piątek, 31 grudnia 2010

Na Nowy Rok


Za kilka godzin odejdzie do historii. I przyjdzie nowy.

Dla mnie był dobry. Nawet bardzo dobry. Czasem doprawiony odrobiną smutku, ale bez niego byłoby zbyt pięknie. A jak napisał wielokrotnie już cytowany ksiądz Twardowski „W życiu najlepiej kiedy jest nam dobrze i źle. Kiedy jest nam tylko dobrze – to niedobrze”.

Chciałabym za rok, o tej porze, znów powtórzyć „To był rok, dobry rok”.  Czego sobie i Wam życzę.

Wszystkiego dobrego na ten Nowy Rok!








poniedziałek, 27 grudnia 2010

poświąteczne lenistwo


Po deszczowej, mocno plusowej Wigilii, przyszły mroźne i białe Święta. A pod choinką czekał na mnie m.in. Książę z Bajki. I nie szkodzi, że cały zielony i ma wyłupiaste oczy. Cóż. Każdy ma takiego księcia, na jakiego zasługuje, prawda? ;)

Ech.. Błogie lenistwo. Południe za pasem, a tu można ciągle w piżamie się snuć po kątach, nigdzie się nie spieszyć, popijać ciepłą kawkę…

No to jeszcze kawałeczek serniczka może?

Nie?

Że niby czas na dietę?

Ale ja się jednak skuszę:)

Wesołego po Świętach;)

 

 

czwartek, 23 grudnia 2010

Wesołych Świąt!



 

Dlaczego jest święto Bożego Narodzenia?

Dlaczego wpatrujemy się w gwiazdę na niebie?

Dlaczego śpiewamy kolędy?

 

Dlatego, żeby się uczyć miłości do Pana Jezusa.

Dlatego, żeby podawać sobie ręce.

Dlatego, żeby się uśmiechać do siebie.

Dlatego, żeby sobie przebaczać.

 

Żeby każda czarodziejka

po trzydziestu latach

nie stawała się czarownicą.

 

Słowami księdza Twardowskiego, już niemal tradycyjnie, pragnę złożyć Wam serdeczne życzenia z okazji Świąt Bożego Narodzenia. Niech spełni się to, co niespełnione. Niech raduje to, co wymarzone. Niech miłość, szczęście i pogoda ducha będą wiernymi towarzyszkami w codziennej wędrówce przez życie.

Spokojnych i rodzinnych Świąt.



 prezent 

[świąteczny prezent muzyczny]




poniedziałek, 20 grudnia 2010

"...doczekam tego Dnia"


Życie w dzisiejszych czasach nie należy do łatwych. Ludzie są wciąż zabiegani. Przemykają wzdłuż sklepowych wystaw i myślą o tym co będzie za kilka dni... Ale na szczęście przychodzi czas, gdy odmienia się życie niektórych z nich…

Każdy popełnia jakieś błędy. Jedni mniejsze, inni większe. Może czas popatrzeć na innych jak na ludzi, nie jak na ideały?...  Może warto najpierw popatrzeć na siebie, zanim się wyda osąd?... Może czas wybaczyć urazy i nie rozpamiętywać ich w nieskończoność?...

Nie trudno nie zauważyć, że Święta już blisko. Na każdym kroku próbujemy spełniać marzenia bliskich. Ale dlaczego tylko w tym czasie jesteśmy dla siebie tacy mili? Przecież wystarczy tylko odrobina wyobraźni i chęci, by świąteczny nastrój trwał cały rok…

A gdy zapada zmrok – ludzie znikają w swoich domach. Jeszcze jacyś spóźnieni przechodnie przebiegają ulicą, a dzieci nieustannie proszą o to, co sobie wymarzyły.

I wtedy nad miastem pojawia się Anioł…

Może i ja doczekam chwili, gdy odmieni On i moje życie?...

Może i ja doczekam dnia, gdy ktoś spojrzy na moje słabości z życzliwością i zrozumieniem?...

Może i ja doczekam dnia, kiedy Święta będą codziennie?...

 

„I ja

doczekam kiedyś takiej chwili

i nie mogę się nadziwić,

że ja

doczekam tego Dnia”



 kawa 


 

środa, 15 grudnia 2010

Dzień dobry - tu pani Sarna, częściowo zmumifikowana


Są rzeczy, które zwykłym śmiertelnikom się nie przydarzają. Ale ja zawsze powtarzam, że nie jestem zwykła, zwyczajna, pospolita. Jestem jedyna w swoim rodzaju i szczególnie wysokowypadkowa. Gdybym była uczniem swojej szkoły, pewnie miałabym założoną kartotekę obserwacji u pedagoga, jako podejrzana o tendencje do samookaleczania, albo nawet i ofiara przemocy domowej… Ale czy to moja wina, że mieszkający w moim przedpokoju od ponad roku, legendarny już kornik, niezbyt za mną przepada i atakuje znienacka to rękę, to nogę, to sweterek, a nawet komżę księdza proboszcza podczas kolędy?… Czasem słyszę narzekania, czy wiem, jak wygląda ostry nóż. Pewnie, że wiem. Ale jak moje noże są za ostre, to od razu atakują palce, a nawet wewnętrzne części dłoni… Choćbym nie wiem jak uważała… Że o nożyczkach nie wspomnę. I kartkach do drukarki… Generalnie często chodzę posiniaczona ( „A to ja się znów gdzieś uderzyłam?”), z pociętymi palcami, podrapana i w ogóle. Ale dziś przeszłam samą siebie. Ja tylko wychodziłam do pracy. Złapałam za klamkę i… zabolało. Zanim doszłam do szkoły dłoń zrobiła się sina i spuchnięta… Higienistka szkolna wydała wyrok – mocno stłuczona (?!) i owijając rękę, zakazała mi zbliżania się do klamek. Haha… Ale jak to zrobić, skoro one są wszędzie:)

 

P.S. Właśnie odebrałam dziwny telefon. Ktoś chciał ze mną rozmawiać. Tzn. tak mi się wydaje, że ze mną, tylko nazwisko tradycyjnie przekręcił. Tylko, że takiej jego wersji jeszcze nie słyszałam:)

- Czy pani Sarna? Czy jakoś tak?

„Łania jestem” już miałam na końcu języka, gdy nagle padła wersja nazwiska zbliżona do prawdziwej.

- Proszę? To z kim chce pani rozmawiać? – spytałam grzecznie. Naprawdę grzecznie. Ale numer zastrzeżony już się rozłączył. Ktoś się zawstydził? 

Czy tak trudno napisać sobie na kartce nazwisko osoby, z którą się chce rozmawiać i nauczyć się je wymawiać przede wszystkim?

 

 

wtorek, 14 grudnia 2010

szronem malowane


Do Metropolii przyszło mi jechać. Trudno się ruszyć nieco dalej niż za próg własnego domu, gdy świat wiruje przed oczami i każdy krok przypomina taniec na linie, ale jak mus, to jechać trza.

Że wszystko w mieście stanęło na uszach w skutek remontu dworca, szumnie nazywanego kolejowym, to wiedziałam, ale wiedzieć a zobaczyć na własne oczy – to już inna bajka. Przystanki autobusowe porozmieszczano w tak cudacznych miejscach, że ciągle miałam wrażenie, że przyjechałam z drugiego końca świata i że Metropolię podmienili na jakieś inne miasto… Dobrze, że choć budynków – dla mnie dziś najważniejszych, nie poprzenoszono, bo wtedy czułabym się całkiem zagubiona. Trafiłam do wszystkich potrzebnych mi dziś instytucji, załatwiłam co miałam załatwić i do domu. Choć może nie do końca tak od razu. Bo tu coś się uśmiechnęło do mnie z wystawy, tam mrugnęło i już szufladka pt „Coraz bliżej święta” otworzyła się na oścież i w efekcie, w torbie wylądowały pewne cenne drobiazgi. I wypatrzyłam łańcuch na choinkę, dokładnie taki, jakiego szukam od dłuższego czasu, a nawet bardziej niż dokładnie taki. Bo długi na całe 6 metrów. Pewnie, że zmierzyłam… I czyżby wreszcie, po 4 latach kompletowania bombek, lampek i łańcuchów, moja choinka miała wyglądać dokładnie tak, jak ma wyglądać moja wymarzona choinka? :)

A do domu wracałam autobusem, który miał tak bajecznie zamarznięte szyby, w kwiaty, liście i inne mazidła, że z trudem się powstrzymałam, by nie wyjąć telefonu i nie uwiecznić tych cudów na zdjęciu… Hmmm… Może i szyby były bajecznie zamarznięte, ale pasażerowie wyglądali niewiele lepiej. Nie wiem, czy ten autobus przed wypuszczeniem na trasę trzymali w wielkiej zamrażarce, ale miałam wrażenie, że temperatura na zewnątrz była niewiele niższa niż w środku. Właściwie to tylko sopli zwisających z sufitu brakowało do pełnej dekoracji i mielibyśmy Krainę Mrozu jak znalazł.

A mróz na jutro zapowiada się całkiem porządny…

 

 

niedziela, 12 grudnia 2010

przedświątecznie


Prezenty dla dzieciarni odfajkowane. Uff…. Namiętne studiowanie gazetek reklamowych, gorące dyskusje rodzinne, wchodzenie do sklepów z nadzieją, że „coś się rzuci w oczy” zakończone sukcesem:) W dużym pokoju zamieszkały trzy, metrowe, przezabójczo kolorowe stonogi i jeden półmetrowy, rozjechany przez walec pies, rasy nieznanej, maści brązowej, kudłaty. A pies z kolei to z tej okazji, że Młoda nie była łaskawa poczekać kilku dni i urodziła się przed Świętami, przez co przyprawia nas o coroczny ból głowy pt. „Co na urodziny, a co pod choinkę?”.

Powoli też, ale to bardzo powoli, zaczynam ogarniać te hektary hacjendy, żeby do świąt wszystko wyglądało jak należy. Na sam koniec oczywiście czeka mnie jeszcze spis powszechny trąbalskich współlokatorów. Co prawda całkiem niedawno zarządziłam zbiorowe pucowanie trąb i uszu, ale nie liczyłam towarzystwa. A policzyć trzeba, zwłaszcza, że zapowiada się transport zbiorowy. Nie wiem o ile sztuk powiększy się stado, ale obiecałam przygarnąć sierotki, więc dobrze wiedzieć ile ich będzie w sumie.

I okna muszę umyć. Muszę, choćby nie wiem jaki mróz ścisnął. Mogę nie mieć wytrzepanego dywanu, ale nieumyte okna? Na Święta? O nie:)

 

  

środa, 8 grudnia 2010

codzienność w oparach mgły


Mam nadzieję, że na planach się nie skończy i coś z nich jednak wyjdzie.

