sobota, 31 stycznia 2009

dobre i złe strony podwyższonej temperatury

Tak, tak:) Właśnie czytasz bloga największego geniusza, jaki kiedykolwiek stąpał po tym ziemskim łez padole :D
Otóż, jako dobry pracownik, choruję zazwyczaj w dni wolne od pracy, czyli weekendy, ferie, święta i ewentualnie wakacje. I niniejszym własnie, trzeci dzień męczę się z jakimś paskudnym czymś grypopodobnym. Bo co jest najlepsze na ferie? Fervex oczywiście (i to wcale nie miała być reklama...) Co prawda gorączka w wymiarze 37.5 to u mnie niemal stan utraty świadomości, ale po raz pierwszy mi to wyszło na dobre.
Po nieprzespanej czwartkowej nocy, gdy już trochę doszłam do siebie, usiadłam pokornie przed komputerem, wychodząc z założenia, że im prędzej uporam się z całą robotą, tym szybciej będę mieć normalne ferie. Otworzyłam Konstytucję, wyjęłam podstawę programową z historii i zaczęłam się wczytywać [moje zadanie nr 2 na ferie brzmiało "Prawa człowieka a podstawa programowa z historii" - bez komentarza proszę...]. Kompletnie nie wiedziałam, z której strony to ugryźć. Im bardziej się wczytywałam, tym bardziej bolała mnie głowa. A im bardziej bolała mnie głowa, tym robiło mi się coraz bardziej gorąco. I to mnie zaczęło zastanawiać.
- Jak to gorąco? Przecież siedząc przed komputerem zawsze zakładałam najgubszy sweter, bo marzłam. Więc czemu dzisiaj siedzę w krótkim rękawku i płonę jak piec martenowski?
Poszłam po termometr.
- No pięknie - pomyślałam. - Gorączka... Ale jak już zaczęłam, to skończę. Przynajmniej szkic zrobię. Choć numerki artykułów i treści nauczania wypiszę, a same treści dopiszę, gdy już bedę w stanie myśleć i ruszać palcami.
Nie mam pojęcia, jak wyłączyłam komputer i jak znalazłam się w łóżku... Jak obudziłam się rano miałam uczucie, że głowę mi przez noc podmienili, bo była dziwnie ciężka. Ale przynajmniej temperatura spadła. Za to gdy załaczyłam komputer - oniemiałam! Przeczytałam raz i drugi, a potem trzeci. Wszystko było napisane! Żadnych numerków, po prostu zrobione! Spojrzałam na godzinę zapisania dokumentu - zajęło mi to raptem 3 godziny, a wszystko łącznie objęło... 38 stron... Szok! Nie pytajcie, jak to zrobiłam, bo nie pamiętam:D Nie wiem ile by mi to zajęło czasu w stanie "bezgorączkowym", ale nie istotne:) Jest zrobione i to całkiem z sensem:)
Na fali radości, że mam normalne ferie, wieczorem pojawili się u mnie Goście. Tacy przez duże G. Bo ich widok w moim przedpokoju spowodował, że przez moment się zastanowiłam, czy to nie efekt rosnącej wieczorem gorączki:) W każdym razie tego wieczoru mój geniusz ujawnił się po raz drugi:)
Poróbował ktoś podsmażyć kiedyś mięso do spaghetti nie zapalając gazu? Nie? A ja tak!:)
Prawie popłakałyśmy się ze śmiechu, gdy po 5 minutach mieszania mięsa na patelni zorientowałam się, że nie zapaliłam palnika:) Na samo wspomnienie tamtej chwili, do teraz mam niekontrolowane ataki śmiechu:) Jestem wielka i genialna:) Jeszcze przyszłe pokolenia będą opowiadać o tym anegdoty. No ale coż - jestem jedyna i niepowtarzalna, a z gorączką, już całkiem nie do podrobienia:)
Dziś nie mam zamiaru nic gotować ani wypełniać żadnych tabelek. Dziś mam zamiar się polenić za wszystkie czasy i śmiać się sama do siebie na wspomnienie wczorajszego dnia:)

czwartek, 29 stycznia 2009

Morfeusz chyba nie lubi cappuccino...

