wtorek, 30 marca 2010

fuzje banków, zmiany kont i takie tam...


Stare przekazy ludowe w moich stronach powiadają, że w Mysłowicach, do suplikacji dodawano jeszcze jedno wezwanie: „Od Imieloka i Chełmioka zachowej nos Panie”. Zresztą, często powtarzane i współcześnie, jako swoisty przejaw lokalnego patriotyzmu. Ale też i te same ludowe przekazy powiadają, że właśnie jakby nie mieszkańcy Imielina i Chełmu Śląskiego, to w Mysłowicach nie byłoby tak okazałego sądu. Tak się bowiem obie wsie spierały o graniczne miedze, że trzeba było sąd wybudować. A że bogate były… :)
Tyle legendy. W każdym razie, sąd stoi od ponad stu lat, bardzo okazały, obecnie niemal świeżo po remoncie elewacji. Ale nie o sądach i sąsiadach zza miedzy chciałam. Ja do tych suplikacji dodałabym jeszcze „Od fuzji banków i wybiórczej sklerozy, zachowaj nas Panie”…
Któż nie pamięta, jak się słynne BPH w Pekao S.A. zamieniło i coś tam jeszcze. No, ja pamiętam, bo mnie to „szczęście” bycia sfuzjowanym (jest w ogóle takie słowo?) dopadło. Tak bardzo boleśnie tego nie odczułam. Trzeba było jedynie, po jakimś czasie, podać nowe numery konta w pracy i skarbówce, i tyle. Przynajmniej do dziś mi się tak wydawało, że tyle…
I oto dziś, wczesnym rankiem, czyli koło 12:) zadzwonił do mnie miły pan z banku, by mnie poinformować, że za dwa dni, konta z identyfikacją banku BPH przestaną być księgowane.
Taaaa…. 
- Czyli, że od tej pory jedynie te nowe konta będą obsługiwane - o to chodzi? – spytałam wytężając mózgownicę, czy aby dobrze przełożyłam „z polskiego na nasze”.
- Tak, dokładnie o to – potwierdził miły pan.
- A no to wie pan, bo ja już zaraz, jak tylko dostałam tamten nowy numer, to go podałam wszędzie gdzie trzeba, żeby potem przez przypadek nie zapomnieć.
- Tak, tylko pani ma tu księgowany przelew z konta z identyfikacją BPH.
I tak od słowa do słowa, doszliśmy o co chodzi. O co? O rachunek za telefon… Jako, że pamięć mam dobrą, tylko krótką, poszłam na łatwiznę kilka lat temu i dałam zlecenie stałego przelewu, żeby nie musieć o nim pamiętać. Normalnie na śmierć zapomniałam, że tam też trzeba pozmieniać! A wizja pamiętania o płaceniu kolejnego rachunku z miejsca wbiła mnie w buty i kurtkę.
Z jęzorem przy piętach pobiegłam do banku spytać, jak to odkręcić. Stamtąd do salonu operatora. Uzbrojona w formularze, zadowolona jak kot zimą na przypiecku, rozsiadłam się w kuchni i…
- A skąd ja wezmę stary numer konta??? Przecież to było trzy lata temu!!!
Dałam nura w papiery i faktycznie – po starym numerze ani śladu. Ja – chomik nad chomiki i nie mam… Trzymam coś latami i nic, a jak tylko wyrzucę – od razu jest potrzebne…
Zadumałam się nad kawą. No bo co mi innego zostało, niż iść do banku i liczyć na to, że tam mi je podadzą.
Ale nagle olśnienie: jest! Przecież jak jechałam 4 lata temu na seminarium to w zgłoszeniu je podawałam. Nie tak dawno temu jeszcze to zgłoszenie oglądałam. Uff… Cała w skowronkach, na pewniaka, otwieram szafę, bez zastanowienia wyjmuję teczkę, otwieram i… 
No tak. Miałam je w ręce, oczywiście. Doskonale teraz pamiętam. Ale jak przy remoncie robiłam porządek. I poszłooooo…. Razem z innymi papierzyskami, do spalenia….
Ok. Pójdę rano do banku… Z pokorą wróciłam do lektury „Krystyny…”  (Nescavko – jest świetna!). 
I dosłownie godzinę temu mnie natchnęło. Przecież kredyt wzięłam. W umowie musi coś być o tamtym koncie, przecież raty też mi strącają sami, żebym nie musiała o nich pamiętać.
Ha! I nie muszę iść do banku:) Formularze wypełnione, koperta zaadresowana. Na pocztę za to pójdę... Ciekawe ile czasu mi zajmie wysłanie poleconego w szczycie wysyłania świątecznych kartek:) 



