miałam czas się otrząsnąć po moich wojażach, zebrać wrażenia i nacieszyć się tymi pozornymi dniami wolności, a już od poniedziałku w pełnym galopie i w podskokach ciągle produkuję jakieś papiery i zastanawiam się jakim cudem jeszcze to wszystko ogarniam. Wklepałam dane do wypisania świadectw, nadrobiłam zaległości papierkowe z uczniowskich projektów, oddałam protokoły z zebrań z rodzicami, wypisałam nowe papiery o dźwięcznej nazwie KIPU, a i tak ciągle mam wrażenie, że jeszcze o czymś zapomniałam:) Na pewno mnie czeka w tym tygodniu egzamin klasyfikacyjny, zatem, profilaktycznie, przysiądę jutro tyłka i przygotuję pytania. Oczywiście na czwartek uchwała klasyfikacyjna, więc już mnie nosi na samą myśl o upojnych godzinach spędzonych przed komputerem, sam na sam ze stosem papierzysk. I na wtorek protokoły klasyfikacyjne, czyli nocka z poniedziałku na wtorek nie moja, bo trzeba będzie wszystko policzyć, a znając moje zacięcie matematyczne, nawet kalkulator mi nie pomoże… Naturalnie nie mogę zapomnieć o akademii na zakończenie roku, bo to już za niecałe dwa tygodnie, a niektóre dzieciaki są tak przepracowane i przemęczone szkołą, że mają problemy z dotarciem na jakąkolwiek próbę…

Dobra, pomarudziłam:) Nikt za mnie tego wszystkiego nie zrobi więc mogę sobie tylko pogadać, a życie i tak będzie się toczyć swoim torem.

Na wycieczkach było niesamowicie. Pogodę mieliśmy jak na zmówienie. Nawet mogło być trochę chłodniej w tych górach, bo w pełnym słońcu źle się wędruje. Ale nie mam zamiaru narzekać. Mam kondycję, ha! :) Sama jestem tym faktem zdziwiona, bo już dawno po górach nie chodziłam, a jednak zakwasów nie miałam. W odróżnieniu od uczniów, którzy gremialnie na drugi dzień się nie pojawili na lekcjach, a rodzice tłumaczyli te nieobecności.. bólem nóg ich pociech. Dziwne, byliśmy na tej samej wycieczce, niektóre odcinki szlaku przyszło mi pokonywać dwa razy, gdyż przytrafił się maruder i musiałam „doglądać ogona”, to oni mają systematycznie wuef, jestem od nich dwa razy starsza, a jednak dzień po wycieczce śmigałam po szkole wytartym szlakiem: trzecie – parter – pierwsze – trzecie – parter, a oni nie dotarli do szkoły bo byli nieziemsko zmęczeni…

W Warszawie zaś było przepięknie. Pan, który organizował wyjazd stawał na uszach niemal, by za dwa dni pokazać nam jak najwięcej i w efekcie zwiedziliśmy stolicę w takim tempie, że dzieciaki nie miały nawet czasu jęknąć, że są zmęczone. Ile pieniędzy im rodzice dali, tyle przywieźli ze sobą – nie było czasu nawet na zakupy. Nawet na siku nie było czasu. Skończyło się to dla mnie dość komiczną sytuacją, gdy podczas zwiedzania budynku sejmu dojrzałam kątem oka drzwiczki z narysowaną panią – czyli że toaleta damska, i gdy ruszyłam w kierunku tego przybytku ulgi pan przewodnik na mnie nakrzyczał, że nie pozwolił korzystać z toalety bo będzie na to czas na końcu zwiedzania. Oj, musiałam mieć głupią minę bo dzieciaki patrzyły na mnie zdezorientowane, a ja oświadczyłam panu, że bardzo go przepraszam, ale muszę i.. zniknęłam za drzwiami toalety. On biedak chyba dopiero po czasie się zorientował, że nakrzyczał nie na ucznia, bo omijał mnie potem wzrokiem aż do końca zwiedzania.

- Ale pani niegrzeczna - szepnął mi uczeń, gdy już dołączyłam do grupy....