Zdarzyło mi się o tej nieludzkiej porze wyłączać komputer, ale załączać - nigdy. W telewizorni oczywiście nic nie ma... Wpatrując się w sufit zdążyłam więc sobie w wyobraźni przemeblować pokój, przemyśleć wszystkie za i przeciw przestawienia komputera i ustawienia łóżka - i nic. Nawet "smutasy" z mojej mp3 nie pomagają... Siedzenie w oknie też nie. Ciemno. Śnieg tylko zaczął prószyć. Może do rana napada na tyle, że będzie biało. W sumie już jest, ale jeszcze nie tak, jak powinno:)
Jak tak dalej pójdzie to zacznę chyba robić porządek w tym stosie papierów obok mnie i za jakieś dwie godziny będę mogła sobie zaśpiewać "Blues o czwartej rano" SDM-u.
To chyba wszystko przez to cappuccino:)Choć dziwię się, bo nawet kawa tak na mnie nie działa i zasypiam po niej bez problemu. Otóż wlałam w siebie prawie pół litra tego cudownie spienionego napoju, wcale nie myśląc o tym, że jest tego aż tyle. Choć filiżanka wyglądała jak małe wiaderko:) Ewa przezornie wzięła mniejszą porcję i mam nadzieję, że teraz śpi, a nie liczy klepek na podłodze. Ja już nie mam czego liczyć. Chyba, że ilość kryształków cukru mieszczących się w łyżeczce do herbaty, ale to jest zadanie dla kogoś innego. Mam nadzieję, że kiedyś policzy:)
Pierwszy tydzień ferii już prawie minął. Nie mogę powiedzieć, że cierpię na nadmiar wolnego czasu. Ciągle się coś dzieje, tzn. ciągle coś robię. Prawie połowę papierkowej roboty mam już za sobą, zostało najgorsze, ale też jeszcze jest trochę czasu. Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu uda mi się gdzieś pojechać, bo jak się porządnie przewietrzę, dotlenię i zmęczę, to mi dobrze zrobi. W poniedziałek postanowiłam się dotlenić i zmęczyć domowym sposobem, i wzięłam się za mycie okien. Owszem, pomogło - padłam razem z drabiną, ale obie przeżyłyśmy:) Dziś (wczoraj) był jedynym dniem, kiedy wiedziałam, że gdzieś wybywam, bo zaplanowałyśmy ten babski dzień już tydzień temu. Ale, że będę teraz po nocy siedzieć i stukać w klawisze, nie wymyśliłabym nigdy:) Jutro (dzisiaj) nigdzie nie idę, więc pewnie odeśpię. Grunt, że nie trzeba wstawać to pracy. O tak! Jak ja nie lubię dźwięku budzika...

niedziela, 25 stycznia 2009

"Każdy swoją Anatewkę ma...

...z której go wypędził los" - Edyta Geppert śpiewa to z taką pasją, z jaką ja oglądam pewien film, z Anatewką w tle właśnie.
"Skrzypek na dachu" - niesamowita opowieść o czasach, które już nie wrócą. Swaty, tradycyjny weselny taniec z butelkami, obyczaje i tradycje dla wielu egzotyczne i kompletnie niezrozumiałe. A do tego łapiąca za serce muzyka i teksty, które powtarzam niemal równocześnie z aktorami. Bo w końcu "Nawet biedny krawiec ma prawo do odrobiny szczęścia":) Nie wiem ile razy widziałam ten film, ale za każdym razem, gdy go oglądam całkowicie tracę kontakt z rzeczywistością.
Z uśmiechem na twarzy przyglądam się zabawnym dialogom Tewje z Bogiem. Zresztą sama czasem się przekomarzam z Nim w taki sposób. Spoglądam w górę i mówię np.: "Panie Boże, ja wiem, że Ty wiesz lepiej, ale czy może być choć raz po mojemu?" A jak już jest po mojemu, czyli nie zawsze dobrze, z grymasem niezadowolenia podnoszę wzrok mówiąc: "No dobra, dobra, ale przecież wcale nie musiałeś mnie słuchać" :)
Gdybym nie musiała polować na ten film w telewizji, znałabym pewnie wszystkie dialogi na pamięć. Hmmm... Niedługo są moje urodziny, ale jakoś nigdy nie składałam zamówień na urodzinowe prezenty. Mam zrobić wyjątek?;)
Dla mnie "Skrzypek na dachu" to nie tylko opowieść o odeszłych w zapomnienie sztetlach. Anatewka jest dla mnie symbolem bezpowrotnie minionych czasów. Wielu z nas musiało opuścić swą "Anatewkę", zostawić to co było, by zacząć wszystko od początku. Decyzja trudna, ale nie niemożliwa. Pomagają wspomnienia. To dzięki nim "Anatewki", jakiekolwiek by nie były, mają szanse przetrwania. Bo są w naszych sercach i w pamięci.

piątek, 23 stycznia 2009

..........