niedziela, 28 marca 2010

u progu Wielkiego Tygodnia


Za progiem czeka już Wielki Tydzień. Ostatnie porządki, ostatnie zakupy, ostatnie szlify i błyski. Dla złapania oddechu, zapraszam w przedostatnią podróż uliczkami Jerozolimy. Ostatnio pożegnaliśmy się tuż przed wejściem do Bazyliki Grobu Pańskiego. Ale dziś jeszcze do niej nie wejdziemy. Dziś proponuję odwiedzić pewne wzgórze, oddalone od miasta o kilkaset metrów.

Widząc je po raz pierwszy, spojrzałam z niedowierzaniem na przewodniczkę, a przez myśl przebiegło mi coś na kształt rozczarowania: „To jest Góra Oliwna?...”. 

  

Ale to było pierwsze zetknięcie się z tajemnicami Ziemi Świętej. Jeszcze odczuwalne było zmęczenie podróżą, jeszcze organizm był rozdrażniony zmianą klimatu. Potem dziwiłam się coraz mniej. Potem przywykłam. Zrozumiałam, że przecież to nie skansen, tylko kraj żywych ludzi. Że to miejsce, gdzie „szkiełko i oko” muszą pozwolić przemówić sercu. W moim (i sądząc po minach innych, nie tylko moim) wyobrażeniu miało to być zielone wzgórze, z gajami oliwnymi. A zobaczyłam kamieniste „coś” ze zwartą kępką zieleni gdzieś na górze. Nasze zakłopotanie na twarzach, chyba nie było dla przewodniczki niczym nowym, gdyż szybko wyjaśniła, że na zboczach Góry Oliwnej znajduje się cmentarz żydowski. Dla Żydów wielkim wyróżnieniem jest możliwość pochowania w tym właśnie miejscu i są gotowi zapłacić za to niemal każde pieniądze. Z bliska surowość tego miejsca robiła niewiele mniejsze wrażenie. Przed oczami rozciągał się widok kamiennych, obowiązkowo jasnych macew, pokrytych gdzieniegdzie małymi kamyczkami. W tradycji żydowskiej na cmentarz nie przynosi się bowiem kwiatów, tylko właśnie kamyczki. 

  

Owa kępka zieleni okazała się zaś być tym miejscem, tym gajem oliwnym, w którym wg tradycji, Chrystus spędził ostatnie chwile przed pojmaniem.

  

Widok z Góry Oliwnej jest niesamowity. Niemal całe Stare Miasto jak na dłoni. 

  

Zwłaszcza Wzgórze Świątynne, na którym wyróżnia się meczet Al – Aksa. Można go rozpoznać po czarnej kopule. Jego nazwa oznacza „najbardziej oddalony” i odnosi się do miejsca najodleglejszego od Mekki i Medyny, do którego dotarł prorok Mahomet w swej Nocnej Podróży. Zbudowany najpierw jako skromny meczet. W okresie wypraw krzyżowych zmieniony przez templariuszy w Templum Salomonium. Kiedy krzyżowcy zostali wygnani z Jerozolimy pod koniec XIII wieku, budowlę przekształcono właśnie w meczet Al – Aksa.
Ze złotą kopułą wzniesiona została inna budowla – jednak nie jest to meczet. Jest to świątynia skały. To trzecie pod względem ważności miejsce pielgrzymek muzułmanów po Mekce i Medynie. Według islamu jest to bowiem miejsce, z którego Mahomet na swym białym koniu wstąpił do nieba (czyli wyruszył w swą Nocną Podróż). Jest to także miejsce święte dla Żydów. To tam według tradycji judaizmu Abraham chciał złożyć swego syna Izaaka w ofierze Bogu. Tu też wznosiła się Świątynia Salomona, po której nie został żaden ślad z wyjątkiem szczegółowych jej opisów w Starym Testamencie. To tam znajdowała się Arka Przymierza z Dekalogiem…

Wystarczył jeden rzut oka z Góry Oliwnej, by zrozumieć dlaczego to miejsce budziło emocje mieszkańców Jerozolimy od najdawniejszych czasów. Surowość krajobrazu, uboga roślinność, groby wydrążone w skale lub rozproszone wśród drzew oliwnych. Według wierzeń ludowych to właśnie tu ma nastąpić Sąd Ostateczny. Jedna z wersji mówi, że od murów Starej Jerozolimy aż do Góry Oliwnej zostanie rozpięta cienka nić, po której każdy będzie musiał przejść. Sprawiedliwi dojdą do końca, a grzesznicy spadną do Doliny Cedronu rozpościerającej się między murami Starego Miasta a Górą Oliwną. 

