niedziela, 31 stycznia 2010

ogłoszenie matrymonialne


- Starzeję się, jak nic. Zaczęłam czytać nekrologi w gazetach – rzuciłam od niechcenia między jednym, a drugim kawałkiem sernika.
- A co? Szukasz swojego? – Ewa odbiła piłeczkę, wpatrując się w swój talerzyk.
- Jeszcze nie znalazłam. To chyba dobry znak, co? – oddałam forhendem, walcząc z kolejną rodzynką.
- No, chyba dobry. Znaczy, że jeszcze żyjesz. Albo, że jeszcze nie wydrukowali – mlasnęła.
- Nie, no, chyba żyję – spojrzałam na nią z niepokojem. Wyczuwając przy okazji na sobie zdziwiony wzrok pary siedzącej przy stoliku obok. Że też ludzie nie mogą spokojnie porozmawiać, bo zaraz ktoś podsłuchuje…
Po chwili milczenia, Ewa podjęła temat:
- A do ogłoszeń matrymonialnych nie zajrzałaś?
- Nie. A co? Bardziej fascynująca lektura? – uśmiechnęłam się złośliwie.
- Nie wiem. Nie czytam – odpowiedziała nawet na mnie nie patrząc. Ale za chwilę podniosła wzrok znad talerzyka. – Ale ciekawe, jak by wyglądało Twoje – dodała z nieukrywaną złośliwością w głosie.
- A po co mam pisać? I co ja bym tam w ogóle niby miała napisać? – ręka z kawałkiem ciasta na widelczyku zawisła mi w powietrzu.
- Nie wiem… - zawiesiła głos. – Że nie lubisz ciast z różnymi paściami? - spojrzała z zainteresowaniem na mój talerzyk, wystrojony rodzynkami tak skrupulatnie wyłuskanymi z sernika.
- I jak by to wyglądało: „Młoda, sympatyczna, nie lubiąca ciasta z rodzynkami…”?
- Z tą młodą to przesadziłaś – przerwała mi zanim się rozpędziłam.
- Czepiasz się. Młoda jestem. 18+VAT.
- Taaa… I to nic, że ten VAT to już 100% - wcale nie próbowała ukryć złośliwości.
- Jeszcze trochę mi brakuje – burknęłam. – I czepiasz się tak w ogóle. 
Po chwili ciszy, zerknęła na mnie.
- No to?... – zaczęła. – Co dalej?
- No to – kontynuuję, - biorąc pierwsze lepsze ogłoszenie na tapetę: „Brunetka, brązowe oczy..”
- Brunetką to ty byłaś przed pierwszym farbowaniem – znów mi przerwała. – Potem to nawet ruda byłaś.
- Ale nigdy marchewkowa – zaprotestowałam. – I „Wiesia – wisieńka” też byłam, przyznaję, ale teraz już jestem prawie jak oryginał.
- Prawie – staksowała mnie wzrokiem.
- No przecież bez sensu by pisać, że to mahoń, bo dla faceta to i tak jeden kit – zmarszczyłam brwi.
- No dobrze już, dobrze – próbowała załagodzić sytuację. – To jak to leciało z tą brunetką?
- No jakoś tak, że 177 na 67, na 89, na 72, na…
- Ej no! Doktorat z matematyki chcesz pisać, czy meble na allegro wystawiasz? – stuknęła widelczykiem o talerzyk.
- No, ale tam tak było – wyjąkałam.
- Czyli jednak czytałaś – uniosła brwi.
- No dobra, rzuciłam okiem – wywróciłam artystycznie oczami.
- Nie no, ok. Pewnie nawet dokładnie przestudiowałaś od pierwszego do ostatniego, ale nie ważne. Przecież te cyferki to bzdura jakaś. Zalety kobieto! O zaletach trzeba napisać. Przecież znaczna większość tych z ogłoszeń to chodzące ideały, wysokie, nie pryszczate, bez nadwagi, zobowiązań i takich tam – zamachała ręką, jakby się od muchy odganiała.
- A... – odpowiedziałam inteligentnie pełnym zdaniem. – No a co z rodzynkami? – szepnęłam.
- A to ja mogę zjeść – odparła bez zająknięcia, zgarniając wszystkie na swój talerzyk.
- Nie, kto je zje, tylko, że..
- Że nie lubisz? – zerknęła zza filiżanki tym razem. – Cóż. Każdy ma jakieś małe tajemnice.
- No tak, małe… - westchnęłam. – Choć te rodzynki to i tak nic w porównaniu z tą cholerą co we mnie siedzi.
- Zawsze można by napisać, że jesteś kobieta – wulkan, ale zapewniam, że zostanie źle zrozumiane –wpakowała do ust kolejną rodzynkę.
- Chyba raczej bomba ze spóźnionym zapłonem – jęknęłam walcząc z ostatnim kawałkiem sernika. – No to jak pani profesor, twoim zdaniem, takie ogłoszenie miałoby wyglądać, hm?- podniosłam wymownie brwi.
- A ja wiem – zastanowiła się chwilę. – Że miła, po trzydziestce, pozna sympatycznego pana…
- Taaaa…. „Dla sympatycznego pana Miecia z turnusu trzeciego..” – przerwałam jej naśladując niejakiego Wojciecha M. – A tak w ogóle, to co ja tak ciągle na tapecie? – stuknęłam palcem w blat stołu. – Ciekawe, jak by twoje wyglądało?
- A co ja bym tam niby miała napisać? – spojrzała zdziwiona, powtarzając niemal dokładnie moje własne słowa.
- A choćby to, że lubisz sernik z rodzynkami – wyszczerzyłam zęby.
- Jesteśmy stuknięte – pokręciła głową krztusząc się ze śmiechu.