Brzydnie mi się już to sprawdzanie klasówek, zadań domowych, te mniej lub bardziej zapowiedziane hospitacje, wieczne kontrole (a to frekwencja, a to ilość ocen, a to tematy, a to numerki lekcji…), a do tego teraz zaczynają się snuć po korytarzach hordy studentów, którzy nagle chcą coś zaliczać,  poprawiać i nie wiem co jeszcze. Bo zaraz po świętach koniec semestru… No i jutro kolejny maraton: lekcje-konferncja-szkolenie-konsultacje.

A tu święta za pasem. I posprzątać by się zdało. O jakichś prezentach czas pomyśleć. Plan działania świąteczno-noworocznego obmyśleć. Toć to prawdziwa rozpusta, tyle wolnego…

Tylko pogoda rozstraja. Śnieg chwilowo zmienił się w szaro-bure-niewiadomo-co. To co spadnie z nieba zaraz zamarza i znów przejście kilku metrów bez dziwnych wygibasów graniczy niemal z cudem. Ale miła pani w telewizji mówiła, że już w piątek wróci to białe. Poczekamy. Na razie jedyne białe za oknem to mgła. Zjawia się znienacka pod wieczór i nad ranem. Ledwo koniec parapetu jestem w stanie dostrzec. A on też biały.

Smutne te samotne wieczory. Wróciłam do czytania książek.

 

 

sobota, 4 grudnia 2010

Barbórka po lodzie...


Jest!!!! Usłyszałam! Pierwszy raz w tym roku usłyszałam „Last Christmas” Wham’u! O – znak to najlepszy, że święta blisko:) 

A tymczasem Barbórka po lodzie. Czyżby przez Święta nie miały nas witać te śnieżne czapy na drzewach? I mróz w okolicach -12, jak teraz?

 

   


Bajkowych Świąt chcę. Bajkowych, pod każdym względem. Cokolwiek, ktokolwiek przez to rozumie.

 

  kawa  

 

 

wtorek, 30 listopada 2010

jak Chopin został premierem


Właśnie przewróciłam kartkę w kalendarzu i ogarnęła mnie dziwna nostalgia. Przecież już grudzień za progiem. A dopiero co wieszałam na ścianie pachnący farbą drukarską kalendarz, śmieszący mnie kolejną owieczką i zabawnym tekstem na kolejny miesiąc. A tymczasem, jeszcze ta jedna kartka i ...czas kupić nowy.

No tak, niedługo święta. A ja właśnie weszłam w erę klasówkową. Układam, sprawdzam, poprawiam i własnym oczom nie wierzę.

- Wiecie, jak tak sprawdzałam te klasówki to w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, kto was uczy historii – powiedziałam w jednej trzeciej klasie.

- No pani – w odpowiedzi ucznia można było wyczuć nutkę zdziwienia, skąd ja w ogóle zadaję takie pytanie.

- Nie. Ja na pewno nie. Ja nie opowiadam na lekcjach takich głupot – odpowiedziałam z jak najbardziej poważną miną, choć w środku aż się zwijałam ze śmiechu widząc ich miny.

Cóż bowiem ciekawego wyczytałam? Że Piłsudski i Beck to światowej sławy malarze i rzeźbiarze okresu międzywojnia, że w rzeczonym okresie tworzył Mickiewicz, Krasicki i niejaka Rota (?!), że Anschluss to taki polityk austriacki, a plebiscyt to trwający kilka lat konkurs na przynależność do jakiejś ziemi. Ze o zachodnich granicach Polski zadecydowała wojna polsko – bolszewicka, a o północnej plebiscyt na Górnym Śląsku. Że BBWR to nic innego jak Broń Bolszewicka Wobec Rządów. Że Chopin był premierem i reprezentował nas na konferencji wersalskiej… 

I jak tylko zobaczyłam tego demota – nie mogłam się oprzeć. Bo ja też czasem mam taką minę układając pytania do sprawdzianów. Choć, gdy je sprawdzam, wyglądam dużo zabawniej:)

 

   

 

niedziela, 28 listopada 2010

alarm, wróżby i ranny powstaniec listopadowy*


To, że będzie – wiedzieli wszyscy. Nie szkolili by nas ciągle w tym temacie i nie truli głowy, żeby co lekcja przypominać dzieciakom o zasadach ewakuacji. Do znudzenia. Żeby im weszło w nawyk. Że jak dzwonek zadzwoni to raz dwa i będziemy na boisku.

Pytanie tylko jedno krążyło nad głowami wszystkich, jak czarna wrona nad pustą ośnieżoną łąką: KIEDY?

Na dworze tymczasem rozpanoszyła się zima. Lekki mrozik w okolicach zera, pierwszy śnieg zdążył stopnieć szybciej niż się pojawił, więc może poczekają aż trochę się ociepli?

No to poczekali… W piątek, punkt 11, zadzwoniło jak miało zadzwonić. Dzieciaki kurtki w dłoń, my – dzienniki w dłoń i na boisko marsz. Tiaaaa…

- Nie jest pani zimno? – zainteresowało się dziewczę opatulone w szalik i puchową kurtkę.

- Gdzie tam, przecież słońce świeci – uśmiechnęłam się z dużą dozą sarkazmu. Zrozumianego o dziwo. I w momencie wyciągnęło się w moim kierunku kilka dłoni z szalikami i chustkami. Bo przecież nauczyciele nie chodzą z kurtkami na lekcje. Nasze zostały w szatni… Na szczęście pani BHP zadbała o nasze zdrowie i nauczyciele, którzy mieli w tym czasie okienka, dostali zadanie zabrania z szatni, w drodze na boisko, wszystkich kurtek i płaszczy. Radość moja była wielka, gdy na drugim końcu boiska dostrzegłam mojego zielonego kota, przyczepionego do równie zielonego kaptura, z jeszcze bardziej zielonej kurtki:) Ale ledwo wsunęłam ręce w rękawy i naciągnęłam kaptur na głowę, zarządzono odwrót na lekcje. Nawet nie zdążyłam zapiąć zamka. Ale dostałam kurtkę? Dostałam:)

A po piątku pełnym wrażeń, obfitym w długie i długaśne wieczorne i nocne Polaków rozmowy, wyspać mi się zachciało w sobotę. No to się wyspałam… Parafrazując słowa piosenek: godzina 8, minut 30 kiedy pobudka zagrała. A raczej zatrzęsła mi łóżkiem, bo sąsiad z wiertarą morderczo zakradł się…

Sama robiłam remont. I wiem, że bez hałasu czasem się nie da. Ale przynajmniej sąsiedzi o tym wiedzieli, bo uprzedzałam, że od rana będzie głośno. A tu nic! Ani słowa! Od kilku dni już wiertarka szaleje, bo jak wychodzę do pracy to zaczyna warczeć, a jak wracam, to zbieram po łazience rzeczy, które zapomniałam zdjąć z półki pod lustrem i pospadały na ziemię. Tak wszystko drży. Ale przynajmniej by uprzedzili, że w sobotę też będzie warczeć. I to o takiej nieludzkiej porze… Zwłaszcza, że od 10 zapadła głucha cisza… No ale cóż – jak dobrze mieć sąsiada, prawda?

Ale za to wczorajszy wieczór był najbardziej niesamowitym, jaki mi się przez ostatni czas zdarzył. Niby do andrzejek jeszcze kilka dni, ale że sobota, więcej czasu, więc czemu by nie:)

Poświęciłam nawet garczek na roztopienie wosku.

O matko i córko:)

- Serce!

- Jakie serce? – oburzyłam się, wpatrując się w to coś, co mi się odbijało cieniem na ścianie. – Pokancerowane jakieś. Ktoś złamie mi serce?! – krzyknęłam niemal

- A tam, zaraz złamie. Jak już jest złamane, to można je teraz tylko połatać.

- Albo połamać na amen – mruknęłam

- Ja ci dam połamać – Mała zabrała moje dzieło i zaczęła nim obracać. I co tam jeszcze można było zobaczyć? Ano profil jakiejś twarzy: grzywka, nos, usta (czy to mi kogoś przypominało?...), głowę konia (ale na upartego to mógł być też pysk wielbłąda…) – czyżby jakiś Książe z bajki?? Jasne. Może mu się gps naprawił:)

Reszta wróżb nie była moja, więc nie będę zdradzać jakie wizje przyszłości roztaczała przed nami moja kuchenna ściana. W każdym razie dawno nie spędziłam andrzejek w tak fantastycznym towarzystwie. W którym można gadać do woli na dowolne tematy i nigdy nie będzie dość, można się pośmiać, pomilczeć, a nawet czasem pociągnąć nosem ze wzruszenia. I nigdy wcześniej nie wypiłam tyle wina… O rany:)

Oczywiście, niezależnie od wszystkiego, podniesienie rano głowy z poduszki było nie lada wyczynem. I otworzenie oczu. Codziennie się bowiem powtarza koszmar rannego wstawania. W listopadowe szare poranki szczególnie bolesnego. A dziś do tego myślałam, że coś nie tak jest z moimi oczami. Za oknem była taka mgła, że nawet parapetu nie widziałam! A do tego zrobiło się tak biało, że jak mgła już opadła, poczułam się jakby to święta już były. I to niesamowite uczucie, gdy mrozik szczypie w nos, słoneczko grzeje w uszy, pod nogami skrzypi śnieg, a drzewa są pięknie pomalowane na biało.

Ech. Może jutro uda się obudzić normalnie. Bez dodatkowych atrakcji wiertarkowych lub innych takich.

 

 

*określenie ‘ranny powstaniec listopadowy’ zaczerpnęłam z żartu rysunkowego we wczorajszej wyborczej, jak go znajdę to go zalinkuję, albo zeskakuję i wkleję:)

 

 

poniedziałek, 22 listopada 2010

ochi day


To jest mój prywatny „Ochi day” (‘ochi’ po grecku znaczy ‘nie’). Co prawda nie ma on nic wspólnego z greckim świętem narodowym obchodzonym 28 października na upamiętnienie stanowczego greckiego "nie", którym to premier Grecji – Metaksas miał odpowiedzieć Mussoliniemu w 1940 r. na jego żądania  poddania Grecji bez walki. Moje ochi w zasadzie trwa już cały tydzień i powinien ten stan nazywać się raczej „ochi week” (chętni mogą dopisać ‘s’ na końcu, bo stan zapowiada się na jakiś permanentny…)

Niechciej listopadowy szaleje w powietrzu i całe szczęście, że początek miesiąca był ciepły, słoneczny, wiosenny niemal, gdyż zabrak słońca sieje spustoszenie w tempie zastraszającym.