Tak więc, wszyscy grupę wszędzie chwalili, zwłaszcza przewodniczka w Muzeum Powstania Warszawskiego, nigdzie nikomu nikt nie zwrócił uwagi, nawet pani przewodnik ze starówki, która nudziła tak, że dzieciaki wyłączyły się po kilku minutach i pani ewidentnie miała ochotę zdezerterować, tylko w sejmie upomniano jedną osobę i byłam to niestety ja…. No cóż. Nie jestem z siebie dumna, ale trzeba było na początku zwiedzania uświadomić, że sikanie w sejmowych toaletach jest dla plebsu zabronione.


Zdjęcia z wyjazdów <tu>.


A w przyszłą sobotę jadę na koncert Jamesa Blunta. I to dopiero będzie zabawa:)

 

 

niedziela, 29 maja 2011

powsinoga


Świat stanął na głowie. Odpycha mnie od pisania, a nawet – co gorsza, od czytania. Książki pokryte grubą warstwą kurzu czekają na lepsze czasy. Ale na Wasze blogi zaglądam regularnie, więc jestem na bieżąco. Przepraszam jednak, że nie zostawiam po sobie śladów… Trochę za dużo i za szybko się dzieje w ostatnim czasie i przestałam to już ogarniać moim coraz bardziej chaotycznym mózgiem;). Chaos niesamowity bowiem wdarł się w moje do tej pory niezwykle poukładane życie. Ale, ku zdziwieniu mimowolnych uczestników tego chaosu, jest mi z tym dobrze:) Na kilka najbliższych tygodni trzeba się będzie jednak zebrać w jakąś rozsądną jednolitą masę.  Końcówka roku będzie pewnie tradycyjnie nerwowa, ale już powoli nad tym pracuję, żeby nie zwariować.

Przede mną dość miły tydzień, bo jako nadworna szkolna powsinoga, korzystam w pełni z wymyślonego we wrześniu tzw. tygodnia wycieczek. Jutro jedziemy z dzieciakami na Baranią Górę, a w czwartek i piątek robimy najazd na stolicę. I bezcenne są dla mnie te zdziwione spojrzenia potencjalnych jedynkowiczów, którzy właśnie powracają skruszeni na szkolnej ojczyzny łono i żądają absolutnego zaangażowania w ich samozwańczą sesję poprawkową. Jako klasyczna ryba, staję okoniem wobec wszelkich żądań kierowanych pod moim adresem, zabieram mój chudy tyłek i znikam. Skoro przez ostatnie kilka miesięcy nie umieli trafić na moje lekcje w ogóle, albo przynajmniej z minimalną dawką wiedzy podstawowej, to życzę szczęścia w poszukiwaniach mojej skromnej osoby we wtorek i środę. Od przyszłego tygodnia zaczynam próby na akademię z okazji końca roku i pożegnania klas trzecich więc pewnie zamieszkam w szkole na stałe, ale pytać już nie mam zamiaru nikogo. Że niby taka nieludzka jestem i nie daję szansy na poprawę? Ależ daję. Bo moi uczniowie o ewentualnych jedynkach wiedzą przynajmniej od kwietnia. I niektórzy się sprężyli i teraz są najaktywniejszymi osobami na lekcjach.

Muszę się też pochwalić, że oswajanie okrągłej potwory, zwanej potocznie piłką do ćwiczeń <tu>  zakończyło się sukcesem:) Już nie spadam z hukiem, a nawet udało mi się ostatnio na niej klęknąć na całe 2 sekundy! Agatka przyznała mi się po zajęciach, że nie spodziewała się iż tak długo wytrzymam. Myślała, że po pierwszych zajęciach z piłką przestanę chodzić w ogóle. A tu proszę:) Bo to tak prosto wygląda tylko na filmiku… Trzeba mieć bardzo mocne wyczucie równowagi i mocne mięśnie, żeby zrobić niektóre ćwiczenia. No a ja z wuefem zawsze byłam na bakier… To teraz nadrabiam braki i cieszę się, że krok po kroku małe sukcesy się pojawiają.

Odezwę się znowu, pewnie że się odezwę:) Nie wiem jeszcze na ile uda mi się zrealizować moje szalone wakacyjne plany, bo tak właściwie nie mam do nich obecnie głowy, ale ciągle intensywnie o nich myślę i bardzo bym chciała, żeby wszystko się udało tak jak sobie zaplanowałam. Niestety, nie wszystko zależy tylko ode mnie…

A rok temu, o tej porze, byczyłam się na korfickiej plaży, napawałam majową zielenią drzew i niezliczonymi odcieniami błękitu morza… To były czasy… :)

 

 

 

piątek, 13 maja 2011

nie jestem przesądna...