czwartek, 28 stycznia 2010

jeden telefon i proszę :)


Z radością stwierdzam, że rzekomo najbardziej depresyjny dzień w roku dla nikogo z Was takowym nie był:) Jak miło stanąć okoniem wobec naukowych tez i wyliczeń:)
Wdepnęłam dziś na chwilę do szkoły. To znaczy, w założeniu miała to być chwila. Jeden telefon – przyjdź, pomóż, bo nie wyciągamy. O śpiewanie chodziło. A na poniedziałek jakaś większa kuratoryjna impreza się szykuje. No to poszłam. Choć nie ukrywam, że z duszą na ramieniu.
Na dzień dobry wpadłam na Wicedyrekcję od planu. A czułam od rana, że kogo jak kogo, ale ją spotkam. Śmiała się, gdy poprosiłam, by od września rozpisała mi lekcje od 8 rano, żebym miała większą motywację do wczesnego wstawania. Bo póki co otwieram oczy, gdy cały cywilizowany świat jest już po drugim śniadaniu i trzeciej kawie… A potem wdepnęłam na drugą Wicedyrekcję. Naszą szkolną psycholog, z którą rozmowy zawsze wyglądają co nieco dziwacznie. I nie zawiodłam się tym razem:) Zważywszy na okoliczności mojej obecności, otrzymałam nowy, w innych okolicznościach, niezwykle jednoznacznie brzmiący przydomek: „Panienka na telefon”. Bez komentarza zostawię:) Bo na to weszła Główna Dyrekcja i zaśmiewała się do łez z naszej rozmowy, w której padło tyle wieloznaczności, że ktoś z zewnątrz mógłby pomyśleć, że mróz nam zaszkodził. Ale przy okazji dowiedziałam się, że moja koleżanka – historyczka, już czeka niecierpliwie aż wrócę, by sama mogła się zaszyć w czterech ścianach własnego mieszkania w kolejnym roku.
A sama próba? Hmmm… Cud, miód i orzeszki, że tak powiem. Tylko w poniedziałek chyba od 8 rano będę wyć jak wilk do księżyca, żeby potem powyciągać te wszystkie górne nutki. Chociaż, chociaż – w niedzielę ma być pełnia, więc może zacznę w nocy:) Ale jak zaśpiewałyśmy z panią Sztuką, na dwa głosy, a cappella, ale z polskim tekstem, [TO], to aż uczniowie zamilkli. Ha! Miło połechtało własną próżność:) I chór załapał co i jak. Uff… I też zaśpiewał na dwa głosy, uff… I oby tylko w poniedziałek wyszło jak dziś.
I z chwili zrobiły się ponad dwie godziny. A potem jeszcze siadłyśmy przy kawce. I zostałam dokształcona w temacie nowych plotek i ploteczek. A przy okazji pomogłam koledze – fizykowi wiązać sznureczki do szatniowych numerków (ja też nie widzę związku między szatnią i fizyką, ale widać aż tak bardzo nie odwykłam, skoro nie zadawałam oczywistych pytań). A potem już zaczęło się zmierzchać, co było wyraźnym sygnałem, że czas zgasić światło i pójść do domu. Trochę tęsknię. Przyznaję. Ale nie na tyle, by wracać natychmiast. Przede mną jeszcze dłuuuugie miesiące. I mam zamiar je wykorzystać maksymalnie. Choć może nie tak, jak wydawało mi się to kilka miesięcy temu. Ale jest dobrze. Pod wieloma względami. Choć życie to jednak zbiór wielkich niespodziewajek.
 