Wiem. Mam tego świadomość. Zatem walka z jesienną chandrą przypomina trochę walkę podjazdową, gdyż na twarzy uśmiech, zęby zaciśnięte do bólu żuchwy, paznokcie przezornie skrócone, by nie wbijały się w wewnętrzną część dłoni przy kolejnym zaciskaniu pięści, a w głowie prawdziwa kanonada i eksplozje, które znajdują ujście po przekroczeniu progu hacjendy. I tylko tam. I czasem dobrze, że nikogo tam nie ma. Przynajmniej nie musi znosić moich humorów. Ale tylko czasem…

Bo to w takich chwilach najbardziej na świecie pragnę się do kogoś przytulić. Niech o nic nie pyta, tylko niech będzie.

I to w takie dni jak dziś: wietrzne, bure, zapłakane deszczem, najbardziej czuję się niczyja...

Niech już spadnie śnieg. Może wtedy zrobi się weselej…

Czy ja powiedziałam śnieg?? Tfu! Po prostu niech ta szaruga już minie.

 

 

środa, 17 listopada 2010

***


Agresor mi się włączył. Panuję nad sobą i do przemocy fizycznej nie dochodzi. Ale gdyby te wszystkie kury i kokoty, jakie mi biegają w takich chwilach po głowie, znalazły ujście w słowotoku, to by się co niektórzy mocno zdziwili poziomem znajomości języka ulicy pani z historii, tudzież wosu, czy też jeszcze wudeżetu na dodatek… Za to poziom ironii i złośliwości jest już zauważalny. Bo nawet co bardziej pyskate klasy nie dają rady zbyt szybkim, jak na ich możliwości, ripostom. I rodzice hurtowo w kolejkach się ustawiają. Zawezwani wcześniej telefonicznie w sprawie córki / syna. I rozkładają bezradnie ręce, i robią roztargnione miny: że w domu to on/ona to taki aniołek; że już sami nie wiedzą, jak z nim/nią rozmawiać; że już drugi/trzeci raz w tym tygodniu wezwani, że… blablabla…  Przyobiecując solennie na koniec rozmowy ustawienie pociechy do pionu. Taaaa… Uwierzę jak zobaczę poprawę. Wczoraj wieczorem, żeby mnie nie rozsadziło, a nadmiar energii znalazł gdzieś ujście, poszalałam w kuchni. Popełniłam ciasto czekoladowe. A że sama bym jadła je przez najbliższy miesiąc, zaniosłam koleżankom do pracy. Zanim zeszłam z dyżurów, zniknęło co do ostatniego okruszka i mogłam jedynie przeczytać listę imion podpisanych pod prośbą o przepis. No. Choć tyle dobrego, że im smakowało. Bo dziś wcale nie było lepiej niż wczoraj, czy w poniedziałek. Drażniło mnie nawet to, że pani w autobusie zbyt głośno szeleściła papierkiem po chipsach… Papierzyskiem właściwie. Bo to ogromniasta torba w sumie była. Dla dobra ogólnego nie odwróciłam się nawet, ale wlepiłam wzrok w okno i ćwiczyłam silną wolę całą drogę do Metropolii.

Nie, nie. Patrzenie w okno też nie pomogło. Z każdego płotu, muru, latarni i drzewa spozierały na mnie dziesiątki tych, co to mają przepis na cud. No i ten na największych plakatach. Płachtach właściwie. Nasz Miłościwie Nam Panujący Baron Cygański Ozyrys I Niewinny. Już zdjął stare plakaty pt. „Ja już wybrałem”, bo ktoś metodycznie dobazgrał mu na niemal wszystkich „…więzienie” . Teraz głosi hasło „Budujemy mosty”. Uhm. Dla pana starosty chyba. Tylko, że my w Grajdołku nie wybieramy starosty. No i gdzie w tym Grajdołku jeszcze jaki most wybudować? Jedyny łączący Śląsk z dawną Kongresówką stoi od dobrych kilku lat i ma się całkiem dobrze. Może chce wybudować taki wielki między jednym i drugim krańcem wsi, by oszczędzić przejezdnym zrywania zawieszenia na naszych słynnych dziurach w jezdniach i widoku tego ogromu biedy i brzydoty? Niech miejscowi jeżdżą slalomem po ulicach w tempie, przy którym nawet ślimaki poruszają się z prędkością światła. A przejezdni, fru na most. Niech z góry popatrzą na to, co kiedyś było prężnym miastem.

Powiem jedno – ktokolwiek zostanie kolejnym Miłościwie Panującym, będzie miał przekichane…  Jak w 4 lata zrobi tu jakiś porządek i wprowadzi choć namiastkę normalności, będzie cudotwórcą. I oby to nie był ten sam Miłościwie Nam Panujący. Bo farsa stanie się koszmarem… Cóż. Zobaczymy w niedzielę.

A tymczasem idę się wyspać, bo jutro kolejny dzień. I trzecia ‘e’ pewnie znów nie będzie mieć pojęcia o czym była ostatnia lekcja. No i przecież jutro kolejna konferencja. A kto pisze protokół? No, jak się Wam wydaje?....

 

 

czwartek, 11 listopada 2010

quo vadis?



"Wymodlili ją wreszcie poeci, prorocy
I z niewoli jak z torby wyjęli pielgrzymiej..."
                                       
                                             (Kazimierz Wierzyński)


  roza  





sobota, 6 listopada 2010

znak czasu?...


 

Na wczorajszej lekcji wos-u, gdy uczniowie klasy trzeciej zawzięcie walczyli z analizą praw człowieka, jeden z nich zadał mi pytanie. Dla niego jakże oczywiste, bo sama prosiłam, by pytali o sformułowania, których nie rozumieją. I w sumie nie powinnam się dziwić. A jednak na moment mnie zamurowało.

- Proszę pani, a co to jest pochód pierwszomajowy?

 

No tak…. Dziś to już wspomnienie przeszłości. Dla nas oczywista oczywistość. Dla młodego pokolenia czasy tak zamierzchłe jak dla nas, co najmniej, międzywojnie…

 

 

poniedziałek, 1 listopada 2010

złota polska jesień...


Obiecałam na blogu Anabell, więc słowa dotrzymuję. Zanim znów zniknę na długie dni i godziny, niosąc kaganek oświaty tym, co to niekoniecznie chcą być oświeceni, zapraszam na spacer po parku chorzowskim. „Wiewiórków” nie uświadczyłam, niestety… Za to „kaczków” było jak lodu:) I pusto było. Bałam się trochę wchodzić w boczne alejki, ale i tak dotleniałam się na całego. I dopiero gdy nogi zaczęły boleć, a żołądek upominał się o to co jego, uświadomiłam sobie upływ czasu. Toć to za mną były prawie dwie godziny szurania nogami w stosach liści. Gdy dojechałam do domu, padłam ze zmęczenia. Ale nie na tyle wielkiego, by nie zaprosić na wirtualny spacer wszystkich chętnych. A przede mną jeszcze jedna wyprawa na cmentarz. Ten wieczorny, w blasku zniczy. Dobrze, zabiorę aparat. Jak coś z tego wyjdzie, też się podzielę.

Pozostałe zdjęcia schowane są pod tym zdjęciem:

 

   

 

 

 

piątek, 29 października 2010

oznaki życia


Przepraszam… To nie tak, że się na kogoś obraziłam, że olałam, że zapomniałam. Po prostu każdego dnia wieczorem, gdy wchodzę do domu, padam na twarz. I jedyne o czym marzę, to własne łóżko i chęć wyspania się. A tu tyle rzeczy do zrobienia. Mimo to  przebiegam wszystkie znajome strony. I czasem coś bazgrnę. Tylko czasem... Ale czytam. Życie w takim tempie mnie dobija. Gdy pytano mnie jak przeżyłam powrót po urlopie, zawsze odpowiadałam, że nie było źle, że nie bolało, że myślałam iż będzie gorzej. Ale dziś już tak nie odpowiem. Dopiero teraz zaczynam się w tym wszystkim gubić. Przestaję ogarniać umysłem sprawy, o których powinnam pamiętać, które powinnam wiedzieć i milion-pięćset-sto-dziewięćset procedur, które powinnam bezwzględnie stosować. Dziś w ferworze walki ze szkolną rzeczywistością zapomniałam gdzie mam dyżur. Najnormalniej po ludzku zapomniałam, bo gdzieś w biegu między wymianą dziennika, klucza i łykiem mrożonej już kawy, kapownik został na stole w pokoju nauczycielskim i w momencie byłam jak małe, bezradne dziecko. Ktoś spyta, czy tak trudno zapamiętać własny plan lekcji i plan dyżurów? Nie, nie jest trudno, ale zdarza się zapomnieć. Tylko, że nam nie wolno zapominać. Bo dzieci. Bo bezpieczeństwo… Jak automat mam się teleportować w ciągu sekundy z trzeciego piętra na parter na dyżur, a po dyżurze z powrotem, równo z dzwonkiem najlepiej, już stać pod drzwiami klasy na trzecim znów piętrze, ale po przeciwnej stronie szkoły. A przecież  tyle innych rzeczy trzeba jeszcze gdzieś w biegu załatwić. Tylko jak mam skonsultować sprawy wychowawcze z pedagogiem, skoro „durś i cięgiem” stoję na dyżurach, na moich nielicznych wolnych przerwach są tam hordy dzieci, na okienku mam zastępstwo, albo to pedagog jest zajęta, a przed 15, czyli po moich lekcjach już nic nie załatwię, bo pani zaraz wychodzi i właściwie już przebiera w miejscu nogami, bo czas leci a ja tu tyle problemów przytargałam i do 15 się nie wyrobimy… A co zrobić, gdy sama ledwo zwlekam się z łóżka, idę na drugi koniec Grajdołka do ucznia z indywidualnym nauczaniem, a ten gówniarz nawet nie wystawi nosa spod kołdry? I stoi nad nim ojciec i starszy brat ściągnięty z odsieczą, a on nic. Wszystko i wszystkich ma gdzieś.

Itd. Itp.

Odzwyczaiłam się. Zwolniłam tempo, ciągle się czemuś dziwię, coś mnie denerwuje, a nawet śmieszy. Ale gdy zamykam za sobą drzwi klasy i zaczynam lekcję, wreszcie jestem sobą. Skupiam się na tym co robię i staram się zrobić to jak mogę najlepiej. Może i stracę pół lekcji na usadzenie towarzystwa w ławkach, przekonam do schowania kanapek i otworzenia zeszytów i książek, zrobię lekcję albo tylko jej część, ale dzieciaki już wiedzą na co sobie mogą u mnie pozwolić a na co nie. Wymaga to wysiłku i konsekwencji, ale przynosi efekty. Cała reszta jednak na dzień dzisiejszy mnie przerasta. Jestem zmęczona. Niesamowicie zmęczona.