Podeszła, by zapytać o zakres materiału, który powinna opanować, aby zaliczyć I semestr. Nie została sklasyfikowana ze względu na nieobecności. Usiadłyśmy i zaczęłyśmy spisywać kontrakt. Po kilkunastu minutach, gdy wszystko było zapisane i podpisane, nagle spojrzała na mnie i zapytała:
- Czy mogłaby mi pani zdefiniować słowo "zaufanie"?
Zaskoczyła mnie tym pytaniem. Nie dlatego, że je zadała, ale dlatego, że zadała je w czasie, gdy sama od kilku dni zastanawiam się nad tym, co to znaczy ufać komuś i gdzie jest granica zaufania. Czy to jeszcze zaufanie, czy może już naiwność? 
Gdybym zakładała z góry, że ktoś mnie ciągle karmi słodkimi kłamstwami, mami obietnicami bez pokrycia - zamknęłabym się w sobie jak ślimak w skorupie i stała się wielkim samotnikiem. Z drugiej strony ogromną naiwnością jest rozpowiadanie na prawo i lewo o swoich sprawach - chyba, że jest się psychicznym ekshibicjonistą...
Dla mnie zaufanie wiąże się z ryzykiem. Zwłaszcza na początku każdej znajomości. Ale jak nie zaryzykuję, to nigdy się nie dowiem co tak naprawdę drzemie w tym człowieku. Jeżeli ktoś się sprawdza w sprawach codziennych, gdy o coś proszę i nawet w odmowie spełnienia moich próśb są racjonalne argumenty, nabieram pewności, że mogę się przed nim otworzyć i wpuszczam go do mojego świata coraz bardziej i bardziej. Myśl o tym, że może jestem oszukiwana, nawet nie przychodzi mi do głowy. Bo nie ma takiego powodu.
A gdy się znajdzie powód?
Wtedy przychodzi rozczarowanie, trudny do opisania ból i ogromny smutek. I szukanie odpowiedzi na pytanie "Dlaczego nie zauważyłam wcześniej, że żeruje na mojej naiwności?". A odpowiedź jest prosta: "Bo ufałam". Czy ktoś sprawdza na każdym kroku swego współmałżonka, przyjaciela, dziecko czy jeszcze kogoś, czy go oszukuje? Czy wyręcza go w różnych sprawach wychodząc z założenia, że i tak tego nie zrobi, albo zrobi źle? Jeżeli to robi to znaczy, że nie ma do niego zaufania. Bo zaufanie to coś trudnego do zdefiniowania. I chyba łatwiej zdefinować jego brak.

wtorek, 20 stycznia 2009

nie ma tego złego ...- itd.

Właśnie próbowałam sobie zalać kawę mlekiem. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, bo tylu ludzi na całym świecie pije kawę z mlekiem, tylko że ja zapomniałam najpierw zalać ją wodą... Ale już wszystko pod kontrolą. Zapach kawy na biurku powoli budzi mnie do życia.
Właściwie powinnam być już od godziny w pracy. Doczytałam wczoraj na liście zastępstw, że muszę przyjść 3 godziny wcześniej, gdyż koleżanka historyczka poległa na froncie walki z grypą i wypisano mnie na lekcje za nią - dziś późno zaczynam. Od 6.30 walczyłam z budzikiem i moją ciężką głową, która nijak nie chciała się odkleić od poduszki, gdy po godzinie zadzwonił telefon. To moja koleżanka, za którą miałam przyjść na lekcje. Zadzwoniła do mnie, żebym nie przychodziła, bo ona od dziś już jest normalnie w pracy. Odprowadziła syna do szkoły i przyszła wcześniej, żeby wkorzystać czas do 8.45 na uzupełnienie zaległości papierkowych po L-4 i bardzo się zdziwiła, że ujęto ja na liście zastępstw. To się nazywa przepływ informacji i czytanie ze zrozumieniem nawet druczków lekarskich... A gdyby nie przyszła wcześniej? Ciekawe jak by z tego dyrekcja wybrnęła...
Oczywiście już nie zasnęłam. Mam po prostu dłuższy dzień. No i mogę sobie coś tu nabazgrać.
W sumie, logując się, miałam zamiar pisać o czymś zupełnie innym, ale to mi jakoś samo się napisało. Więc dopiję kawę i wykorzystam te darowane wolne godziny dla siebie:) Jakby na to nie patrzeć, do piątku wszystkie popołudnia zajęte konferencjami i zebraniami z rodzicami, więc trzeba korzystać z każdej chwili "wolności":)