Trzynastego. Piątek.

Resztę przemilczę. Bo choć nie jestem przesądna, dzisiejszy dzień był adekwatny do swej daty.


Przepraszam, że milczę.

Wrócę.





piątek, 29 kwietnia 2011

poszukiwany - poszukiwana ;)


Mój fejsbukowy Romeo od krowy znów się odezwał… Kilka dni temu napisał, że przyjeżdża do Polski i chciałby się spotkać ze mną jako „good friends” – cokolwiek to dla niego znaczy. Pewnie, że zignorowałam. Ale przed chwilą zobaczyłam kolejną wiadomość od niego. Że już jest w Warszawie i jutro – pojutrze będzie w Metropolii. I – oczywiście, że tak! – chce się ze mną spotkać jako „good friends”. I jeszcze chce mój numer telefonu, żeby się umówić… I w ogóle jakiś dobrze zorientowany w topografii terenu, skoro wie, że Grajdołek niedaleko Metropolii leży. Zupełnie nie wiem, skąd się tacy biorą. Zablokowałam opcję wysyłania prywatnych wiadomości i mam nadzieję, że teraz da mi spokój. Dla wszelkiej pewności zmieniłam też zdjęcie główne, bo jakby miał mnie tak ścigać listem gończym po Grajdołku, to tego już sobie nie wyobrażam. Niektórym brakuje wyobraźni, czy mają jej za dużo?...  To, że niektórzy mają jej za dużo, przekonałam się niedawno. Ale to była zupełnie inna bajka. Choć – jakby tak na to spojrzeć na spokojnie, to chyba jednak taka sama…

A tak w ogóle, to chyba jednak z niedzielnych planów nic nie będzie. Bo ma być zimno i deszczowo. Hmmm… Może tym razem prognoza pogody się nie sprawdzi? :)

 

 

 

 

 

środa, 27 kwietnia 2011

z wiosną w tle


Od rana chodził mi po głowie pomysł na notkę. Chodził i w końcu sobie poszedł. Za nic nie potrafię sobie przypomnieć nawet wątku. Pamiętam tylko, że był… Coraz gorzej ze mną, czy jak? Do tego kompletnie nic mi ostatnio nie wychodzi. Nawet ciasto świąteczne zamiast na stole, wylądowało w koszu na śmieci… A zawsze się udawało. Aż do soboty… Cokolwiek zaplanuję – też wielka klapa. I nie chcę być złym prorokiem, ale czuję w kościach, że i z wakacyjnych planów będzie piękna katastrofa, że tak to ujmę słowami niejakiego Greka Zorby. Z tego wszystkiego aż się boję wrócić jutro do pracy. Ale może od jutra los będzie dla mnie łaskawszy?... W końcu ile można…

A Święta? Wielkanocne niebo zaciągnęło się chmurami i płakało sobie całą niedzielę. Ale świąt na szczęście nie popsuło. Przecież nie jest ważne jaka jest pogoda za oknem, ważne jaka jest w sercu. Choć w moim akurat ciemność zapadła nieprzenikniona, gdy się okazało, że świąteczne plany legły w gruzach z wielkim hukiem i trzaskiem.

Taka już nasza ludzka natura okropna, że zamiast cieszyć się tym co mamy, narzekamy, że czegoś nie ma. Pamiętając więc o tej strasznej prawidłowości starałam się, jak mogłam, nie myśleć o tym „co by było gdyby..”, a skupiając się na tym co jest. Było to trochę trudne i zdarzały się „zawiasy”, ale chyba dałam radę. Chyba, bo nie mnie to oceniać… Ważne, że było rodzinnie. I to się liczy.

Hmm… Czy ja przed chwilą napisałam, że jutro idę do pracy? Serio jutro trzeba do pracy? Ojej…

 

P.S. Po dłuższym zastanowieniu się stwierdziłam, że jednak coś mi się dzisiaj udało. Wyciągnąć Tatę na spacer i zrobić kilka zdjęć pani Wiośnie. I zmoknąć mi się udało. Udało mi się też coś zaplanować na niedzielę, ale ze względu na zadziwiające tzw. sytuacje niezależne ode mnie, niedzielne plany pozostawię biegowi wypadków. Trzymając oczywiście rękę na pulsie. Żeby nie było, że mi nie zależy;)

 

 

  



  

 


  

piątek, 22 kwietnia 2011

Wesołych Świąt


„Tak niewiele nam potrzeba, by rozkwitnąć. I tak niewiele, by zwiędnąć”. Takimi słowami zakończyłam jeden z postów dawno, dawno temu. W życiu każdego z nas są bowiem chwile, gdy mamy wrażenie, że piękniej być nie może, po czym przychodzi dziwna szaruga i skrzydła nam opadają, i ogarnia nas poczucie bezgranicznej beznadziei.