Na szczęście są chwile, o których się mówi, że właśnie dla nich warto. Niesamowitą satysfakcję dają mi zajęcia WDŻ-tu, na których się wiesza tyle, Bogu ducha winnych ,psów. Tematyka w klasie drugiej jest trudna. A na razie „lecą” właśnie drugie klasy. W przyszłym semestrze przyjdzie kolej na pierwsze i nie ukrywam, że tu może być prawdziwa jazda bez trzymanki, bo trochę czasu minie, zanim skutecznie się im wytłumaczy, że te lekcje nie są instrukcją obsługi podręcznika „Kamasutra”. To dlatego z drugimi już jest łatwiej. Trochę się bałam tych zajęć, zwłaszcza, że koleżanki jakoś tak z dystansem opowiadały o ubiegłorocznych zajęciach. Że niby dzieci niezainteresowane, że przeszkadzają itd. Chyba dorośli przez ten rok, albo dobór tematów okazał się trafny, bo chętnie dyskutują, chętnie pytają i rzadko zdarza się, by ktoś ewidentnie chciał rozwalić lekcję. Zaraz jest strofowany przez przynajmniej część grupy i w tej sytuacji już się nie wychyla.

Cieszę się, gdy stawiam oceny celujące, bo komuś się chciało zrobić zadanie dodatkowe, które wymagało czasu i wyobraźni. Gdy stawiam szóstkę, bo uczeń tak pięknie opowiada o historii swojej rodziny, prezentując przy tym rozbudowane drzewo genealogiczne, że klasa, normalnie rozgadana i nieznośna, milknie i nikt nie zauważa, że mija kilkanaście minut, a końca opowieści nie widać. Gdy widzę radość na twarzy dziecka, które do tej pory ciche i starające się nie rzucać w oczy, robi tak pięknie zadanie domowe, że chwalę je na forum, a słyszę potem od każdego nauczyciela wychodzącego z owej klasy, że uczniowie o niczym innym nie mówią, tylko o super zadaniu X.

Uczę moich uczniów, że mówienie „Nie wiem”, „Nie umiem”, w momencie wywołania ich do odpowiedzi, jest ucieczką przed problemem, bo to ja jestem od tego, by ocenić ich stan wiedzy. I jestem od tego, by wyciągnąć z nich odpowiednie „zeznania”. I już się upominają nawzajem „Nie mów, że nie umiesz. Idź spróbuj”. I próbują. I często odpowiedź poprzedzona „Nie umiem” kończy się oceną dostateczną. Choć niedostateczną niestety czasem też…

Co mnie jeszcze cieszy? Te wszystkie wschody słońca, które oglądam w drodze do pracy. Codziennie inny. Codziennie piękny. I chyba zacznę chodzić do szkoły z aparatem, żeby zachować je sobie na dłużej. Bo jak w sobotę przesuniemy czas, to i słońce będzie wschodzić wcześniej. Ale będzie też wcześniej zachodzić. I wcześniej będzie ciemno. I zacznie się listopad. I odliczanie dni do Świąt. A ja nadal będę żyć w przeświadczeniu, że nie nadążam, że zawalam kolejne papiery, łamię kolejną nieopanowaną procedurę, jestem beznadziejnym wychowawcą, bo nie mam dla własnych wychowanków wystarczająco dużo czasu, że nie wypełniłam należycie kolejnego polecenia entej derekcji, bo nie zakodowałam całego komunikatu i coś co uznałam za nieważne okazało się być najważniejsze…

I nie wiem, jak wyglądałoby moje życie, gdybym miała rodzinę. Pewnie by się rozpadła. Bo dla niej miałabym czasu najmniej … Póki co dziękuję Bogu, że mam czasem z kim usiąść wieczorem w kuchni przy herbacie i pogadać, albo uwiesić się na słuchawce w tym właśnie celu. Żeby nie zwariować na amen.

 



 

sobota, 16 października 2010

dibbi dibbi dibbi dum


Czwartek rano, akademia. Na szczęście chorąży spóźnił się „tylko” 10 min na próbę, co jak na niego jest niesamowitą poprawą. Tylko czemu od rana chodziłam taka zdenerwowana? Skoro to nie akademia miała być obiektem mojego dziwnego przeczucia?… A jak nie ona, to pozostał wieczorny wyjazd do teatru. Ale co złego ma się niby stać?

Autokar przyjechał punktualnie. Uff… Czyli co? Bilety? Eeee… Dwa razy potwierdzałam rezerwację. Bo nawet oddzwonili do mnie, bo coś im się tam nie zapisało w systemie. Mogą być jeszcze korki na drodze, bo to taka godzina powrotów z pracy. Innych ewentualności nie brałam pod uwagę.

Do teatru przyjechaliśmy godzinę przed przedstawieniem. Drogi puste, jakby specjalnie dla nas wszystkie samochody zatrzymano na okolicznych parkingach. „I po co tak wcześnie? Mogliśmy wyjechać dopiero o tej porze”…. „A jakby były korki, albo policja nam zamachała na drodze, że chce skontrolować? Przecież dopiero co wypadek był”. Machnęłam ręką na dyskutujących i podreptałam do kasy. A żołądek wiązał się na kolejny węzełek. No co jest?...

I wtedy się zaczęło. Najpierw miły pan w kasie nie umiał znaleźć rezerwacji. Po około 15 min poszukiwań i wpisywania różnych danych, znalazł. Oczywiście literówka w nazwisku. A ja się pytam, czy moje nazwisko jest aż tak skomplikowane, że trudno je zapisać bez błędu?? Ale to był dopiero początek. Bo jak się nie zapisało, tak się nie zapisało i… anulowano moją rezerwację! Nosz matko i córko! Nie wiem jaką minę miałam, ale aż głowę wsadziłam do tego okienka. Pomieszczenie już było pełne ludzi, bo całe wycieczki nauczycielskie przyjechały i szefowie wypraw ustawiali się do kolejki po odbiór biletów. A ja zakorkowałam jedną z dwóch kas. W dodatku na amen, bo zatkałam otwór kasowego okienka własną głową. Pan zbladł. Zrobiło się nieco nerwowo. Przyszedł kierownik. Odnaleźli zmianę liczby rezerwowanych miejsc i nie mogli zrozumieć, dlaczego nikt tego nie zaakceptował. Czyli mówiąc po ludzku, pracownik miał kilknąć „potwierdź”, a jakimś cudem tego nie zrobił i w efekcie bilety te sprzedano innej grupie… Nic tylko się rozpłakać. No bo dzieciaki wbite w stroje wyjściowe, nauczyciele w najlepszych wieczorowych kreacjach, a tu taki numer!

Stanęło na tym, że sprzedano nam bilety na boczne balkony, bo tylko tam jeszcze były (na szczęście!) wolne miejsca (a miał być środkowy balkon…), oczywiście obniżono cenę o połowę i przepraszano milion razy. Ale co się nadenerwowałam to moje. Przed samym przedstawieniem pan kierownik znalazł mnie jeszcze i udało się przesadzić część osób na główną salę, gdzie były wolne miejsca.

Koleżanka polonistka, moja towarzyszka balkonowego zesłania, zaglądała orkiestrze do partytury, bo siedziała obok kabiny orkiestry, a kolega fizyk z małżonką wylądowali w pierwszym rzędzie, co podczas przedstawienia okazało się nieco zgubne w skutkach. Inna koleżanka polonistka, również znalazła się w VIP-owskim pierwszym rzędzie, ale na szczęście nie spotkały ją z tego tytułu żadne niespodzianki. Część dzieciaków siedziała w samym środku sali i miała w efekcie najlepszy widok na scenę.

Ale gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki skrzypiec i na scenie pojawił się Tewje Mleczarz, wszystko stało się nieważne. Może trochę trzeba się było nagimnastykować, żeby zobaczyć co się dzieje w niedostępnym dla nas zakątku sceny, ale i to też już było nieważne. Sala co chwila wybuchała gromkim śmiechem i nietrudno było mi wyłowić z tego tłumu charakterystycznego śmiechu mojej Maryśki. Zamarłam nieco, gdy po tańcu z butelkami, woda z tychże została wylana na siedzących w pierwszym rzędzie (nic przez przypadek, wszystko zamierzone). Kolega fizyk jedynie ze stoickim spokojem przetarł okulary, gorzej jednak jego małżonka… Jeszcze na przerwie miała mokre ślady na garsonce:) Ale oboje byli uśmiechnięci. A dzieciaki zadowolone.

„Skrzypek na dachu” okazał się być więc najlepszym pomysłem na spędzenie wieczoru w Dniu Nauczyciela. I to nic, że wczoraj w szkole wszyscy uczestnicy wieczornej wyprawy do teatru wyglądali, jakby całą noc balowali na ślubie Cajtl i krawca Motyla:) I że kilkugodzinne siedzenie w pozycji „w-lewo-skręt” sprawiło, że miałam ograniczone ruchy niemal do wieczora. Bawiłam się świetnie. A radość z mile spędzonego wieczoru jedynie na chwilę zaćmił fakt, że o moim święcie, tak naprawdę, pamiętała tylko jedna osoba… Cóż – pamięć uczniów, zwłaszcza tych byłych, jak łaska pańska, na pstrym koniu jeździ. I trzeba nad tym chyba przejść do porządku dziennego i na nic więcej już nie liczyć.

A przedstawienie było cudowne!:)

 

 

 

sobota, 9 października 2010

zmiany nowe, nie zawsze na nowe


Na zmiany mnie naszło. Wczoraj późnym popołudniem, żeby nie powiedzieć wieczorem, wypucowałam wszystkie okna. Bo już przez nie mało co widać było. A jak słońce zaświeciło, to aż wstyd mnie brał przed samą sobą. I od razu pralka w ruch. Czego nie wyprała wczoraj – zrobiła to dzisiaj. A dzisiaj, choć fej-zbuk przepowiedział mi dzień leniuchowania, też postawiłam na zmiany. Do fryzjera wpadłam w południe jak burza. Nowy odcień brązu na głowie się panoszy i długo już ruda nie będę. Opatrzyło mi się. Czas najwyższy był na zmianę koloru. I lifting na blogu zrobiłam, jak widać. Jakoś mi tak teraz bardziej swojsko. I kicia wreszcie mogła wrócić na swoje miejsce, bo w tamtym szablonie jakoś nijak nie mogłam jej wkleić jako tło tytułu…

 

 

 

ale buty


To nie było pierwszy raz. Weszłam do sklepu po buty, wyszłam z… torebką….  Torbą właściwie. Bo ile można targać wszystkie szkolne bambetle w reklamówce. Stara, sprawdzona i wysłużona aktówka umarła śmiercią naturalną tuż przed urlopem. I kiedyś trzeba było zainwestować w nową. Tylko, że to miało być kiedyś, niekoniecznie dziś. Dziś miały być buty… No ale butów nie było. Tzn. były. Ale że albo rozmiar nie pasował, albo fason nie ten, albo obcas za wysoki albo za niski, a znalazła się torba w stylu „jak znalazł”, to z pustymi rękami nie wyszłam. Buty poczekają.