sobota, 17 stycznia 2009

"Straszny dwór" - czyli jeszcze tydzień do ferii

Na początek chwila prywaty:
Majeczko - sto lat! :) Dobijam się do Ciebie z życzeniami od wtorku, ale jakoś nijak moje komentarze nie chcą się zapisać i cosik je zżera, więc z tego miejsca wszystkiego naj!!! :))
No i teraz do rzeczy.
Opera? Rany... Do dziś jestem pod wrażeniem.  Kolorowo, z rozmachem i strasznie głośno - tak pokrótce oceniły to dzieciaki. Ale zaraz po wyjściu z szatni spytały kiedy pojedziemy znowu - czyli jednak pomysł zabrania ich do opery był trafiony. Jak dla mnie to jeszcze było trochę za wysoko (dostaliśmy miejsca na najwyższym balkonie) i gdyby nie wspomaganie w postaci okularów, to widziałabym tylko kolorowe plamki na scenie ( a tu nagle jedna z dziewczynek odwraca się w czasie przerwy i mówi "Ale ta Stryjenka ma piękne turkusowe oczy".... Jak ona to dojrzała??). I nasi gimnazjaliści zachowywali się naprawdę jak przystało na operę. O odpowiednich strojach nie wspomnę. Ani przez moment nie trzeba było się za nich wstydzić, nawet w kolejce do szatni potrafili utrzymać odpowiedni poziom zachowania. Czego niestety nie potrafili uczniowie innych szkół: wolna amerykanka przy szatni, rozmowy w czasie spektaklu... Wsiadłyśmy do autokaru podbudowane tym, że możemy być dumne z naszych uczniów. 
I to był chyba jedyny pozytywny akcent całego tygodnia. Bo był męczący - jak to na koniec semestru, "studenci" się budzą z zimowego snu i próbują na ostatnią chwilę coś poprawić, więc trzeba przyjść do szkoły wcześniej i wyjść później. A czwartek był wyjątkowy pod tym względem. Z przybytku Sztuki, przez duże S, pojechałyśmy prosto do szkoły na spotkanie z innym rodzajem muzyki - czyli na szkolną dyskotekę, bo nikt z dyrekcji nie pomyślał, że może by tak nas zwolnić z tego obowiązku tym razem i zastąpić kimś innym. No trudno. Uśmiałyśmy się, bo byłyśmy najbardziej elegancko ubranymi osobami na tej dyskotece, że aż nie pasowałyśmy do otoczenia:)
A wczoraj/dzisiaj dłuuuuugie pogaduchy na koniec tygodnia i właśnie próbuję się obudzić z kubkiem kawy przed nosem. Do tego jeszcze stos papierów, na szafce obok, brutalnie mnie przywołuje do porządku. Jeszcze tydzień... I to najgorszy. Do czwartku włacznie przed 18 do domu nie wrócę. Z zazdrością słuchałam dziś w radiu, że niektórzy szczęśliwcy już dziś zaczęli ferie. E tam, jakoś przeleci:)
Hmmm... Czas najwyższy chyba wyskoczyć z piżamy i pomyć te stosy kubków i talerzyków po wczorajszych "nocnych Polaków rozmowach":))

wtorek, 13 stycznia 2009

nie miała baba kłopotu...