wtorek, 26 stycznia 2010

dzień, jak co dzień


Podobno dziś był najbardziej depresyjny dzień w roku. Podobno. Jeżeli niżej podpisana powinna dzisiejszego dnia wpaść w depresję, to bardzo wszystkich zainteresowanych przeprasza, że tego nie zrobiła. Co prawda powodów kilka by się znalazło. Gdybym się bardzo uparła. Bo czyż nie jest wystarczającym powodem do popadnięcia w czarną rozpacz fakt pomachania żółtemu kuperkowi autobusu, który jak na złość, dziś przyjechał przed czasem? Czyli przede mną też. No i wynikający z tego powodu fakt drugi – konieczność przemaszerowania na drugi koniec wsi, na drugi przystanek. A to wiązało się nie tylko z niedogodnością typu oblodzone chodniki, które rzadko są dla mnie łaskawe, ale też z tym, że przed wejściem do autobusu trzeba było sprawdzić jego numer. Bo z mojego Grajdołka, tylko trzy dojeżdżają do centrum Metropolii. Przy innych czeka przesiadka na granicy. I w tym momencie pojawia się depresyjny powód numer trzy – chyba czas wyjąć okulary z torebki i założyć na nos, bo o mało nie przegapiłam właściwego autobusu… Zamiast 77 zobaczyłam jakimś cudem 44…
Ale przysłowiowymi gwoździami do trumny powinny być informacje, że znów trzeba będzie iść do szkoły, bo jestem niedouczonym belfrem. Studia, dwie podyplomówki, kurs kwalifikacyjny i milion pięćset innych kursów – i dalej za mało…
I że zima nie odpuści przed Wielkanocą…
Ale nie będę się upierać. Bo nie chcę. Bo dzień był normalny, jak każdy inny. Choć może nie do końca. Bo Krzysiu przyszedł na zajęcia, Paulina się zaręczyła z Krzyśkiem, Szwagrowski dostał w końcu umowę, a gorąca czekolada u Costy smakowała jak zawsze bosko…

A w duszy, jak zawsze, coś tam sobie gra:)
  
 roza 


niedziela, 24 stycznia 2010

i...


I odtrąbiłam koniec ery świątecznej. Panna Zielona została pozbawiona bombek, łańcuchów i światełek, wepchnięta brutalnie do kartonu i odstawiona do schowka. Do grudnia. Broniła się ile sił w sztucznych igłach, więc w efekcie wyglądam, jakbym stoczyła walkę z kotem;)
I obejrzałam film. „Zmierzch” znaczy się. I to był największy błąd jaki zrobiłam. Za szybko, za świeżo. Za dobrze pamiętałam książkę. I to ją wolę. Zdecydowanie. I niech mnie ktoś następnym razem zwiąże, gdy mi przyjdzie do głowy wyrywać się do oglądnięcia kolejnych części.
I to dopiero były nocne Polaków rozmowy. O-ja-cie…. Brakowało mi tego. Choć w takiej formie to nigdy nie było. I w ogóle czemu ja tyle mówiłam? ;)