No a moja walka z porannym odrywaniem głowy od poduszki trwa nadal. Póki co, wszystkie bitwy wygrane. Ale pewnego pięknego dnia zaśpię jak nic… Bo jutro zapewne wstanę razem ze słońcem. W dodatku wyspana, jak nigdy przez ostatnie 5 dni:) I gdzie tu jakaś logika?...

 



poniedziałek, 4 października 2010

i tak lubię poniedziałki


I miał rację ksiądz Twardowski pisząc w jednym ze swych wierszy, że czas wtedy przychodzi, gdy go wcale nie ma…

Jak dziecko małe się cieszyłam, że dziś mam na 10.30 i że w końcu nie będę musiała biegać po mieszkaniu jak mały motorek, że ze wszystkim zdążę, nawet włosy zdążę porządnie ułożyć, a nawet wyprostować. I oczka maznę tuszem jakimś albo i czymś jeszcze nawet… I co? Tak się dziecko grzebało, tak mu się nie chciało wyjść spod ciepłej kołdry, tak mu miękko było pod główką i tyłkiem, że o mało i na 10.30 by do szkoły nie zdążyło… A z wszystkich ambitnych planów jedynie tusz na rzęsach był się pojawił.

Co jakiś czas ktoś zadaje mi pytanie, jak bardzo bolał powrót do szkolnej rzeczywistości. I wiecie co? Wcale nie bolał. Może dlatego, że od wakacji nastawiałam się na to co nieuniknione, może dlatego, że już trochę chciałam wracać, bo wolne – wolnym, ale na dłuższą metę co za dużo to niezdrowo, a może też i dlatego, że od pierwszego września dopadła mnie taka „polka-galopka”, że zatraciłam całkiem poczucie czasu i nawet nie miałam czasu rozpamiętywać, jak to fajnie było na urlopie. Myślałam raczej ile jeszcze papierzysk muszę wyprodukować i co nowego dostanę do produkcji, jak już to oddam. Tylko wieczorami dopadała mnie jakaś tęsknota za tym co minęło. I czasem dopada nadal. Ale grunt to nie zatracić się w przeszłości, by nie przegapić tego co jest tu i teraz.

A w ogóle, to mam jakąś fazę na Tracy Chapman. Przejdzie. Wiem.

 

poniedziałek, 27 września 2010

pomyka jesień...


Ano pomyka, pomyka... A nawet śmiga po szybach kroplami deszczu, który umila wszystkim życie od rana. Wczoraj tylko się delikatnie zapowiadał, dziś rozgościł się na amen.

Panią jesień, ciepłą i kolorową spotkałam w czwartek. Minęłyśmy się w bramie cmentarnej.

Ja – w kurtce i swetrze, dżinsach i pełnych butach, bo poranne mgły nie zachęcały do ubrania niczego lżejszego, a do tego dochodziła perspektywa chłodu sal lekcyjnych, w których przyjdzie spędzić najbliższe 6-7 godzin…

Ona – w kolorowej sukience na ramiączkach i klapkach-japonkach…

Spojrzałyśmy na siebie wzrokiem pełnym zdziwienia, jakbyśmy trafiły nagle w to miejsce z dwóch odrębnych światów.

A poranne mgły były niesamowite… Niebo różowiło się budzącym się Słońcem, a spod gęstej jak mleko mgły, wyłaniały się czubki zielonych jeszcze drzew. I był to wystarczający powód, by zareagować na budzik, wyskoczyć spod ciepłej kołdry i pobiec na balkon, by się skutecznie obudzić. Teraz będę musiała znaleźć inny skuteczny motywator. No bo jak to tak wstawać, gdy za oknem ciemno? :)

 

  kawa 



poniedziałek, 20 września 2010

effka ekologiczna


Nareszcie zaczyna tu wyglądać, jak w pokoju, a nie składzie makulatury... O składzie rzeczy wszelakich w dużym pokoju nie wspomnę, bo jedynie ten, kto to widział, jest w stanie ocenić skalę nieszczęścia jakie mnie nawiedziło ubiegłej soboty.

Dziś zawzięłam się w sobie i postanowiłam doprowadzić do stanu używalności pokój zwany „małym” – w odróżnieniu od „dużego”, który faktycznie metrażowo jest większy. I pełni rolę gościnnego. Bo mały to „mój” pokój, a w nim ponad dwie setki słoni, książki i inne takie upchane na regałach, w szafkach i szufladach. No i łóżko oczywiście. I nigdy nie potrafię wyjaśnić, czemu to „mój” pokój, skoro to moje mieszkanie:)

Część wyprodukowanych papierów zamieszkało już na stałe w moje szkolnej szafce. Nadal nie rozumiem po co ich było tyle tworzyć, no ale określenie „ewentualna kontrola” zamyka usta wszystkim, którzy próbują zadać powyższe pytanie poddając w wątpliwość sensowność tej papierologii. I co roku trzeba drukować na nowo owe hurtowe ilości rocznych planów pracy, bo przecież co roku w innym momencie kończymy semestr i rok szkolny, więc ubiegłoroczne plany pracy już w tym roku są nieaktualne… Tylko po co marnować tyle papieru? Nie można by tego na płytce trzymać? Podobno wszyscy nauczyciele mianowani znają się na technice informatycznej i stosują ją w praktyce. Zatem miłe panie z kuratorium czy innych mądrych instytucji nawiedzających szkoły, też potrafią obsługiwać komputer, prawda? Bo nawet, jak nie są nauczycielami, to jako urzędnicy, potrafią to tym bardziej. Więc otworzenie odpowiedniej płytki z zapisanym na niej dokumentem, nie sprawiłoby większego problemu. Tak myślę. Za rok naniosłabym odpowiednie zmiany i płytka nadal byłaby do wglądu…

Skąd taka refleksja? Bo właśnie odzyskałam 80 foliowych koszulek, w które „zapakowane” były różnej maści plany pracy wychowawcy, rozkłady materiałów, plany wynikowe i inne cuda-wianki, jakie kazano nam po drodze tworzyć. I 200 jednostronnie zadrukowanych kartek… No tak, mogłam drukować po obu stronach, wtedy byłoby ich 100 do wyrzucenia. Ale nie drukowałam (czy ktoś drukuje dwustronnie?....). Więc teraz mam stos kartek na bazgroły. Może część mamie podrzucę. Jak młode pokolenie się zjawi, będzie mieć na czym się wyżywać plastycznie…

 

P.S. A wiecie, że jesteście ze mną już dwa lata? I nie wyobrażam sobie, żeby miało być inaczej. Dziękuję:)

 

 

sobota, 18 września 2010

sobota :)


Kocham ten dzień! I to nic, że ciągle mieszkam w magazynie rzeczy przeróżnych, bo pan majster dopiero w przyszłym tygodniu przyjedzie tuningować moje półki pod książki. To nic. Serio. Bo dziś sobota:) I nie muszę się zrywać z łóżka w środku nocy, i mogę włóczyć się w piżamie do której chcę, mogę wypić ciepłą poranną kawę, a nie mrożoną gdzieś koło południa i w ogóle – nie muszę nic pisać. Odrobiłam się z papierów w terminie. Wczoraj dostałam zwrot części produkcji własnej i zostałam pochwalona za jej jakość. No. Czyli dziś mogę z czystym sumieniem nic nie robić. Właściwie nie do końca nic, bo dwa ogromne stosy zeszytów z zadaniami domowymi czekają na sprawdzenie, ale jakaż to przyjemność usiąść na wygodnej kanapie, przed telewizorem (pod warunkiem, że coś tam w ogóle będzie do obejrzenia..), a nie na niewygodnym krześle przed komputerem. Bo ja wszystko co mam do sprawdzenia, sprawdzam przed telewizorem. Inaczej nie potrafię… I moją pokojową zieleniną się trochę zajmę. Odkurzę liście, albo w ogóle wsadzę pod prysznic, żeby się opamiętały. Tylko juki nie ruszę. Wystrzeliła w górę jakby na jakiś wspomagaczach była i coś mi się wydaje, że następna wiosna będzie ostatnim dzwonkiem na jej przesadzenie do ogromnej donicy, która będzie musiała jej wystarczyć na długie lata. I tak będę musiała chyba zatrudnić sztab ludzi do tego. Już rok temu, gdy ją przesadzałam, wyglądałam jakbym się biła z kotem – podrapane ręce i twarz, bo już była duża i ciężka, a teraz to już nawet nie myślę jakby to przesadzanie wyglądało:) A raczej, jak ja bym po nim wyglądała:)

I nadrobię blogowe zaległości. Bo w czytaniu jestem na bieżąco, gorzej z komentowaniem…

I w końcu słońce wyszło! I może dlatego chce mi się chcieć.

 

  prezent 

  

poniedziałek, 13 września 2010

zdolna jestem niesłychanie...


Ja to się mówi – jak nie urok, to wiadomo co…

Przeszczęśliwa bestia jestem, bo się odrobiłam z papierzysk. Przysiadłam tyłka i zarwałam kawałek nocki, ale takie plany stworzyłam, że jak mi ich nie zatwierdzą, to będę zawiedziona. Wenę miałam jak mało kiedy. Może to te fejsbukowe „Sex on the beach” tak na mnie motywująco podziałały, bo tyle ich dostałam, że od samego patrzenia uderzało do głowy:) Nie chcę nawet myśleć, co by to było, jakby prawdziwe były. Łooooo… Ale by się działo:) W każdym razie papierzyska okazały się być tylko jedną z atrakcji niedzielnego wieczoru. Otóż w sobotę stwierdziłam, że moi sąsiedzi chyba nie do końca się dobrze czują, bo kto to widział, by koło 20 przestawiać meble… I to tak, że aż mi się szafy w przedpokoju trzęsły. No. A wczoraj wieczorem już wiedziałam, co to za huki i trzaski rozlegały się dzień wcześniej. Pod natchnieniem pomysłu na jedne z zajęć kółka mojego historycznego, pobiegłam do przedpokoju, by wyszperać potrzebny scenariusz, co by się nadał tak akurat. Odsuwam drzwi z szafy i… Zamarłam. To nie moi sąsiedzi. To moja szafa! Górna półka runęła pod ciężarem książek i efektem domina pociągnęła za sobą dwie kolejne, zatrzymując się niemal na samym dole… Akcja ratunkowa przeprowadzona tuż przed północą zakończyła się sukcesem. Na szczęście nie zniszczyły się żadne płyty ani kasety, które znalazły się na samym dole tej okropnej piramidy. Trochę teczek odniosło lekkie obrażenia, książki też wyszły w większości bez szwanku.