  

Mury okalające Starą Jerozolimę kryją w sobie tzw. Złotą Bramę. Tę, którą wg tradycji chrześcijańskiej, Chrystus wjechał do Jerozolimy w Niedzielę Palmową. Dziś już jej nie ma. Został po niej tylko ślad. Zamurowali ją w IX wieku muzułmanie i wybudowali wzdłuż murów starego miasta swój cmentarz. Nie przez przypadek. Zgodnie z tradycją żydowską przez tę bramę wejdzie do Jerozolimy Mesjasz przy końcu świata. Ale, ponieważ będzie on należał do stanu kapłańskiego, nie będzie mógł dotrzeć do bramy. Tak bowiem stanowi tradycja i religia żydowska: nikt ze stanu kapłańskiego nie może wchodzić na cmentarz. Dlatego też muzułmanie zaczęli w tym miejscu chować swych zmarłych, mając nadzieję iż w ten sposób zapobiegną jego przyjściu. Jakiś sposób na uniknięcie końca świata?... :)

Tyle. Czas zejść z powrotem w ciasne uliczki miasta. Czas dokończyć naszą Via Dolorsa. Ale o tym następnym razem. 

*zdjęcia: Ania G. & Paweł S. & ja



środa, 24 marca 2010

"Tak wygląda moje miasto nocą..."


Zanim przejdziecie do czytania, proponuję kliknąć <TU>. Bo piosenka adekwatna do tego, o czym dzisiaj. Obiecałam, że znajdę i pokażę coś ładnego w moim nieładnym Ciemnogrodzie i oto właśnie owo „coś”.
Nocne wędrówki po ciemnym mieście, w dodatku samotne, nie należą do przyjemności. Zanim więc dotarłam na „miejsce zbiórki” nieźle mnie strach po piętach połaskotał. Zwłaszcza, gdy mijałam kolejne grupki miłośników trunków wyskokowych, którzy nawet w bezwietrzny wieczór chyboczą się na boki jak – nie przymierzając, sosny przy halnym.
Ale szkoda czasu na próżne gadanie. Aparat w dłoń i do dzieła. Bezkrwawe łowy w pierwszy wiosenny wieczór.
W pierwszej chwili pomyślałam: „Co za głupota robić zdjęcia po ciemku. Nie złapię tego co chciałam pokazać”. A chwilę później przyszła kolejna refleksja: „Damy radę. Noc często jest sprzymierzeńcem brzydoty”.
I szybko się okazało, że to co w dzień jest szare i nijakie:

  


wieczorem nabiera niesamowitej magii:

  


Nawet parkowe alejki, niezachęcające do dłuższych spacerów w dzień, nocą, w blasku nielicznych latarni, mogą się zmienić nie do poznania:

  




Nie jeden raz tamtego wieczoru pomyślałam, czy w ciągu dnia, pędząc na złamanie karku, w sobie tylko znanym kierunku i celu, spojrzałabym przychylnym okiem tu:

  


tu w całości:

  

tu:

  

albo tutaj?:

  

Albo, czy zwykłe drzwi, odrapanej kamienicy, wyglądałyby w dzień dokładnie tak samo?

  


Jest jednak jeden widok, który zawsze będzie na mnie robił takie samo wrażenie. Bez względu na porę roku, dnia, intensywność oświetlenia, czy mój własny nastrój. Ten:

  


I tylko chudy księżyc – uparciuch, samotny na bezchmurnym niebie, choć podążał za nami krok w krok, nie chciał się poddać niewprawnej ręce fotografa.