W ramach ukulturalniania młodego pokolenia, wpadłyśmy z Panią Sztuką na szatański pomysł zabrania uczniów do opery. Ale nie po to, by zobaczyli jak wygląda budynek na zewnątrz i wewnątrz, czy posłuchali wywodów, któregoś z oddelegowanych na tę okazję pracowników opery, ale tak na poważnie - do opery na operę.
Czyli tak nawet bardzo poważnie...
Nawet nie było problemów ze znalezieniem chętnych, co mnie miło zaskoczyło. Nie obyło się oczywiście bez argumentów typu "Być może to twój pierwszy i ostatni wyjazd do opery", ale generalnie nie trzeba było nikogo zbytnio przekonywać. Problem pojawił się w momencie, gdy któryś bardziej obeznany w temacie spytał, czy trzeba się ubrać jak do teatru, albo i gorzej wystroić.
- Oczywiście, że tylko strój galowy. Adidasy i dżinsy odpadają. O bluzach z kapturem nie wspomnę.
Przeboleli i to.
Zadowolona z dobrze spełnionej dziejowej misji ucywilizowywania przyszłości narodu przyszłam do domu, otworzyłam szafę i... Padło znane wszystkim hasło "Ale ja nie mam co ubrać!" Gdyby było ciepło, nie miałabym problemu, ale w zimie? (Tak nawiasem mówiąc, gdyby faktycznie przyszło mi iść do opery latem, też bym pewnie otworzyła szafę i stwierdziła, że nie mam co na siebie włożyć i że zimą byłoby łatwiej coś znaleźć).
Zaaferowana postanowiłam kupić coś, co byłoby jak najbardziej odpowiednie na taką okazję. "Coś" - to znaczy sukienkę.
Ja i sukienka... Dwie odległe galaktyki... Ale skoro chłopcy uznali, że mogą się poświęcić i zamienić adidasy na niewygodne wyjściowe buty, to i ja mogę się wcisnąć w jakąś sukienkę...
Ufff... Jest. Taka, jaką sobie wymyśliłam (specjalnie mi ją do sklepu podłożyli, czy jak?). Zdjęłam z wieszaka i potulnie potuptałam do przymierzalni.
O matko jedyna! Co tam się działo! :) Gdyby ktoś to kręcił, dostałabym Oskara:))
Najpierw nie bardzo wiedziałam, jak to coś założyć. Od dołu, przez biodra się nie dało, a od góry, przez głowę, jakoś niewygodnie. Gdy już jakoś udało mi się ją ubrać, pojawił się kolejny problem - zamek na plecach. Gdy i ta przeszkoda została pokonana, nagle odkryłam dlaczego tak ciężko było mi się wcisnąć w tę sukienkę - mój rozmiar już nie jest moim rozmiarem! (Przytyłam??? Eeee... Pewnie zaniżyli numerację..) Spojrzałam w lustro. Wszystko pięknie, ładnie, tylko: za krótka, za ciasna i w ogóle czuję się w niej jak w zbroi... Trzeba zdjąć.
I zabawa zaczęła się od nowa. No bo jak odpiąć zamek, gdy sukienka za ciasna i każdy nieostrożny ruch grozi jej popękaniem na szewku, a do tego chyba mi się ręce skurczyły, bo do własnych pleców nie sięgam! Koniec końców udało się ją zdjąć. Z ulgą wskoczyłam w dżinsy, włożyłam kurtkę i poszłam do kolejnego sklepu.
Jest. O takiej też kiedyś myślałam. I znowu wyprawa do przymierzalni. Tym razem rozmiar w porządku (czyli tamten coś był nie ten..), nawet ubrałam z większą wprawą, tylko... Dlaczego wyglądam jak nienadmuchana piłka plażowa? Na wieszaku wyglądała o wiele lepiej...
Do innych sklepów już nie weszłam. Brakło czasu. Może dziś jeszcze gdzieś pójdę popołudniu. Zrobię też jeszcze raz dokładny remanent w mojej szafie. Może nie jest tak źle i coś tam jednak znajdę.
I tak to właśnie jest. Nie miała baba kłopotów - zachciało się jej pójść do opery:)