Ale prędzej, czy później promienie słońca lizną nas w nos i znów ożyjemy. I znów będzie kolorowo. Przecież – jak pisał mój mistrz, ks. Twardowski:

„…nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia

 kiedy Bóg drzwi zamyka – to otwiera okno…”

W ten świąteczny czas życzę wszystkim, i sobie też, byśmy mieli jak najwięcej powodów do kwitnięcia. A jak już się nam zdarzy zwiędnąć, by znalazł się przy nas ktoś, kto podleje, wyreguluje temperaturę, odkurzy, otworzy okno, by pęd świeżego powietrza pozwolił nam głęboko odetchnąć.

Wesołego Alleluja!

 

 

 

 

środa, 20 kwietnia 2011

przedświątecznie


Okna umyte, więc i na świat jakoś dalej i wyraźniej widać. Zresztą, kolorowo się tam robi ostatnio i to bynajmniej nie z powodów wiosennej aury. Choć wiosna też ma coraz więcej do powiedzenia w tym temacie. Kolejne dwa bloki na osiedlu pomalowano na żółto, bardziej żółto i różowo. A przed nimi stoi taki żółty z niebieskim i bardziej niebieskim. Aż przyjemnie spojrzeć w bok. A nie tylko ciągle szary z burym i bury z szarym…

Przedświąteczne porządki dobiegają końca. I wcale nie szaleję z tytułu zbliżających się świąt. Słonie jedynie czekają na zabiegi mocno czyszczące. Kurze i podłogi to cosobotni rytuał więc tak jakbym powoli dobijała do brzegu. Balkon też już wysprzątałam tak całkiem wiosennie. Już można wejść w skarpetkach, bez targania specjalnego dywanika, by nie zmarznąć w stopy. A że słoneczko przygrzewa, to coś czuję, że jutro zniknę na nim na całe przedpołudnie. Już planujemy z Mamą sadzenie pelasiek po długim majowym weekendzie. Tzn. dla kogo długim, dla tego długim, bo wróble ćwierkają po wsi, że idziemy 2 maja do pracy. Dzieci nie, my tak. A może by tak ktoś uświadomił naszą miłą panią z Alei Szucha, że jej coraz nowsze pomysły są coraz głupsze i że już kobiecina całkiem straciła kontakt z rzeczywistością? No bo co my tak naprawdę mamy robić w tym dniu? Gdyby tak jeszcze była możliwość wzięcia urlopu, ale nam nie przysługuje… Rzuciłam pomysłem, by rozpalić ognisko na boisku i przy pieczeniu kiełbasek zrobić zajęcia integracyjno – majówkowe dla pracowników szkoły. Chyba, że nas zagonią do plewienia skwerków. Ale tu już pewnie pani BHP zaoponuje, że to niezgodne z naszym zakresem obowiązków. Jeszcze komuś grabie spadną na nogę i wypadku w pracy nijak nie uznają…

W każdym razie o pracę od nowego roku mam się nie martwić. Na cały etat jakoś się tych godzin nazbiera. Jakoś… Martwi mnie za to co innego. Śmietnik w mojej głowie. Muszę jeszcze tam posprzątać. A wczoraj trafił do niej kolejny kontener… Ale ja wiem, że to często moja wina. Bo ktoś mi nawrzuca, niejednokrotnie mnie obrazi, dotknie najczulszej struny, a ja w odpowiedzi nie potrafię być równie złośliwa. Stonuję każde słowo i choć w efekcie powiem to co chcę powiedzieć, zrobię to tak, by mimo wszystko nie urazić.

Chodziłam więc całe popołudnie szukając sposobu na zapomnienie. I choć nie zapomniałam (i nie zapomnę, chyba do końca życia, jak mało co…), wyciszyłam się. A wieczorem zapatrzyłam się na film. Rzadko niezwykle oglądam jedynkę. Ale tym razem odpłynęłam razem z fabułą. Gdyby ktoś nie oglądał, to polecam. „Próba sił”. O walce dobra ze złem. I to dosłownie.