piątek, 22 stycznia 2010

znowu


Co „znowu”? Znowu się zaczytałam. A jak się zaczytam, to tracę zupełnie kontakt z rzeczywistością. Zapominam, że jestem głodna, że jest coś takiego jak telewizor, komputer a nawet telefon. Rzadko rzucam się na nowości wydawnicze, czy biegnę upychać się do kolejki na premierę filmową. Zazwyczaj czekam, aż kino się przeludni i kolejka do wypożyczenia książki w bibliotece zmaleje. Potem słyszę, że „mam zapłon”, ale czy muszę iść za dzikim tłumem?
Tym razem chyba poszłam:) Larsson już niecierpliwie przebiera drobnymi stópkami trochę ponad dwudziestu setek stron, strosząc z półki grzbiety opasłych tomisk. Ale skoro ja na niego tyle czekałam, to teraz on może poczekać na mnie kilka godzin. Póki co, odpłynęłam z Bellą i Edwardem. Dobrze mieć bibliotekę pod nosem, a w bibliotece swoje byłe uczennice:) Jeden telefon z hasłem „Jest” - i 5 minut później już siedziałam na własnym łóżku, przyglądając się okładce i zastanawiając się, co takiego ma w sobie ta książka, że tak trudno ją wypożyczyć… 
Czy zostanę zlinczowana, gdy powiem, że to taka „Ania z Zielonego Wzgórza” XXI wieku? Przepraszam za porównanie, ale tak mi się skojarzyło. Będąc nastolatką, ja i moje koleżanki, namiętnie rozczytywałyśmy się w historii Ani, zastanawiając się „Pocałują się, czy nie?”. „Będzie z Gilbertem, czy nie?” Dzisiejsze nastolatki ( i nie tylko, hihi) z wypiekami na twarzy czytają o niemożliwej wprost miłości zwykłej dziewczyny do niezwykle przystojnego wampira i zadają sobie podobne pytanie: „Będą razem, czy nie?”. Sama nie mogę się doczekać finału. A przede mną jeszcze czekanie na kolejne tomy. Cóż. Kolejka:)
Ale miło było zaczytać się bez pamięci. Przez te kilka godzin czytania, znów miałam 17 lat. I do tego, zupełnie bezwiednie, znalazłam pewne podobieństwa:) Może nie siałam spustoszenia na wuefie, ale zdarzyło mi się w liceum doprowadzić do łez profesora, podczas ćwiczeń akrobatycznych na równoważni. Wszystko było w porządku, cały układ prawie idealny, dopóki nie zrobiłam tzw. „jaskółki”. Roześmiał się wtedy swym tubalnym głosem stwierdzając, że wyglądam raczej jak zestrzelony Messerschmitt niż jaskółka:) Zagrożeniem byłam jedynie może dla własnej drużyny podczas gry w koszykówkę, gdyż nigdy nie umiałam trafić do kosza ( i dalej nie umiem…). No i na rękach ani na głowie nie stawałam. Prosiłam o zaoczne wpisanie odpowiedniej oceny, bo żadna siła do dziś nie jest mnie w stanie przekonać, że to normalne, by głowa była tam, gdzie być powinny nogi i odwrotnie...
Do dziś jednak idąc ulicą nie rozglądam się na boki, tylko patrzę pod nogi. I to dosłownie. I to nie dlatego, że jestem chorobliwie nieśmiała. Ale dlatego, że jestem w stanie zaplątać się o własne nogi i nawet na prostej drodze potknąć o czubki własnych butów. Jedna dziura w chodniku – inni wyminą, a ja do niej wejdę. Po schodach też schodzę ( i wchodzę…) tylko obok poręczy, ze wzrokiem utkwionym w stopy. Wystarczy bowiem jeden spontaniczny rzut okiem w bok i… mknę w dół z prędkością światła … Taki mój urok:) 
Właśnie – urok. Po wczorajszym ślęczeniu nad książką, sama dziś roztaczam urok wampirzycy, z przekrwionym wzrokiem i przecudnej urody cieniami pod oczami. Mróz na dworze był zatem dziś dla mnie wyjątkowo zbawienny. Obudziłam się w jednym momencie. Bo przecież w końcu kiedyś i tak trzeba się obudzić z najpiękniejszego snu. I w rzeczywistości urocze wampiry po jakimś czasie okazują się świetnie zakamuflowanymi, nieromantycznymi pijawkami. Albo to ja mam takie szczęście przyciągać takowych… A z całej wampirzej rodziny i tak największą, nieodgadnioną dla mnie miłością, darzą mnie greckie komary:)



poniedziałek, 18 stycznia 2010

co za dzień...