  

Rozochocone oko, choć już nieuzbrojone w obiektyw, dostrzegło w drodze powrotnej jeszcze kilka ciekawych obrazów. Ale to może innym razem. Może drzewa zdążą się zazielenić…

  






poniedziałek, 22 marca 2010

pytanie z gatunku nurtujących


Dojrzewa ono we mnie od kilkunastu miesięcy. Ale nie potrafię na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Bo się boję nadinterpretacji.
Bo jak nazwać kogoś kto, mimo wielu zapewnień, nie oddaje ani pożyczonej rzeczy, ani nawet jej równowartości? Bo „złodziej” to chyba za dużo powiedziane?...



piątek, 19 marca 2010

podobno nadchodzi...


Przecież widzę, że nieśmiało zagląda mi w okna… Kurtka zimowa właśnie wykręca w pralce hołubce do pary z rękawiczkami i szalikami. Sama zaczynam się kręcić w miejscu jak bąk. Brakuje mi słońca jak mało czego. I robię się przez to coraz bardziej nieznośna…
Biorę się za sprzątanie. Jak się poruszam na balkonie to przecież wyjdzie mi tylko na dobre, prawda?:)


A to wygrzebane w przepastnych archiwach mojego komputera: 

  

Nie wiem, jak Wy, ale ja dziękuję za taką wizję:)
Zatem, żeby nie popaść nadmierną wiosenną „zadumę”, proponuję coś do posłuchania. Może i głupie, ale niewątpliwie wywoła uśmiech. Mnie pomaga:)


 prezent 


wtorek, 16 marca 2010

cztery pytania + bonus :)


Od kilku dni mam coś w rodzaju „powrotu do przeszłości”. Przeglądam foldery w moim komputerze, szukając sama nie wiem czego. Chyba wczorajszego dnia, jak powiedziałaby moja Babcia. Porządek w komputerze mam zadziwiający, więc nie jest to błądzenie po omacku. Wszystko poupychane w odpowiednio nazwane foldery. Nie pamiętam jedynie co się kryje w niektórych plikach. W końcu tyle lat chomikowania… :) W efekcie na przemian śmieję się na głos, oglądając niesamowicie stare zdjęcia, jakieś śmieszne obrazki lub czytając różne dziwne rzeczy dostarczone mi światłowodami, a za chwilę wpadam w zadumę, bo to co zobaczyłam dotknęło bardzo czułej struny i nie do końca wyleczonych blizn…
I na fali owych poszukiwań „nie wiadomo czego”, wpadł mi w oko taki oto quiz. Podejrzewam, że ma swe źródło gdzieś w Internecie i jest stary jak świat. Zapraszam do zabawy. Nic trudnego. Jestem przekonana, że sobie poradzicie:)


Poniżej znajdziecie cztery pytania i jedno pytanie bonusowe. Musicie udzielić na nie NATYCHMIASTOWEJ odpowiedzi. Odpowiadajcie bez dłuższego zastanawiania się, ok? Udowodnijmy sobie samym i innym jak mądrzy jesteśmy:
Gotowi? DO ROBOTY !!! 


Pierwsze Pytanie:
Bierzesz udział w wyścigu. Wyprzedzasz osobę biegnącą jako druga. Którą pozycję zajmujesz?
.
.


Odpowiedź: jeśli odpowiedziałaś / -eś że jesteś pierwsza, totalnie się mylisz! Jeśli przegonisz "drugą" osobę, zajmiesz jej miejsce, a tym samym będziesz na drugim miejscu !

Spróbuj nie zepsuć następnego pytania. Odpowiadając na drugie pytanie, nie trać aż tyle czasu ile straciłeś przy odpowiedzi na pierwsze.


Drugie Pytanie:
Jeśli prześcigniesz ostatnią osobę, które miejsce zajmiesz ...?
.
.


Odpowiedź: Jeśli powiedziałeś, że jesteś przedostatni, ponownie się mylisz.
Powiedz mi - jak można prześcignąć OSTATNIĄ osobę?

Nie jesteś zbyt dobry w te klocki! Chyba że?


Trzecie Pytanie:
Bardzo skomplikowana matematyka ! Uwaga: Zadanie musi być wykonane jedynie w twojej głowie. NIE UŻYWAJ ani papieru, ołówka ani kalkulatora. Spróbuj:
Weź 1000 i dodaj do tej liczby 40. Teraz dodaj kolejny 1000. Dodaj 30. Teraz dodaj kolejne 1000. Następnie dodaj 20. Dodaj 1000. I jeszcze 10. Jaki jest wynik?
.
.