 

 

 

 

czwartek, 14 kwietnia 2011

effka niesubordynowana


Niby trzy dni całkowitego luzu i… Tak się rozleniwiłam, że nawet przewracane kartki w kalendarzu, przypominające, że święta tuż, tuż, nie pomagają wygonić wszechobecnego Niechcieja. No nie chce mi się i już!

Po lekkim przyspaniu na pierwszy dzień egzaminu (na całe szczęście nie byłam w komisji..) kolejne dni sprężałam się tak bardzo, że byłam w szkole grubo przed czasem. Ale i tak codziennie dostawałam opeer za co innego, więc nawet jakbym się spóźniła więcej niż 2 minuty na sprawdzenie obecności – i tak by to utonęło w gąszczu innych pretensji. Bo to nie siedzę na wyznaczonym miejscu dyżuru, tylko 2 metry za daleko, to rozmawiam z sąsiadem z drugiego końca korytarzowej ławeczki, co pewnie przeszkadza piszącym, to zagaduję uczniów o wrażenia z testu – jak się potem okazało bardziej historycznego niż ogólnie humanistycznego, a to już na pewno przeszkadza zdającym (ciekawe jak na ‘niemej’ kamerze stwierdzono natężenie hałasu słów wypowiadanych szeptem niemal idealnym..). Paranoja jakaś. Pani przy monitoringu chyba się zakochała w kimś z naszej niezwykle niesubordynowanej grupy dyżurujących, bo ciągle kto inny był upominany za inne ‘przewinienie’… Wczoraj zaś wywołałam niemal burzę z piorunami i gradobicie w jednym, gdy przez własną nieuwagę naraziłam się na gniew niemal boży, więc pretensje mam jedynie do siebie. Choć reakcja na moją niegramotność była całkowicie nieadekwatna do przewinienia. No to dziś już cała zestrachana byłam, że płytka nie odpali, że znowu coś zrobię nie tak, albo jeszcze stanie się coś, co się najstarszym Indianom nie śniło. No i miałam. Cały egzamin higienistkę pod drzwiami. Bo mi się jedna bladolica trafiła z zapasem woreczków foliowych. Żeby przez przypadek pracy nie zabrudziła, jak nie zdąży za drzwi… Zdążyła…

I codziennie, zaraz po przyjściu do domu, obowiązkowo spać. Niech się wali, niech się robi co chce – musiałam odreagować. Ale chyba dziś już się zmuszę do jakiegoś sprzątania. Może choć w szafie i komodzie… Żeby się nazywało, że coś zaczęłam robić…

A niektórzy ludzie, nazywający się dorosłymi, powinni się mocno stuknąć w głowę i zastanowić, czy aby na pewno wiedzą czego chcą. I czemu ja akurat muszę takich przyciągać?..

To na koniec coś optymistycznego, żeby nie było, że tylko umiem marudzić:) Za 2 miesiące się bawię w Oświęcimiu na koncercie Jamesa Blunta. Ha! I dziecko się cieszy jak dziecko:)

 

 

sobota, 9 kwietnia 2011

spisana


I dziewczę się spisało. Internetowo, bo wyszło z założenia, że przez telefon z nikim o sobie nie będzie rozmawiać, a rachmistrza w godzinach co najmniej nieludzkich, też podejmować nie będzie. Kilkło gdzie trzeba i co trzeba, i drżało, by nie było wytypowanym do poszerzonego badania. Uff… Nie było.

Trochę jej ręka zadrżała na myszce, gdy trzeba było się narodowościowo określić. Dyskusje w gronie rodzinnym, trzeba przyznać, były dość burzliwe. Nie po raz pierwszy naciągnęła Rodziców na poważne rozmowy. Ale o tym nigdy nie rozmawiali. Czemu akurat teraz? Pewnie na fali dyskusji trwających od tygodnia wszędzie, gdzie się da... I analizując pokręcone dzieje rodziny, zastanawiali się wspólnie, kim tak właściwie są, bo z dziada – pradziada tutejsi. Czyli właściwie czyi?... Jacy – dokładniej by się trzeba było zapytać, bo czyi to wiadomo.