Jak to dobrze, że dzień się już kończy. A zapowiadało się niewinnie. Nawet obudziłam się tak dziwnie wcześnie, czyli koło ósmej… (słownie napisałam, żeby wątpliwości nie było).
Od rana sypał drobny śnieg, temperatura trochę na minusie – ot, zima. W głowie helikopter od rana (jakiś halny znowu, czy co?), ale byle przetrwać do wieczora. Autobus jak zwykle się spóźnił, bo ja byłam tym razem na przystanku wcześniej. Gdybym wyszła na tzw. „styk”, to pewnie bym goniła za nim do przystanku, bo byłby minutę przed czasem… No i od razu na dzień dobry (a raczej dobry wieczór, bo już po 17 było…), tydzień przed testem, dowiaduję się, że mój dobry kolega Krzysiu, zrezygnował z angielskiego :( No i jak ja biedna teraz z tym nieszczęsnym listeningiem sobie poradzę? Przecież to bełkot jakiś, z którego nijak słowa wyłowić się nie da… Postanowiłam wysłać mu okazjonalnego smsa, żeby nie myślał, że koleżanka, od której ściągał gramatykę, o nim zapomniała. I oto wtedy właśnie, mój namacalny el dżi kuki, dostał małpiego rozumu. I choć go usilnie stukałam palcem tu i tam – nie chciał się nawet odblokować. Już wcześniej nieraz wyprawiał jakieś czary – mary przy pisaniu sms-ów, bo np. przyciskałam „j” to mi się pisało „a”, albo zamiast spacji nagle wysyłał mi niedokończonego smsa, ale tego, co wymyślił dziś, to sama bym nie wymyśliła. Zawsze mówiłam, że sprzęt elektroniczny mnie ewidentnie nie lubi i właśnie uzyskałam kolejne potwierdzenie na ową tezę. Nie tylko, że nie reagował na moje pukanie i wołanie „Hallo!” (wiem, wyglądałam co nieco dziwnie), to wyłączyć też się nie dał… Więc kobiecym sposobem – wyjęłam z niego baterię. „Może zamarzła?” – pomyślałam z troską. Ogrzałam w łapkach, włożyłam z powrotem i… I jak wpisać pin, skoro naciskam 7 a podświetla się 3?... Cud, że się w ogóle coś podświetliło…
Poskładałam go w całość, żeby czegoś, nie daj Boże, nie zgubić i przetrwałam do końca zajęć. (Właśnie się przeprosiłam ze starą, dobrą nokią. Tylko muszę się odzwyczaić od macania ekranu…).
Gdy wyszliśmy, mróz był jakby trochę większy, a już na pewno śnieg sypał bez opamiętania. Właśnie zdawałam Ewie relację z tego co mnie spotkało, gdy nagle wyminął nas jakiś facet. Chyba mu się bardzo spieszyło, bo kurtka rozpięta, prawie biegł, by nas wyprzedzić. I nagle… Jak się nie odwróci, jak nie zaświeci klejnotami… Nosz matko jedyna! Mróz, śnieg, pełno ludzi, bo to główny deptak metropolitalny, a ten…
- Skurczył się z zimna? – usłyszałam nagle własny głos.
Facet był zaskoczony jeszcze bardziej niż ja. Jak się szybko znalazł, tak szybko zniknął. Ewa spojrzała na mnie zdziwiona.
- Nic, panu się coś pomyliło – odpowiedziałam, na jej nieme pytanie. Ale w środku aż się we mnie gotowało.
Mocny akcent na koniec dnia. Nie ma co. I oby już nic więcej mi się dziś nie przytrafiło. Może lepiej, dla pewności, pościągam to co wisi nad łóżkiem. Jeszcze mi coś w nocy spadnie na głowę…




sobota, 16 stycznia 2010

Jaki będzie los baranka?