Czy otrzymany wynik to 5000? Poprawna odpowiedź to 4100. Nie wierzysz?
Sprawdź z kalkulatorem! Dzisiaj to definitywnie nie twój dzień. Może na kolejne pytanie odpowiesz prawidłowo?


Czwarte Pytanie:
Ojciec Mary ma pięć córek: 1. Nana, 2. Nene, 3. Nini, 4. Nono. Jak na imię ma piąta córka?
.
.


Odpowiedź: Nunu? NIE! Oczywiście, że nie. Ona ma na imię Mary. Przeczytaj pytanie ponownie!


Ok, teraz runda bonusowa:
Niema osoba, która chce kupić szczoteczkę do zębów, poprzez naśladowanie czynności mycia zębów, z sukcesem wyraziła o co jej chodzi. Sprzedawca zrozumiał, zakup dokonany.

Kolejna sytuacja - niewidomy mężczyzna chce kupić parę okularów słonecznych, jak powinien przekazać o zakup czego mu chodzi?
.
.

Odpowiedź: Po prostu otworzy usta i zapyta ... Zaczekaj moment ... Nie, nie pomyślałeś przecież, że zacznie robić palcami kółka wokół oczu???




I jak?:)



sobota, 13 marca 2010

prawa, lewa...


- Która to? Ta z prawej, czy lewej? – moje rozbiegane oczy błądzące po trzymanej w ręce fotografii wyrażały coś na wzór wyraźnego zagubienia.
- O! – krzyknęła złośliwie. – To ty już wiesz, która to prawa, a która lewa?
- Przed zadaniem pytania ustaliłam kierunki – mruknęłam cicho.
Bo wbrew pozorom to ja przecież wiem, że w prawej ręce trzymam długopis, ołówek, pióro, szczoteczkę do zębów, łyżkę, nóż, miotłę i wiele innych rzeczy. Tylko i wyłącznie lewą obsługuję telefon, bo w prawej jakoś tak dziwnie leży i jakoś tak nieporęcznie, bo w tym czasie w prawej jest kubek z kawą, myszka lub jakieś pisadło i coś zawzięcie bazgrolę, na lewym ramieniu noszę torebki, bo też mi poręczniej. I ja to wiem. Nawet nie muszę się zastanawiać która ręka która.
Ale i tak, gdy ktoś pyta o kierunek, odpowiadam grzecznie, że np. trzeba skręcić w prawo i dla większej pewności, że nic nie pokręciłam, wyciągam… lewą rękę…



czwartek, 11 marca 2010

"Lubię wracać w strony, które znam..."


Część przeczytałam w formie elektronicznej, otrzymanej dzięki życzliwości Smoothoperatora. Za co jeszcze raz Ci, Smooth, serdecznie dziękuję:) Dokończyłam w wersji drukowanej, którą – można tak powiedzieć, znalazłam pod choinką. Nie była to łatwa lektura. Ale wiem, że jeszcze do niej wrócę. O czym mowa? O „Greku Zorbie”. Bo to wszystko co gdzieś tam we mnie siedzi, mogłabym dziś ująć słowami Nikosa Kazantzakisa , które od razu zapadły mi w pamięć i na każde zawołanie mogę je wskazać w książce:

„Nigdzie tak łagodnie i łatwo nie przechodzi się od rzeczywistości do marzenia. Zacierają się granice, a maszty najstarszych okrętów obrastają owocami jak pędy winogron. Można powiedzieć, że tu, w Grecji, cud rodzi się na zawołanie.”

I to jest właśnie, Zgago droga, ów syndrom dwanaście siedemdziesiąt siedem… Tyle bowiem kilometrów wyświetla komputer pokładowy w prostej linii powietrznej do tych gajów oliwnych, do tych łąk zielonych, do tego rozgwieżdżonego nieba i lazurowego morza. To nic więcej niż tęsknota za tym, co można znaleźć tu, obok, w moich ulubionych linkach, pt. „Część 3: Bo ona ma to 'coś', czyli słodkie wakacje emeryta”. I przez najbliższe 75 dni będę sobie chorować w cichości ducha, od czasu do czasu odliczając Wam tu dni do końca mojego marudzenia, by potem się mogło okazać, czy stan chorobowy uległ pogłębieniu, czy też może znalazło się długo oczekiwane, przez niektórych, antidotum:) 
W każdym razie, miła pani w biurze podróży powiedziała, że więcej mi Korfu nie sprzeda, wyśle mnie podstępem na Evię lub Zakynthos. No, ja nie wiem czy się tak dam:)
No to już wiecie, że się udało, nie?:) To nic, że z Warszawy, bo wiecie co? Mam kochanego Brata:). I to nic, że przylecę rano, dotrę do domu popołudniu, a wieczorem mam egzamin semestralny, a raczej roczny, i może nie zasnę nad testem. Ale to nie ważne. Lecę! I oby się już nic więcej nie komplikowało…
Ojej:) Wiem, jak małe dziecko:) Tylko nie skaczę z radości, bo chyba już nie wypada:) Śpiewam sobie za to pod nosem: „Lubię, lubię wracać tam gdzie byłem już… na uliczki te znajome tak…”:)