Miły pan majster przyjechał dziś popołudniu i spojrzał na mnie z politowaniem, po czym zaczął naprawiać szkody. A przy każdej przykręcanej śrubce powtarzał, żeby nie ładować tyle kilogramów na jedną półkę, bo przecież są one drewniane, a nie ze stali hartowanej. I obiecał zrobić specjalne wsporniki, żebym więcej sąsiadów po nocach nie straszyła. Mam nadzieję, że zdadzą one egzamin. Bo gdzie będę trzymać te stosy książek? Do lodówki już się nie zmieszczą… Lodówka od dłuższego czasu używana jest zgodnie z przeznaczeniem, czyli oprócz światła i powietrza, zdecydowanie większą część jej zawartości stanowi papu…

 

 

piątek, 10 września 2010

a niebo całe w ogniu


Utonęłam w stosie papierów. Ale daję radę:) Odhaczam na liście to co już wyprodukowałam i… dopisuję na niej kolejne pozycje. Hihi:) Nie jest źle, naprawdę. Może i wyglądam jak zombi na głodzie, ale mam wielką nadzieję, że jutro trochę odeśpię całotygodniowe wczesne wstawanie i do niedzieli cienie pod oczami znikną (żeby na początku tygodnia pojawić się znowu). Choć nie łudzę się, że sobie odpocznę, bo do poniedziałku norma papierologii stosowanej musi być w części wyrobiona, więc niedziela będzie dość pracowita, bo trochę tego jeszcze zostało…

Jestem zmęczona fizycznie, ale do wszystkiego podchodzę z dystansem, a nawet z poczuciem humoru. Sama nie wiem skąd mi się to wszystko bierze, ale jest mi z tym dobrze.  Jedynym koszmarem ostatnich dni są te pobudki w środku nocy, gdy za oknem ciemno i mgła. Choć dziś było całkiem inaczej. Zaraz po przebudzeniu pobiegłam otworzyć balkon. To nic, że było kilka minut po szóstej rano. Dla tego widoku warto było. Słońce próbowało przebić się przez gęste chmury, wpychając między nie swe wesołe promienie. I było tak ciepło, że nie mogłabym tak stać i stać, i stać. W ciągu dnia słońca raczej nie oglądam, chyba że zza szyb szkolnych sal lub korytarzy. Ale wystarczy sama świadomość, że ono tam jest.

I tak pięknie dziś zachodziło… Niebo wyglądało, jakby całe płonęło…

Jak niewiele nam potrzeba, by nabrać sił i chęci do robienia czegokolwiek, prawda?

 

   

 

 

niedziela, 5 września 2010

pierwsze koty za płoty


I skąd ja to wiedziałam? Przyszła sobota, godzina piąta minut trzydzieści, pobudka nie zagrała, a ja jak na złość miałam oczy wielkie jak miesiączek w pełni… A w czwartek o mało sobie języka nie przydeptałam, by zdążyć do szkoły… Choć pobudka zagrała…

I póki co, to jedyny mój problem – nie zaspać. Poza tym powrót wcale nie był taki straszny. Przynajmniej dla mnie. Po prostu weszłam do klasy i… Miałam wrażenie, że nie było żadnej przerwy.

Jeszcze wszystkiego nie ogarnęłam, jeszcze nie przyswoiłam do jakich zespołów mnie przypisali i co mam w nich niby robić, jeszcze nie doczytałam tablicy ogłoszeń i nie wiem co i na kiedy mam oddać, ale może jutro sprawdzę…

Wichrowe już wygląda jakby przeszedł przez nie tajfun – wszędzie jakieś papiery, teczki, książki. Od jutra pewnie ruszy jakaś produkcja makulatury, bo jak już doczytam co i jak, to powoli zacznę swoją radosną twórczość. Na razie mi się nie chce nawet o tym myśleć.

A w ogóle kto to widział, by we wrześniu spać w skarpetkach…

 

 

niedziela, 29 sierpnia 2010

farma


- Dziwni ci farmerzy.

- Dlaczego?

- Bo cały dzień chodzą w piżamach…

Nie o tej wirtualnej farmie z facebook’a chciałam dziś napisać kilka słów. O innej. Takiej z filmu. Znajduje się w bliżej nieokreślonym miejscu. Choć w doskonale określonym czasie. I to wcale nie farma, lecz obóz. Dla Żydów.

Skąd porównanie obozu do farmy? Ojciec bohatera filmu, 8-letniego Bruna, dostał właśnie awans. Został komendantem obozu i cała rodzina wyprowadza się z Berlina. Dzieci nie wiedzą co robi ich ojciec. Wiedzą tylko, że jest żołnierzem i robi wszystko, by żyły w lepszym kraju. Nawet żona dopiero z czasem pojmuje czym tak właściwie zajmuje się jej ukochany. Gdy mdły zapach roznoszący się po okolicy staje się nie do wytrzymania, spytała o jego przyczyny kierowcę.

- Jak się palą, śmierdzą jeszcze bardziej – odpowiedział z przekąsem młody esesman.

A Bruno, pozbawiony kolegów, szuka kogoś, z kim mógłby się zaprzyjaźnić. Zauważa przez okno drewniane baraki za lasem. Pyta o mieszkańców tej dziwnej farmy, bo tak mu się to miejsce skojarzyło, ale uzyskuje jedynie wymijające odpowiedzi, a jedyna konkretna brzmi:

- Oni są dziwni, właściwie nie są ludźmi.

Aż pewnego dnia wymyka się na zakazany teren za domem i znajduje sposób na wyjście do lasu. Dociera do owej farmy i ze zdziwieniem stwierdza, że jest cała otoczona drutem kolczastym. A po drugiej stronie drutu siedzi smutny chłopczyk. Jest nim Szmul, jego rówieśnik. Bruno zupełnie nie może pojąć, że te dziwne ubrania, to nie piżamy, że numerki przyszyte do tych dziwnych ubrań to nie element jakieś zabawy i że drut kolczasty nie służy do zatrzymania zwierząt, ale ludzi.

- Ale dlaczego tutaj jesteś?- pyta swego nowego przyjaciela.

- Jestem Żydem – odpowiada ze smutkiem chłopiec zza drutów.

Przepiękny film o trudnej, wręcz niemożliwej przyjaźni dwóch chłopców, którzy powinni być wrogami. O dziecięcej, wręcz naiwnej wizji świata.

Bo dlaczego nauczyciel mówi, że Żydzi to zło i przyczyna nieszczęść? Jak się to ma do małego, wychudzonego Szmula, pchającego taczki większe od niego samego? Przecież on nie jest zły. On jest głodny.

A dlaczego niektórzy ludzie nie potrafią się zdecydować co robić w życiu? Taki ojciec Szmula: przeniósł się na farmę i reperuje tam buty, a był wziętym zegarmistrzem. A dlaczego inny mieszkaniec farmy – Paweł, rzucił świetną pracę lekarza i teraz obiera ziemniaki w kuchni komendanta?

To niektóre z dylematów małego chłopca, który zupełnie nie rozumiał co za dziwna gra się toczy wokół niego. Ale dla którego nie było ważne pochodzenie. Ważne było to, że jest się człowiekiem.

- Mam nadzieję, że się spotkamy, jak ludzie się w końcu ze sobą dogadają – powiedział pewnego dnia swemu przyjacielowi.

Czy się spotkali? A może nie było potrzeby się rozstawać?

Nie zdradzę zakończenia. Ale gdy usłyszałam obok siebie nerwowe przełykanie śliny, nie musiałam spoglądać na Mamę. Wiedziałam, że tak jak ja, ma łzy w oczach.

Polecam z całego serca. „Chłopiec w pasiastej piżamie”.

 

 

piątek, 27 sierpnia 2010

powrót córki marnotrawnej


Nie bić… Nawet nie wiem od czego zacząć po takim czasie niepisania. Hmmm… Może od tego, że jestem?:) Nie wyemigrowałam za słońcem, jak niektórzy emigrują za pieniędzmi. Postanowiłam ten zamysł zostawić do czasu pójścia na emeryturę. Wtedy kupię sobie przytulny domek na wysokim klifie i codziennie będę oglądać zachody słońca. Bo na wschody trzeba wcześnie wstawać, więc to już zdecydowanie odpada. I będę Was zapraszać na wakacje, jak tylko ktoś będzie chciał wlec się taki kawał świata, żeby pomoczyć nogi w ciepłym morzu o odcieniach ciągle nieustalonych. Może komuś się uda je nazwać?

Bredzę. Przecież, że bredzę. Widział kto nauczyciela – emeryta, którego stać na chałupinkę zagranicą?:) Ale pomarzyć warto. A gdyby tak się to marzenie spełniło, to wiecie…:)

Ciężko wrócić do rzeczywistości. A ona bezlitośnie daje znać o sobie z każdą minutą coraz bardziej i bardziej. Drzewa zaczęły się stroić w jesienne złoto-czerwone szaty. W powietrzu czuć od dawna podmuch babiego lata. Wystarczy krótki spacer w parku i trzeba zdejmować z twarzy nitki unoszących się w powietrzu pajęczyn. Nawet jaskółki – mądrale już ewakuują się w cieplejsze rejony. No tak. Jeszcze by je kto do szkoły zagonił:)

No i w końcu padło to słowo. Szkoła. Bo jak wrócić do pracy po 14 miesiącach przerwy? Patrzyłam w kalendarz jak sroka w gnat, ale nic nie wypatrzyłam. Napisane jak byk, że konferencja jedna, druga, potem trzecia… I powoli, dzień po dniu, przestawiałam się na myślenie typu: trzeba, ale jesteś dzielna. Wstaniesz. Bo iść to nie problem. Wstać – o, to dopiero wyzwanie!

Wstałam.  Nawet przed 11 byłam już ubrana, a nie, że do południa w piżamie…:) Poszłam. No, ale przecież ja tam cały rok na gościnnych występach przebywałam, więc i szok żaden wielki nie był. Rozkokosiłam się na swoim odzyskanym krzesełku. Odzyskanym, bo koleżanka go zaanektowała na czas mojej nieobecności. Ale dzierżawa tylko czasowa była i sama się zdziwiłam widząc ją na innym, wydzierżawionym na kolejny rok, miejscu. Właściwie, to nawet właśnie tam się chciałam przeprowadzić, no ale skoro sami oddają co moje…

I oczywiście, jak to w babskim gronie – śmichy, chichy, a jak ty na urlopie, a jak ty, a kto odszedł, czy ktoś przyjdzie – co będę tłumaczyć, wiadomo. I nagle wkracza wicedyrekcja i chrząka teatralnie. A jak już ostatnia papla przestała paplać, wice zakomunikowała:

- Proszę państwa, ale dzisiejsza konferencja jest przecież tylko dla czynnych nauczycieli. Urlopowani mają przyjść dopiero we wtorek.