No i jestem. Trochę się działo przez ten czas. Spróbuję to jakoś ogarnąć, choć pewnie będzie trochę przydługawo… Za co z góry (i z każdej innej strony) przepraszam.
A zatem przeżyłam gołoledź, choć drobiłam po chodniku jak gejsza, od czasu do czasu przyjmując pozycje wyjściowe do toeloopa czy innego salchowa…. Przeżyłam też zawieje i zamiecie, choć z perspektywy okna świat był bardziej romantyczny i bajkowy niż z poziomu chodnika. Tam trzeba było brodzić po zaspach jak czapla wśród sitowia. Właściwie do dziś niewiele się zmieniło w tym temacie, bo mamy dwa w jednym, czyli lód pojawia się znienacka spod warstwy czegoś śniegopodobnego i… I w ten właśnie sposób przejechałam niedawno na pięcie całe przejście dla pieszych, a przed oczami miałam już wizję siebie w jakimś kołnierzu ortopedycznym lub innym gipsie.
A skoro o wygibasach mowa. Siedząco - leżący tryb życia zdecydowanie mi nie służy. Nie, nie tyję, ale tu strzyknie, tam strzeli. No i trzeba się przygotować do ponownego przemierzania kilometrów na trasie: pierwsze – trzecie, trzecie – boisko, boisko – pierwsze – trzecie, kilka razy dziennie. Wchodzenie po schodach męczy tylko na początku, potem już przychodzi coś, co fachowcy nazywają „kondycją”. Czy zaczęłam ignorować windę? Nie, jeszcze nie:) Ale zaczęłam machać odnóżami – sztuk cztery, nazywając to „gimnastyką”. Po pierwszym dniu czułam się, jakby mnie jakaś świńska czy inna kozia zaraza dopadła. Bolały mnie mięśnie, o istnieniu których nie miałam pojęcia. A teraz już nic nie boli. Czyli powoli i do przodu. Obczytałam się, posprawdzałam opinie bardziej doświadczonych w temacie, dobrałam odpowiedni zestaw ćwiczeń, by nie zostać w pozycji siedzącej, bo mi np. dysk wypadł, albo jeszcze jakieś inne nieszczęście się przytrafiło. Póki co – bawi mnie to i oby tak zostało.
Wielką, ba – ogromną nowością jest to, że w końcu administracja odpowietrzyła piony z centralnego ogrzewania. Fakt godny odnotowania. Trzecią zimę spędzam na Wichrowym Wzgórzu. I bezbłędnie przez cały ten czas odgadywałam, bez dotykania kaloryferów, rozpoczęcie i zakończenie sezonu grzewczego, ewentualne awarie centralnego i wyłączanie tegoż. Skąd? Otóż cały sezon grzewczy piony centralnego ogrzewania szumiały, mruczały, buczały itd. Wzywanie panów od odpowietrzania kaloryferów nic nie zmieniało ani w kwestii mruczenia w rurach, ani w kwestii moich niegrzejących grzejników (panowie ciągle powtarzali, że szumi, bo… musi…). Na 8 żeberek w pokoju notorycznie grzało jedno i trzy czwarte drugiego. Czasem, w chwilach wielkich kaloryferowych uniesień, rozgrzewały się trzy i jedna piąta czwartego. W kuchni sytuacja była bardzo podobna, choć trzecie prawie nigdy nie było gorące, a raczej ledwo letnie. Pozostałe zimne, lodowate wręcz. W tym roku po raz pierwszy, po miesiącu od rozpoczęcia sezonu grzewczego, rozhulały się wszystkie żeberka! Rozpusta normalnie! Ale tylko, gdy kaloryfery włączone były na full, po przykręceniu termostatu, sytuacja wracała do normy… Tuż przed świętami rury przestały buczeć i bez sprawdzania, w sensie dotykania, wiedziałam, że znowu jakaś awaria i wyłączyli centralne. Faktycznie – na dworze -20, a w mieszkaniu lodowato. Uciekłam do Rodziców. Wieczorem, zaraz po wejściu do mieszkania usłyszałam znajome mruczenie w rurach – czyli po awarii. Ale też po mojej radości z grzejących wszystkich żeberek. Sytuacja wróciła do normy. Pocieszałam się jednak myślą, że skoro wtedy się rozgrzały to i teraz pewnie potrzebują czasu. Aż tu dnia pewnego, jakoś kilka dni po Nowym Roku , usłyszałam stukanie po kaloryferach. Pomyślałam, że znowu któryś sąsiad robi remont – bo my, tu w klatce, drogą kropelkową przekazywaliśmy sobie wirusa remontowego. I chyba połowa lokatorów, w ciągu ostatnich kilku miesięcy, zrobiła jakiś mniejszy lub większy remont w mieszkaniu. Ale wraz z narastaniem stukania, cichło mruczenie rur.