 kawa 


wtorek, 9 marca 2010

single nie płacą (?)


Oczywiście, że kliknęłam w odpowiednie miejsce na ekranie, żeby sprawdzić co to moje ulubione biuro podróży oferuje owym singlom. I aż mi serce o mało nie wyskoczyło z miejsca przez naturę mu wyznaczonego. Jest! Jest w ofercie!
Przez tydzień chodziłam jak błędna owca kalkulując wszystkie „za” i „przeciw”. Ale oczywiście przejrzałam też wszystkie inne oferty. Wycieczki? Średnio na jeża uśmiecha mi się 6-dniowe dreptanie za przewodnikiem i oglądanie w ilościach hurtowych fresków, mozaik, gotyckich witraży i innych katedr. Z racji majowych komunii żaden termin nie był dobry – bo wszystkie zahaczały o owe rodzinne imprezy, a w czerwcu ceny były… No. Odpowiednie. Zaraz mi się licznik w głowie załączył i stwierdziłam, że za te pieniądze, to z całym szacunkiem do piękna włoskich zabytków, ale wole leżeć brzuchem do góry na plaży, w greckim słoneczku. Czyli to, co tygryski lubią najbardziej:) A zaznaczam po raz kolejny –jest w ofercie!
Męska rozmowa w babskim towarzystwie, kop w tyłek, że mam iść. To poszłam. I…
Po wyłuszczeniu o co mi chodzi, pani kliknęła gdzie trzeba i usłyszałam to, czego usłyszeć się bałam: „Nie ma w ofercie”.
Jak nie ma? Przecież przed wyjściem z domu sprawdzałam..
Kilka minut klikania tu i tam, i wszystko jasne. Owszem. Single nie płacą. Ale pod warunkiem, że lecą w maju i z Warszawy… Nosz matko jedyna. Czyli wychodzi na to, że singiel nie może polecieć sam na wakacje w lipcu czy sierpniu. A nawet w czerwcu, jak mnie się zachciało. Tak? To znaczy, może. Tylko musi dopłacić do jedynki i w efekcie za tydzień płaci jak za dwa… Mnie osobiście to przysłowiowa rybka, bo przez wakacje nie singluję. Zachciało mi się uciec stąd na jakiś czas jeszcze przed szczytem sezonu. Samej. Bo osoba, z którą dzielę wakacyjne dole i niedole pracuje i nie ma urlopu. Bo wakacje to wakacje. Wtedy to wiadomo. No a jak ktoś nie ma nikogo, z kim by mógł gdzieś pojechać? To co? To płaci jak za zboże.
Ewentualnie mógłby być ostatni majowy termin... Tylko muszę się uśmiechnąć do kogo trzeba. Może mnie zawiezie na to Okęcie w środku nocy. I odbierze skoro świt... Hmmm…



poniedziałek, 8 marca 2010

Entliczek Pentliczek?


Oczywiście, że dostałam pocztą. Ufff…. Jak dobrze, że w rzeczywistości to nie jest tak skomplikowane… Cóż by miały wtedy zrobić te bardziej niezdecydowane istoty? :)


  



piątek, 5 marca 2010

nie boję się, gdy ciemno jest...