Niewiele większą dawkę emocji wywołała kwestia języka, jakim się posługują. Nie wiedząc jak wyglądają pytania, mieli nie lada dylemat. Bo co tu zaznaczyć? Przecież od tego z kim rozmawiają zależy jakiego języka używają. Dziewczę kilkakrotnie spotykało się z przejawami ogromnego zdziwienia ze strony rozmówców: 

- Żartujesz! Nawet nie słychać akcentu…

Ano – Nie słychać. Co nie znaczy, że go nie ma. W szkole wymagali, niemal tępili odstępstwa od ogólnie przyjętej normy. Ale w domu… Cóż – dom to dom. Do dziś w gronie najbliższych bezwiednie się przestawia na godanie, co z kolei wywołuje nową falę zdziwienia na twarzach  świadków tych rozmów. Ale tak, jak na zawołanie wyrecytuje wierszyk po rosyjsku, zaśpiewa piosenkę po francusku, tak niczego gwarą nie powie, gdy jest o to poproszona. Bo wtedy brzmi to dla niej sztucznie. Aż uszy ją bolą. Ale gdy tylko poczuje się „u siebie”, albo mocno ją coś lub ktoś zdenerwuje – nie przejmuje się tym czy i jak zostanie zrozumiana. Hmm… Taka już jest i tyle.

Ale tylko chwilę trwało zawieszenie. Aż się uśmiechnęła na widok pytań sformułowanych tak, że wszelkie wątpliwości zniknęły. Klik, klik, klik – i gotowe. Nikomu nie na złość, bez stawania okoniem, czy podążania za modą. Zgodnie z tym co jej w duszy i sercu gra. I niech piszą i mówią co chcą. Dobrze, czy źle. Ona i tak zawsze będzie sobą.

 

 

 

czwartek, 7 kwietnia 2011

córka marnotrawna powraca na blogowe łono


I od czego tu zacząć? Bo po głowie przez cały ten czas niepisania przewalały się niemal tabuny myśli, ale gdy tylko postanowiłam je przekształcić je w słowo pisane – wyparowały wszystkie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki…

Siedzę na krześle cała obolała, bo Agatka postanowiła dać wycisk naszym mięśniom brzucha. I dała. Obowiązuje zakaz rozśmieszania, zmuszania do kichania, kaszlu i broń Boże – dotykania mojego obolałego ciała pedagogicznego. Czuję się jakby mnie ktoś porządnie kijem poobkładał. Boli wszystko. Podobno to znak, że się przyłożyłam do ćwiczeń… uhm… To następnym razem poobijam się troszeczkę, skoro i tak czuję się jak poobijana ;) Ale, ale - udało mi się nieco ujarzmić ogromniastą piłkową potworę. W ubiegłym tygodniu ani razu z niej nie spadłam, a to już sukces nie lada:) Dzisiaj Agata miała iść na jakieś warsztaty dotyczące odpowiednich ćwiczeń dla pozbycia się niechcianej tkanki tłuszczowej. I gdy tylko to oznajmiła między jednym a drugim machnięciem dolnymi odnóżami, moje szanowne koleżanki spojrzały na mnie.

- O nie, – uśmiechnęłam się z poziomu podłogi – na mnie tego ćwiczyć nie będziecie!:)

Bo właściwie to powinnam zacząć od tego, że odzyskałam 1,5 kilo. Haha:) Wiem, mało kto się cieszy z takich wieści, ale nawet nie macie pojęcia jaki mi się banan wymalował na twarzy, gdy moja magiczna waga pokazała te kilogramy na plusie. Jeszcze trochę, troszeczkę, kilka tygodni i powinno być dobrze. O ile znów ktoś lub coś, nie postanowi mi zafundować porządnej dawki stresu. Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Choć, znając moje szczęście do ściągania sobie na głowę problemów, a nawet przyciągania do siebie ludzi, zwłaszcza płci przeciwnej, dla których mam tylko jedno, zbyt dosadne określenie  - nic mnie nie zdziwi …

W każdym razie, po raz kolejny w ostatnim czasie przekonałam się co znaczy przyjaźń. To nic, że czasem są to długie godziny z uchem przyklejonym do telefonu, pobudki o 3 rano, spacery w deszczu, rozmowy przy kawie i papierosie. Ważne, że przynoszą efekty i pozwalają spojrzeć na wszystko z dystansu. Nawet nie pamiętam kiedy ostatnio te rozmowy były tak poważne, otwarte, a nawet intymne w swej treści.