- Pięknie! – pomyślałam – Znowu awaria….
Ale choć szumieć przestało całkowicie, zimniej nie zrobiło się ani trochę. Obmacałam kaloryfery – bez zmian, grzeje połowa.
- Za wcześnie by ostygły – pomyślałam.
Po niecałej godzinie, gdy cisza stawała się coraz bardziej niepokojąca, sprawdziłam raz jeszcze. Dotknęłam rur z pionu – gorące. Go-rą-ce! Nie „bardzo ciepłe”, a gorące… Kaloryfery bez zmian. Dziwne – nie szumi, a grzeje… Czyżby ktoś w końcu odpowietrzył piony?
Zadzwoniłam do tych magików od centralnego. Dodzwoniłam się za piątym razem. Umówiłam się na kolejną sesję odpowietrzania moich niegrzejących kaloryferów. Pan pojawił się na drugi dzień rano, witając mnie od progu grzecznym „Znowu pani?"... Owszem, ja. Królowej angielskiej się spodziewał, czy jak? Kaloryfery oczywiście znów były zapowietrzone. Ale od tamtego dnia grzeją wszystkie żeberka! I to bez względu na cyferkę na termostacie. I rury nie szumią. Ale właśnie dziś rano przywitało mnie znajome pomrukiwanie… Tym razem to na pewno moje kaloryfery… Ale grzeją w całości. Są nawet bardziej niż gorące. Mam się zacząć bać?... 
Czy teraz jest u mnie cieplej? Niewątpliwie. Choć ja zimnokrwista istota jestem i podczas, gdy wszyscy moi goście zawsze rozbierali się do ostatniej koszulki, ja – odwrotnie proporcjonalnie, wkładałam kolejną warstwę swetrów:) Ale doskonale rozumiem wszystkich przekraczających moje skromne progi. Sama, ledwo wejdę, zdejmę kurtkę, buty, odwinę metry szalika – jestem mokra jak spod prysznica i mówię sobie „O matko, jak tu ciepło”. Potem wystarczy, bym zrobiła kilka kursów po mieszkaniu: tu odkurzyć, tam wytrzeć, coś upichcić, umyć naczynia, wyprasować itd., a sama jestem w momencie w krótkim rękawie. Ale wystarczy dłuższy czas w bezruchu (jak choćby teraz…) i najchętniej włożyłabym nawet rękawiczki, bo dłonie robią się lodowate. Cóż, ten typ tak ma i pewnie nic pod tym względem się nie zmieni.
Chyba na dziś wystarczy, prawda? To na koniec jeszcze mały konkursik nawiązujący do tytułu posta.
Przy kluczach do mieszkania wisiała swego czasu żaba. Zielona, jak na szanującą się żabę przystało. Fajtała kończynami, bo wielka była i łatwo było w torebce namacać. Oślepła biedaczka pewnego dnia na amen. Jak stwierdził mój złośliwy Brat – żab wolał oślepnąć, niż w królewicza się zmienić… Aż w końcu księciunio odpadł od kluczy… Trudno. Potem był króliczek. Różowy – a jak. Z dużymi uszami. Też fajtał odnóżami i również był łatwy do lokalizacji w torebce. Stracił głowę. Dla ślepej żaby? Nie mam pojęcia. Leżą w każdym razie obok siebie na półce, jak dwa nieszczęścia. Teraz zaś jest era baranka. I wcale nie białego ani czarnego. Soczyście zielony, dający po oczach, choć szkoda, że nie świeci w ciemności. Ciekawie by wyglądał w ciemnym przedpokoju… Też fajta długimi łapkami i namacanie go w torebce nie sprawia większych kłopotów. Pytanie konkursowe brzmi: Jaki będzie los baranka? :)