niedziela, 11 stycznia 2009

pytania być może bez odpowiedzi

Próbuję sobie poukładać pewne rzeczy w mojej skołowanej już łepetynie. Do każdego z nas powinna być dołączona instrukcja obsługi. Może wtedy byłoby nam łatwiej się ze sobą porozumiewać.
Spotykamy w naszym życiu wielu ludzi. Ale tylko z niektórymi chcemy spędzać więcej czasu. Chcemy ich poznawać lepiej i lepiej. Tylko w niektórych się zakochujemy, tylko z niektórymi chcemy się przyjaźnić. A droga do celu nie zawsze jest prosta. Czasem już po kilku rozmowach mamy wrażenie, że znamy się od zawsze. Niekiedy musimy sforsować bramy nie do przejścia i wtedy szukamy klucza lub nawet wytrychu, by dostać się do świata osoby, która nas w dziwny sposób zafascynowała. Gdy kilka dni temu zadałam pytanie, dlaczego tylko z niektórymi i dlaczego akurat z tymi a nie innymi, uzyskałam odpowiedź "Bo czujesz, że się rozumiecie". No dobrze. Tylko dlaczego u licha nagle to wszystko bierze w łeb? Poznaliśmy się tak dobrze, że nagle się okazuje, że tak naprawdę to my się wcale nie rozumiemy? A może wcale się tak dobrze nie znamy, jak się nam na początku wydawało i dlatego się nie rozumiemy?
Mam naturę "pytacza". Gdy czegoś nie rozumiem, to pytam. Nie zawsze uzyskuję odpowiedź, jaką bym chciała. Ludzkie. Ale najbardziej nie lubię milczenia. Nie lubię zawieszenia w próżni. Takie milczenie boli bardziej, niż najbardziej bolesna odpowiedź.

środa, 7 stycznia 2009

kilka minut przed snem

Wszystko było gotowe, chciałam tylko poprawić jakieś zdanie i... wylogowało mnie, a wszystko zniknęło. Nie, nie napiszę drugi raz tego samego. Może tak właśnie miało być... Zresztą od rana jest nie tak jak być powinno.
Objadając się pizzą zobaczyłam sobie zatem, po raz - nie pamiętam który, "Mamma Mia!". Dlaczego akurat to? Może dlatego, że greckie klimaty, że piękna muzyka (Brosnan co prawda strasznie się męczy śpiewając i fałszuje niemiłosiernie, ale robi to z takim rozbrajającym wdziękiem, że jakoś mu się da wybaczyć), a może dlatego, żeby wracając do wspomnień, zapomnieć choć na chwilę o zmartwieniach codzienności. Czy się udało? Owszem:) Czasem coś się nam wymyka z rąk, bo nie mamy czasu, żeby się zatrzymać na chwilę. Bo zniechęceni, zmęczeni, rozżaleni, rozgoryczeni nie mamy ochoty albo siły, by zadbać o to co dla nas najważniejsze. Kto ma w domu kwiaty, ten wie, że trzeba o nie dbać regularnie. Każdy jest inny, każdy ma swoje przyzwyczajenia związane z nasłonecznieniem, wilgotnością itd. Działanie 'z doskoku' sprawia, że więdną, schną, czasem tracą kolor. Ludzie też są jak kwiaty. Też potrzebują, aby ktoś o nich dbał. By osłonił przed wiatrem problemów, zadbał o rozdarte liście myśli, czasem urządził im prysznic, by spłukać kurz egoizmu. Czasem wystarczy im odrobina zainteresowania, by pojawiły się pierwsze, nieśmiałe kolorowe kwiaty szczęścia. Tak niewiele nam potrzeba, by rozkwitnąć. I tak niewiele, by zwiędnąć.

niedziela, 4 stycznia 2009

powoli i do przodu

Ja - niepoprawna romantyczka i raczkująca optymistka, ulegająca czasem własnej naiwności, straciłam dziś na moment grunt pod nogami... Ale przecież powoli i do przodu - prawda? Zatem dziś słowami piosenki. Interpetację zostawiam każdemu z Was.
"Przyślij mi list, długi list na poste restante
Gdy wszystko straci sens - odbiorę go
Na znaczku niech będzie niebo Twe
Koperta biała jak święty chleb - a w niej
Pusta kartka i zamiast słów - nadzieja..."
 roza 
P.S. Przepraszam, że nie ma zdjęcia, ale coś mi się "popsuło";)