„Przecież” ci powie! Cisza zapadła. Każdy spojrzał na każdego. No i kto się odezwał? Zapomnieli, że pyskata wraca.

- To czemu nie powiedzieliście tego wcześniej?

W odpowiedzi otrzymałam słodki uśmiech wice i jakiś cichy głosik odpowiedział (właścicielką okazała się krzycząca zwykle behapowiec):

- A kto to miał wiedzieć.

- No jak kto, wy – palnęłam bez zastanowienia.

No i poszłyśmy. Terapia szokowa szybka i skuteczna. Coby nam do głowy nie przyszło, że coś się zmieniło przez ten rok na lepsze.

A w poniedziałek kolejne bliskie spotkanie z medycyną pracy. Już mnie pokłuli, pomierzyli, stwierdzono obecność serca w klatce piersiowej, laryngolog uznał, że słyszę, a okulista, że widzę (niech tak myślą dalej…), a dziś dostałam zaświadczenie od mojego lekarza, że przeżyłam urlop zdrowotny bez uszczerbku na zdrowiu i mogę wracać do pracy. No i teraz jeszcze mnie poogląda lekarka z wyżej wymienionej instytucji i mam nadzieję dostać wszystkie kwity o zdolności do pracy bez jakiś dodatkowych atrakcji.

I się zacznie.

 

 

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

w greckich rytmach, sentymentalnie, o marchewce i nie tylko


Niniejszym ogłaszam koniec diety marchewkowo – rybnej. Nie, żeby nic innego nie było do jedzenia, bo jak zawsze można było wybrzydzać do woli, ale że w wybrzydzaniu to ja akurat jestem mistrzynią świata i jem tylko to co lubię, to wybór miałam niewielki. Choć generalnie lubię jeść i nawet czasem spróbuję coś nowego. Ale jak mi nie zasmakuje po pierwszym kawałku – dalej nie zjem i więcej się nie tknę. A że dużo oferowanych do jedzenia pozycji należało do tej właśnie ostatniej kategorii, więc ja – stworzenie mięsożerne w każdym centymetrze sześciennym swej postaci, przerzuciłam się na ryby, zagryzając je marchewką. Istniało wielkie prawdopodobieństwo, że po tygodniu chrupania marchewek zacznę kicać po jadalni i urosną mi królicze uszy, ale na szczęście przetrzymałam cały turnus i żadnych niepokojących zmian u mnie nie zauważono. Chyba, że wszystko jeszcze przede mną.

A tak na poważnie – jedzenie jak zawsze było świetne i tym razem udało mi się nie schudnąć:) Choć nie do końca. Bo wreszcie mi schudły nogi:) I nie wiem czy to efekt śródziemnomorskiej diety i wdrapywania się kilka razy dziennie pod górę, do hotelu, czy też może nareszcie zaczęły działać kremy antycelulitisowe wcierane od przypadku do przypadku od kilku już dobrych miesięcy:)

No i zatęskniłam za polską wędliną, bo tamtejszej po dobroci bym się nie tknęła.

Dowiedziałam się też, że mój przecudnej urody, eldżi kuki, jest wodoodporny. Tzn. odpłynął wraz z morską falą, która zmyła mnie z ręcznika i o dziwo – nie przestał działać:) W każdej szparze i szczelinie ma do teraz mnóstwo piasku, ale póki się nie obraża – jest dobrze.

Jak napisała Szymborska „Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy”. Ten pobyt na Korfu był zupełnie inny od tego w maju, rok temu, czy jeszcze wcześniej. I prawidłowo. I tak być powinno. Złapałam się nawet na tym, że robiąc zdjęcia, żadne się nie powtarza. Nawet, gdy po raz kolejny fotografuję to samo miejsce – za każdym razem jest ono inne.

Jedno się tylko nie zmienia. Wspomnienia. Choć one też za każdym razem są inne. Wspomnienia podparte kolejnymi ilościami hurtowymi zdjęć i kolejnymi dźwiękami muzyki, które słyszane codziennie, pozwoliły się zasłuchać do nieprzytomności.

Robię się sentymentalna?:)


p.s. i muzyczna pocztówka z wakacji...



     

 

  

czwartek, 29 lipca 2010

pożegnanie?....


„Skończyło się, miało wiecznie trwać…” – słowa tej piosenki towarzyszyły mi od chwili, gdy otworzyłam oczy. Były ze mną pod prysznicem i na śniadaniu, i gdy łapałam łapczywie ostatnie promienie słońca. By wystarczyły na jak najdłużej…

Dziwnie jest wsłuchiwać się w szum morza i wpatrywać w wybrzeża Albanii ze świadomością, że pewnie nigdy więcej tu nie wrócę. Że być może nie zobaczę więcej tych tak znajomych twarzy, że nie spojrzą na mnie te uśmiechnięte oczy, nie odczuję życzliwości i serdeczności ludzi znanych od tylu lat, że nie potuptam niemal godzinę w jedną stronę, by zobaczyć jak słońce topi się w morzu w asyście płonącego nieba, że nie poczuję tego uczucia bezradności próbując nazwać kolor morza, którego nazwać się nie da, bo język nagle staje się zbyt ubogi w słowa...

Tak – wiem, nigdy nie mów nigdy. Tu też nie wierzą w moje „Może już nigdy”. Ale wszystko co kiedyś się zaczęło, kiedyś też się musi skończyć. W odpowiednim momencie. Zanim nastąpi przesyt, po nim niesmak, a potem może i nawet obrzydzenie.

Na dziś moja bajka się skończyła. Może kiedyś do niej wrócę. Zostawiam bowiem w tym miejscu tak wielką część siebie, że przyjeżdżając tu kilka lat temu po raz pierwszy, nawet się tego nie spdziewałam. Ale to będzie kiedyś. Teraz czas się zbierać i wracać do rzeczywistości.

Bo przecież jak nie teraz, to może w jakimś następnym życiu się uda:)

 

     

 

 

 

niedziela, 18 lipca 2010

zza siedmu gor i jednego morza


Zyje:) bedzie bez polskich ogonkow i kreseczek, ale jakos wpolnie sobie poradzimy, prawda?
Nie musze pisac, ze tu goraco, bo w Polsce jest podobnie. Wiec na sczescie obedzie sie bez westchnien typu "Ta to ma szczescie".
Oczywscie nie bylabym soba, gdyby mi sie cos dziwnego nie przytrafilo. Nie, nie. Tym razem samolot wystartowal punktualnie, nic sie nie posulo po drodze i nawet nam nie zamieniono hoteli:)
I nawet nie wazne bylo to, ze choc zamawialysmy pokoj trzyosobowy, dostalysmy dwojke z dostawka... Do tego moja majowa jedynka byla wieksza niz to cos... Na szczescie rezydentka w tym roku jest znacznie bardziej kompetentna  juz na drugi dzien moglsymy sie przeprowadzic do trzyosobowego apartamentu. Ale to naprawde ani na moment nam nie popsulo humoru. Przynajmniej mnie.
Czy Wy tez macie cos takiego, ze zawsze zabieracie ze soba wszystko, co moze sie przydac? I zazwyczaj potem nic z tego na nic sie nie przydaje... Ale wystarczy jeden raz zapomniec tego "czegos" i nagle staje sie produktem pierwszej potrzeby. Taszcze wiec w tej mojej walizce wszystko: nici, igle, klamerki i sznurek na pranie, a nawet zelazko. Raz, eden jedyny zapomnialam bandaza - przyjechalam do domu ze skrecona kostka... W ostatniej chwili wyjelam kiedys z walizki parasol, uznac, ze przeciez "tam o tej porze roku nie leje" - zmoklam... Tym razem igla i nici zostaly na kuchennej szafce. I juz w pierwszy dzien popruly sie moje cudowne gacie w krate... No i jak tu chodzic jak obszarpaniec? I co, ze sa wakacje?...
Poszukiwania przybornika do szycia zakonczyly sie sukcesem (rece, nogi i mowa ciala to jednak najskuteczniejszy sposob na porozumiewanie sie z obcokrajowcami). Chwile potem mozna bylo zaobserwowac na plazy niecodzienne zjawisko - ja szyjaca letnie plazoawe gatki:) No - i teraz moge juz spokojnie w nich paradowac po wsi:)

A morze mialo dzis niesamowita barwe...



wtorek, 13 lipca 2010

no to w drogę:)


Walizka już prawie spakowana. Jutro trzeba będzie jeszcze dołożyć ostatnie rzeczy i oczywiście dokonać komisyjnego ważenia. Najpierw ja. Potem walizka. Potem ja z walizką. I wreszcie czas na filozoficzne rozważania pt. „Ile tak naprawdę waży walizka?”. Nigdy nie pojmę funkcjonowania lotniskowych wag, bo ciągle mam wrażenie, że zawyżają właściwy ciężar. Choć ostatnio, o dziwo, zgadzało się co do pół kilo. Z powrotem też: ja 4 kilo mniej, walizka również. I tu pojawia się kolejne pytanie: dlaczego walizka (bo ja to normalne)? Skoro niczego nie zapomniałam, a jeszcze dołożyłam…

No ale nie muszę wszystkiego rozumieć, prawda?:)

Odezwę się, gdy tylko pozwolą mi zaanektować komputer na własne potrzeby. Bez polskich znaczków będzie i czytać się będzie śmiesznie, ale wiem, że dacie radę:)

No to hop za wielką wodę! Papa :)

 

 

   

 

 

niedziela, 11 lipca 2010

dzik jest dziki...


I tak miało to właśnie wyglądać. Spotkaliśmy się pierwszy raz w takim wielkim gronie chyba od czterech lat. Od czasu, gdy buńczucznie zatknęłam flagę na Wichrowym Wzgórzu, oznajmiając wszem i wobec, że mój to jest kawałek podłogi. Brakowało jedynie Tomków, bo mają mały domowy szpital, ale cała reszta rodziny stawiła się na wezwanie. To znaczy – zaproszenie raczej:)

Młode pokolenie zawzięcie taplało się w baseniku, nie kłócąc się przy tym ani razu, nie narzekając, że woda za zimna, albo że ktoś chlapie, albo, że się krzywo patrzy.

Starsze pokolenie zajęło z góry upatrzone pozycje pod starą śliwą, dzieląc się naturalnie na dwa podobozy. Czyli pokoleniowo bardzo.