A tak w ogóle – napisał do mnie jakiś Hindus na fcb:) Że ja niby „cute” i „beautifull” i że będzie w Polsce w przyszłym tygodniu i chciałby mnie zaprosić na kolację. Za to ostatnim zdaniem przeszedł sam siebie: czy chciałabym coś z jego kraju, bo on mi to przywiezie jako przyjacielski podarunek. Uśmiałam się nieziemsko. Odpisywać nie mam zamiaru, ale… Hmmm.. Moje koleżanki z pracy doradziły bym poprosiła o jakąś krowę, bo to i mleko i mięso w razie czego. Ale może cukru by trochę przywiózł? Albo benzyny?...U nas to takie drogie… :)

 

 

 

 

 

niedziela, 27 marca 2011

na wiosenną nutę


Nie mam pojęcia jak się przyplątała, bo dawno jej nie słyszałam. Ale gra mi w głowie odkąd otworzyłam oczy.



 prezent 



P.S. Melduję posłusznie, że żadnego kilograma w tym tygodniu nie straciłam. Mądra tabelka BMI poinformowała mnie, że z moją wagą, przy tym wzroście, jest wszystko w porządku. Ale do ideału brakuje mi 4 kilo. Dam radę? Kto jak nie ja... :)


P.S. 2. (28.03) Musiałam zrobić jeszcze jeden dopisek, bo widzę, że zostałam źle zrozumiana.. Ja się nie odchudzam... W moim przypadku to zupełnie bez sensu... Straciłam gdzieś w minionym miesiącu, przez stres i chorobę, tak cenne dla mnie kilogramy i teraz próbuję je odzyskać.. Muszę przytyć 4 kilo, nie schudnąć.. :( Zawsze mówiłam, że jestem z limitowanej wersji...




niedziela, 20 marca 2011

rocznicowo


Dokładnie pięć lat temu stałam się dumną posiadaczką hacjendy na Wichrowym Wzgórzu. Co prawda jej stan pierwotny przyprawiał o ból głowy i doprowadził do permanentnego przeciągu w portfelu i na koncie, ale po kilku tygodniach udało się to jakoś ogarnąć i objąć włości w wyłączne posiadanie. Na laurach jednak nie osiadłam i ciągle coś jest przerabiane, udoskonalane, zmieniane. Ci, którzy śledzą te moje wypociny, doskonale pewnie pamiętają choćby ostatnie przepychanki na linii baranek – kornik. Ktoś powie „Zrób raz i porządnie”. I będzie miał rację. Bo teraz właśnie jestem na etapie „Raz i porządnie”. Pamiętam bowiem stare powiedzenie, że prowizorki trwają najdłużej. Więc owe prowizorki skutecznie i systematycznie likwiduję. Dopiero teraz, bo nie zawsze jest możliwość od razu. Bywa.

Oczywiście, że kolejny plan remontowy już dojrzewa w mojej głowie. Ale ze względów na jeszcze bardziej rozbudowane plany wakacyjne, chyba będzie musiał poczekać. Remont nie zając, nie ucieknie, a wakacje i owszem:) Jak powiedziała moja koleżanka z pracy „Jedni jeżdżą, inni mieszkają” – to ja jestem z tych co to jeżdżą i… chcą mieszkać zarazem. Ale przecież nic na zapalenie płuc. Powoli i do przodu.

Rodzice wrócili zadowoleni jak małe dzieci z kolonii. Buzie im się nie zamykały. Przyjemnie było patrzeć na ich wypoczęte twarze. Tylko trochę czasu minie zanim się zaaklimatyzują. Bo Mamę od rana bolała głowa i obojgu zdecydowanie nie smakuje herbata i kawa.. No tak, rozbestwiły się kubki smakowe czystą wodą, to teraz muszą wrócić do starych nawyków. Mama narzeka jeszcze, że choć tyle kilometrów dziennie robiła na piechotę, to jakiś nadmiar kilogramów jednak przywiozła „Bo jedzenie było takie, że nic tylko jeść…”. No, a ja znów gdzieś zgubiłam dwa w tym tygodniu… Jak nic nie przybędzie do piątku i – nie daj Boże ubędzie jakiś kolejny, to bez lekarza się nie obędzie… Trochę nerwowo miałam przez ostatnie tygodnie, może dlatego…