sobota, 3 stycznia 2009

zima przyszła

Chciałam napisać coś mądrego, ale mi przeszło zanim się zalogowałam. Zresztą właśnie czekam aż mi się porządnie odwiruje kurtka, bo podobno większe mrozy nadciągają, więc musiałam się przeprosić z taką nieco bardziej odporną na niskie temperatury i wyjęłam ją dziś z szafy. Za oknem biało już od Świąt. Mróz też trzyma od kilku dni. Oj - i to jaki porządny:) Dawno nie było chyba takiej zimy. Choć nie, pamiętam, że kilka lat temu w Krakowie spraliżowane zostało całe centrum, bo zamroziło ulice i samochody nie były w stanie jeździć. Zima bowiem - jak co roku, zaskoczyła wtedy drogowców. Nie tylko drogowców zaskakuje zresztą. Codziennie rano kręcę piruety na chodniku. Nie wiem kto jest jego właścicielem, chyba miasto, bo oprócz cmentarza i przystanku autobusowego nic więcej tam się nie znajduje. W każdym razie nie pamiętam, żeby kiedykolwiek ten odcinek był posypany piaskiem. Pewnego dnia wywinę tam przysłowiowego orła, słowo daję...
Dziś rano tak zaczęło mocno sypać śniegiem, że nic nie było widać zza okna, tylko śnieg niesiony podmuchami wiatru. Ale po kilku minutach wiatr ucichł, śnieg zaczął ledwo prószyć, a po chwili przestał padać całkiem. Dzieciaki muszą się mocno nabiegać po osiedlach i parkach, żeby znaleźć jakąś górkę do zjeżdżania. Może od jutra będą mieć trochę lepiej. Zapowiadali zawieje i zamiecie... Tylko, że... pojutrze brutalny powrót do szarej rzeczywistości. Nie mam pojęcia jak się rano obudzę po dwóch tygodniach lenistwa i wstawania przed południem:)

piątek, 2 stycznia 2009

Witam w Nowym Roku:)

Nowy Rok zaczął się bardzo obiecująco:) I już początek brzmi optymistycznie.
Od dawna w mojej rodzinie krąży przesąd mówiący o tym, że jeżeli pierwszą osobą napotkaną w Nowy Rok a zwłaszcza pierwszym gościem, który w Nowym Roku przekroczy próg twego domu, będzie mężczyzna - cały rok będzie szczęśliwy. I co? Gdy wczoraj rano wyszłam z domu pierwszą osobą, którą spotkałam był mężczyzna. A i mój pierwszy tegoroczny gość był mężczyzną. Czyli, że co? Podwójne szczęście? :)
Do wszelkich tego typu przesądów podchodzę z uśmiechem i rezerwą, ale i tak wierzę, że ten rok będzie szczęśliwy. W zasadzie nie ma wyjścia - za dobrze się zaczął. I nie będą to dobre złego początki. O nie:)
Cały dzień upłynął pod znakiem spotkań z przyjaciółmi. Sylwestra spędziłam sama. Mój wybór. Ale od rana odbierałam smsy z pytaniem "Mogę wpaść?" I w efekcie ciągle ktoś wchodził i wychodził. I był to dla mnie niezwykły dzień. Dzień rozmów od serca, szczerych, serdecznych. Rozmów na tematy bardzo poważne i te bardzo niepoważne. I tak do późnej nocy. Około 23 dostałam tradycyjnej głupawki i udało mi się, w sposób całkowicie niezamierzony, zostać autorką różnych głupich tekstów i powiedzonek, które normalnie by mi w życiu nie przyszły do głowy:) I nagle dotarło do mnie, że jest jak kiedyś. Jakby jakiś czarodziej cofnął czas i jakby wszystko zaczęło się od nowa. Było jak kiedyś, ale zarazem inaczej. Lepiej? Doskonalej? Aż przyszły mi na myśl słowa Goethego "Chwilo trwaj - jesteś piękna!"
Tratuję to jak dobry znak na cały nadchodzący rok. Będę się starać, żeby ta "chwila" trwała jak najdłużej. Tak, jak będę się starać wytrwać w moich noworocznych postanowieniach. Pewnie, że mam, a jak:)
Wszystkim wszystkiego dobrego na Nowy Rok życzę:)
 roza