środa, 6 stycznia 2010

syndrom "dwanaście - siedemdziesiąt siedem"


Zawyło, zakurzyło i po kilku minutach zdjęcia zawisły na z góry upatrzonych pozycjach. Uff… Dłużej zmiatałam kurz z podłogi, niż trwało samo wiercenie:)
W ten sposób moje zapędy udoskonalania tego co zastałam tu 4 lata temu, zostały mocno ograniczone. By nie powiedzieć, że właśnie się skończyły. Przynajmniej na jakiś czas. Póki znów czegoś nie wymyślę. Właściwie, to cały czas wymyślam, tylko z realizacją trzeba poczekać. Zrobić przerwę, odsapnąć, zebrać siły i środki, i wtedy znów można będzie wywracać wszystko do góry nogami.


No tak, przerwa… Postanowiłam bowiem zrobić przerwę także w pisaniu. Obiecałam uprzedzić, więc to robię. Dopadło mnie jakieś zmęczenie materiału. I trochę spraw do załatwienia, ciągle odkładanych na „potem”. I takie różne inne dziwne sprawy składające się na stan, który Ewa na użytek wewnętrzny nazwała syndromem „dwanaście – siedemdziesiąt siedem”. 
Wrócę. Za tydzień, dwa… Tzn. do pisania wrócę. Bo do Was będę wpadać na kawę:) Tylko jakoś do pisania mnie ostatnio nie ciągnie.

Dziś zaś, do wieczornej filiżanki kawy lub herbaty proponuję, chyba przez wielu zapomniany, akcent muzyczny. Tak trochę przewrotnie. A może nie. Interpretacja dowolna:)


 kawa 


Do zobaczenia:)




niedziela, 3 stycznia 2010

duże też może być piękne


Siedząc u Costy nad wiaderkiem cappuccino, wypowiedziałam głośno ciche życzenie zakupu jakiegoś obrazu na ścianę. No – może słowo „obraz” przy moich zdolnościach finansowych, to trochę za dużo powiedziane, ale jakieś takie namalowane „coś”, w ramce. Ładne, ale nie cukierkowe. Bo ściana pusta. I tak mało przytulnie.
Ewa zaoferowała się coś namalować. Ale za chwilę się wycofała:
- Bo ja tylko kwiatki umiem….
Mogą być i kwiatki. Cokolwiek. Wybredna nie jestem. 
Ale po kolejnym łyku spienionego napoju zaproponowała inne rozwiązanie:
- Przecież zrobiłaś tyle zdjęć na wakacjach. Włóż któreś w antyramy i powieś. W albumie i na monitorze komputera wyglądają całkiem, całkiem, to czemu na ścianie mają tak nie wyglądać?
Dobrze mądrego posłuchać. Właściwie nie miałam problemów z wyborem. Mam swoje ulubione zdjęcia. Tylko nagle z planowanych trzech, zrobiło się pięć.
Gdy pani fotograf z tajemniczym uśmiechem na twarzy wręczyła mi do ręki kopertę, niezbyt wiedziałam czego się spodziewać po wyjęciu jej zawartości. Z lekko drżącą ręką wyjęłam zdjęcia i… rozpłynęłam się całkowicie. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. 
Przytargałam do domu pięć antyram, trzy arkusze czarnego brystolu, rozsiadłam się na dopiero co wypranym dywanie i… I tego się nie da opisać. Już format zdjęć zrobił swoje. Teraz zaś zadawałam sobie pytanie, czy to na pewno ja robiłam te zdjęcia. Niby te same, a jednak całkiem inne!
Zadzwoniłam po Tatę. W Sylwestra rano zjawił się z wiertarką. Udarową, bo inna nie dałaby rady moim ścianom. Mieszkam bowiem w bunkrze przeciwatomowym, gdzie każda ściana jest zbrojona chyba podwójnie. I o zwykłym przybiciu gwoździa do ściany mogę zapomnieć.
Szybkie decyzje, gdzie co ma wisieć i do roboty. Roślinki zawisły, choć już prawie, prawie, a trzeba by skapitulować. Przyszła kolej na tematykę morską. Ta miała zawisnąć nad kanapą. Miała. Przymierzyliśmy co i jak. I… Zbrojenie? No to obok. Kilka sekund później złamane wiertło niebezpiecznie szybowało w kierunku choinkowych bombek.
Czekam na miłego pana majstra. Obiecał przyjechać z młotem udarowym. Jak on nie pomoże, to zostanę z dwiema artystycznymi dziurami w głównej ścianie pokoju i antyramami na fotelu. Aż w końcu przykleję te antyramy do ściany jakimś super klejem...