A ja mam sposób. Otoczyć miasto wysokim murem i pobierać opłaty za możliwość zobaczenia na własne oczy największego pośmiewiska w kraju.
Albo nie. Można też ludność wysiedlić, wszystko wyburzyć i zaorać. I posypać solą, by już nic więcej tu nie urosło. Jak w Kartaginie. Może jak zniknie, to przestanie być pośmiewiskiem w mediach. I narodzi się jego legenda. I nikt na nie nie będzie patrzeć przez pryzmat najpiękniejszej dziury w Polsce. Bo takowy konkurs wygrało w żółto-niebieskim radiu kilka tygodni temu. I nikt nie będzie wytykał go palcami, że strach po ulicach chodzić. I to nie dlatego, że jakaś mafia się rozpanoszyła na tym, czy tamtym osiedlu. Tylko, że ciemno, jak nie powiem gdzie i u kogo. Bo uliczne latarnie zgasły dzięki nie powiem komu. Bo kto czyta te moje wypociny, ten wie, że z polityką mi całkiem nie po drodze. I teraz też nie będzie. Choć za oknami ciemność nieprzenikniona, gdy zapada zmrok, bo mam to szczęście mieszkać przy ulicy, gdzie mieszka jakiś radny, który podpadł Temu Na Górze. A, że to główna ulica, to chyba nie ważne, prawda? I aż się dziwię, że wczoraj się ci policjanci, i sam bandzior, nie rozłożyli na jakiejś dziurze, skoro mknęli z prędkością światła przez nasze ciemne i dziurawe ulice…. No ale, na szczęście w mieszkaniach jeszcze mamy prąd i z okien się sączą jakieś smugi światła, i na cmentarzu się palą znicze, więc od biedy można powiedzieć, że nawet jest nastrojowo jak się wraca wieczorem do domu…
Chyba pierwszy raz zdarza mi się pisać w taki sposób. Wolę się zachwycać pięknem greckiej przyrody, zanudzać Was swoim marudzeniem o remoncie, czy kolejnej przegranej w chińczyka. „Cudze chwalicie, swego nie znacie”? Oj nie. Znamy, znamy. I dlatego z żalem patrzę na to co się dzieje.
Niegdyś piękne graniczne miasto, tętniące życiem. Okno na świat dla szukających szansy na lepsze życie po drugiej stronie oceanu. Tygiel wielokulturowy, w którym aż roiło się od kawiarń, restauracji, hoteli. Gdzie zielona Promenada dawała wytchnienie całym rodzinom.
Dziś po jego pięknie pozostały jedynie wspomnienia. Gdyby się jednak uważnie przyjrzeć secesyjnym kamienicom w okolicach tzw. Starego Miasta, zerknąć w to, czy tamto podwórko, popatrzeć z perspektywy tej, czy tamtej ławki, z trudem, ale można choć w niewielkim stopniu sobie wyobrazić to, że miasto mogło kiedyś kwitnąć i mieć swój urok…
Gdy tylko pogoda się bardziej zdecyduje, czy ma być już wiosną, czy dalej zimą, to się wybiorę na łowy. Poszukam piękna mojego miasta. I je Wam pokażę. Zamienię na jakiś czas bloga w fotobloga i spróbuję trochę poczarować. Może się uda. Choć będzie to niezwykle trudne.
Póki co, to chyba jest jedna dobra strona tego, że w mieście nastała ciemność. Przynajmniej nie widać jego brzydoty… Bo piękna trzeba niestety dopiero poszukać.


czwartek, 4 marca 2010

********


Przeczytałam list miłosny. Niejeden. Nie. Nie do mnie były one pisane. Do mnie nikt nie pisze i raczej pisać takowych nie będzie. 
Ktoś powie – to tylko słowa ubrane w ładne opakowanie. Może i słowa. Bo przecież słowem można uczynić wiele rzeczy: wywołać uśmiech na zalanej łzami twarzy, wyciągnąć z dna rozpaczy, albo zranić. Słowem można manipulować, stąd kłamstwa, nieporozumienia, niedopowiedzenia. Ale w słowa można ubierać też to, co w głębi duszy aż krzyczy. Przecież poezja to też słowa zaklęte w metaforach. Słowa, które wielu z nas dotykają tak bardzo, że odbieramy je bardzo osobiście.
Słowo pisane niemal zawsze do mnie przemawiało. Wzruszam się czytając książki, uśmiecham się pod nosem, gdy jakiś wiersz dotknie mojej najczulszej struny. Jak więc nie pozostać obojętnym na słowa z których biją takie gorące uczucia? Autentyczne. Nie wyolbrzymiane. Nie podkoloryzowane. Żarliwe. Romantyczne. Bez patosu. Ludzkie.
Nie ja byłam adresatem, a jednak poruszył. I gdybym dostała taki list…
No cóż – dziś tylko niepoprawni romantycy piszą listy miłosne…