Jedna jedyna pelargonia, nie pożarta jeszcze przez dziki, dumnie się prężyła wszystkimi czerwonymi kwiatami, chcąc nadrobić braki w ukwieceniu przydomowego ogródka. Tak, tak. Rok temu te dzikie bestie zeżarły wszystkie pelargonie i nie oszczędziły nawet przeogromnej fuksji – siostrzanej dumy przez zaledwie kilka tygodni. I tak co rok – ona kwiatki do skrzynek, do doniczek, do ziemi, a potem kilka wizyt zgrai leśnych żarłoków i w ich efekcie przeryty ogródek oraz wyjedzone kwiatki. W tym roku odpuściła. I tak za miesiąc się przeprowadzają. Ale, że ogródek bez kwiatków straszył ją niemiłosiernie, posadziła do ogromnej donicy przynajmniej tę jedną pelasię, strzeżoną jak skarb najcenniejszy, by potem i ją zabrać na nowe włości.

O ile wcześniej nie stanie się przystawką dla dzików.

Zryte ogródki działkowe, czy przydomowe, a nawet trawniki i skwery przy ulicy, w tej części Metropolii, już nikogo nie dziwią. Do lasu kawałek, ale im to wcale a wcale nie przeszkadza. Nie ważna pora roku. Ostatnio nawet i pora dnia. Nauczyły się, że tam gdzie ludzie – tam śmietniki. A gdzie śmietniki – tam jedzenie…. Nawet furtki i płoty nie są już żadną przeszkodą.

I myślałby kto, że w mieście się nie obcuje z dziką zwierzyną. A tu jakoś tak czasem i nos w nos można. Bo nigdy nie wiadomo, czy otwierając drzwi wyjściowe, nie natkniesz się na dziczą rodzinę za progiem, pochrząkującą groźnie w ilościach niemal hurtowych.

 

 

sobota, 10 lipca 2010

wakacyjny zlot czarownic


 

Tak. Wiem. Daje po oczach. Ale wszystko jest kwestią przyzwyczajenia. Choć na zimę pewnie wrócę do spokojnej i uśpionej zieleni. Bo o jednym mogę zapewnić – na pewno nie będzie tu niebiesko:)

A wczoraj byłam na zlocie czarownic. Mąż gospodyni, ledwie wszedł, wycofał się na powrót w stronę drzwi wejściowych, pytając w przelocie, czy przyszłyśmy robić remanent w szafach właścicieli. Widok pokoju bowiem nie wskazywał na pokojowe zamiary zgromadzonych. Tu stały jakieś świeczniki, tam klisze rentgenowskie zwisały z kwietnika, szuflady i drzwi komody otwarte na oścież, a między tym wszystkim albumy ze zdjęciami, zdjęcia luzem rozrzucone po podłodze i oczywiście my: sprowadzone do parteru, z wielkim namaszczeniem wertujące kolejne opasłe tomiszcza ze zdjęciami.

Cóż. Wakacje. Każda z nas zakochana w innym kawałku świata, próbująca pokazać pozostałym to „coś”, co zachwyciło.

I tak właściwie, to jestem ciekawa, co mnie zachwyci tym razem. Zachwyci na tyle, by stać się dobrym powodem dla kolejnego powrotu i odkrywania innych, nie poznanych jeszcze uroków tej wyspy.

Choć jeszcze tyle innych wysp czeka, by się nimi zachwycić.

 

 

środa, 7 lipca 2010

nowe


Wszystko co nowe mami i pociąga. A jednocześnie wzbudza lęk. Bo to co nieznane onieśmiela. Przynajmniej mnie. Zawsze sobie w takich momentach zadaję pytanie „Czy dam radę?”. I teraz też jest taki właśnie czas.
Zaproponowano mi współtworzenie nowego bloga. Link do niego znajdziecie obok. Nazywa się „między Bogiem a prawdą”. Startujemy już niedługo. Zapraszam w imieniu postautoportreta i własnym.

Tak – to była reklama:)





wtorek, 6 lipca 2010

cisza


Wyludniło się Wichrowe. Przez kilka ostatnich dni mieszkały tu prawdziwe tłumy, dotąd w takiej liczbie niespotykane. Przyjechał drugi „turnus agroturystyczny”, a pierwszy, „na dochodzące”, dotrzymywał towarzystwa.  
Przyznaję, jestem zmęczona. Ale lubię takie konstruktywne zmęczenie. Nic nie robienie też męczy, ale wówczas to zmęczenie nie daje żadnej satysfakcji. A dziś ją mam. Okazało się bowiem, że wcale nie jestem taką „lewą” kucharką, że moi przyjaciele szybko złapali kontakt z moimi nowymi znajomymi, że i moi Rodzice je polubili i że wszystko wskazuje na to, iż nie będzie to jedynie znajomość jednego lata.
Goście wyjechali zadowoleni, a mnie to się nawet zakręciła łza w oku, gdy machałam do nich na peronie. Zdecydowanie nie lubię pożegnań. Nawet, gdy mam świadomość, że przecież i tak się zobaczymy.
A zobaczymy się na pewno. Bo już za tydzień wyjeżdżamy. Nie muszę pisać dokąd, bo to tak oczywiste, że wszyscy wiedzą bez pytania. Choć w środku mam ciągle wiele wątpliwości i obaw. Wynikających z wielu spraw. Ale jestem niepoprawną optymistką i wierzę, że niepotrzebnie martwię się na zapas.
A teraz biegnę nadrabiać zaległości w Waszych blogach:)




środa, 30 czerwca 2010

woda z wsadem i zbawienny wpływ reklamy


Woda na Wichrowym, zwłaszcza ciepła, leci w zależności od humoru tych, co główne kurki mają pod ręką. Nigdy nie wiadomo, którego mniej lub bardziej pięknego dnia, zaraz po przebudzeniu, przyjdzie czas na zimny prysznic. I to zimny dosłownie. I oczywiście panie w administracji nigdy nie potrafią odpowiedzieć na proste pytanie dlaczego po raz kolejny w tym tygodniu brak ciepłej wody. O tym, że takowej nie ma, dowiadują się bowiem od lokatorów.
A gdy już łaskawca po drugiej stronie kurka, wspaniałomyślnie przywraca pełnię cywilizacji, i tak przez co najmniej godzinę można zapomnieć o ciepłej wodzie. Z kranu bowiem leci coś co kolorem przypomina mocną herbatę z fusami… I nie wspomnę już nawet, że sitka w kranach są czyszczone i wymieniane tak często, że jak wchodzę do sklepu to od progu słyszę „Sitko jak zawsze?”… I zupełnie tego nie rozumiem, skoro wszędzie są rurki plastikowe, nawet w pionach. To, że w kranie mam całą tablicę Mendelejewa, to widzę po kwiatkach. Nawet odżywki nie potrzebują – rosną jak na drożdżach, ale na szczęście jeszcze nie świecą w ciemności. A woda do picia obowiązkowo przez filtr, bo nalana prosto z kranu wygląda często jak rozcieńczone mleko… 
Wiadomo – jak woda z wsadem, to i na armaturze od razu widać. Umywalka i brodzik jakoś poddawały, i poddają się bez szemrania. Ale kompletnym koszmarem okazał się być kamień w wc. Bez rozprawy sądowej, od czci i wiary osądzony został niejaki Domestos, po użyciu którego kamień został przyuważony. I jak tu gości przyjmować bez pąsów na twarzy? Przecież z toalety niemal każdy wcześniej czy później musi skorzystać, a tu kamień przecudnej urody i koloru rzucającego się w oczy… I kto uwierzy, że myte regularnie?...
Widok to był bezcenny i niepowtarzalny: cuda chemiczne ze sklepu przytargane i walka z kamieniem zamieniła się w regularną bitwę. A bo to raz deska sedesowa spadła mi na głowę, gdy przytulona do klopika ostro szorowałam niechcianego uparciucha. Przed komunią Wiewióry, żeby ze wstydu się przed gośćmi nie zapaść pod ziemię, dobre kilka godzin, starą szczoteczką do zębów, do białości niemal wypucowałam co trzeba. Gorzej niż w wojsku… Żadne Cify ani Ajaxy nie pomagały. Paskuda wracała po kilku dniach, jakby się nic nie stało.
I oto, dni temu kilka, zapatrzyło się niebożę na reklamy. A tam jakieś cudo chemiczne insze, jeszcze nie wypróbowane. Że to niby „Bang i po brudzie”. Długo przedreptywałam z nogi na nogę oglądając to niby-cudo w sklepie. Niby napisane, że na uporczywy kamień, ale mój to już super uporczywy… Dowlokłam się do kasy, mało to on nie kosztował, no ale czego się nie robi, żeby w końcu było normalnie.
Uzbrojona w nowe „Coś”, szmatki i starą, niezawodną szczoteczkę do zębów (w razie czego…), mądrzejsza o kilka zdań z instrukcji obsługi, wypowiedziałam kolejną bitwę o wszystko. Popsikałam, odczekałam, zgodnie z instrukcją przetarłam szmatką (w drugiej ręce już trzymałam w gotowości to co kiedyś służyło do mycia zębów) i… Zniknął! Kibelek biały, jak w chwili zakupu:) I nie ma go do dziś.
No i jak tu czasem nie uwierzyć reklamie?:)




poniedziałek, 28 czerwca 2010

sport, goście i takie tam


I jak tu zaglądać na własnego bloga, gdy piłka kopana i ta przebijana przez siatkę, wciąga na całego? Zwłaszcza dziś była bardzo sportowa niedziela: pilot w dłoń i nie ma mnie dla nikogo. Nawet panów K. sobie odpuściłam, przedkładając emocje sportowe ponad przelewanie z pustego w próżne.
Mało tego. Przez ostanie kilka dni wzrosło o 200% zagęszczenie na Wichrowym Wzgórzu. Było gwarno, wesoło i zdecydowanie swojsko i rodzinnie. Obyło się nawet bez kłótni, walki o łazienkę i grymaszenia przy jedzeniu. Była za to nocka ze „Skrzypkiem na dachu”, długie (niekoniecznie nocne) Polaków rozmowy, a nawet śniadanie na balkonie i kawka w promieniach słońca, gdy wreszcie łaskawie przypomniało sobie, że jest czerwiec i wypadałoby wyjść zza chmur. Nie okazałam się jednak do końca zbytnio gościnna, zwłaszcza gdy wygrałam w „Państwa i miasta” i gdy po sromotnej przegranej w „Scrabble” , i uzyskaniu swojskiego przydomku „pierdoła” , tak się zawzięłam, że w rewanżu zostawiłam wszystkich w tyle. A nawet udało mi się raz nie przegrać w „Chińczyka”. Choć też nie udało mi się wygrać:)
Za kilka dni pojawią się nowi współlokatorzy. Hmmm… Zaczyna mi się podobać ten tłok na Wichrowym.