sobota, 16 października 2010

dibbi dibbi dibbi dum


Czwartek rano, akademia. Na szczęście chorąży spóźnił się „tylko” 10 min na próbę, co jak na niego jest niesamowitą poprawą. Tylko czemu od rana chodziłam taka zdenerwowana? Skoro to nie akademia miała być obiektem mojego dziwnego przeczucia?… A jak nie ona, to pozostał wieczorny wyjazd do teatru. Ale co złego ma się niby stać?

Autokar przyjechał punktualnie. Uff… Czyli co? Bilety? Eeee… Dwa razy potwierdzałam rezerwację. Bo nawet oddzwonili do mnie, bo coś im się tam nie zapisało w systemie. Mogą być jeszcze korki na drodze, bo to taka godzina powrotów z pracy. Innych ewentualności nie brałam pod uwagę.

Do teatru przyjechaliśmy godzinę przed przedstawieniem. Drogi puste, jakby specjalnie dla nas wszystkie samochody zatrzymano na okolicznych parkingach. „I po co tak wcześnie? Mogliśmy wyjechać dopiero o tej porze”…. „A jakby były korki, albo policja nam zamachała na drodze, że chce skontrolować? Przecież dopiero co wypadek był”. Machnęłam ręką na dyskutujących i podreptałam do kasy. A żołądek wiązał się na kolejny węzełek. No co jest?...

I wtedy się zaczęło. Najpierw miły pan w kasie nie umiał znaleźć rezerwacji. Po około 15 min poszukiwań i wpisywania różnych danych, znalazł. Oczywiście literówka w nazwisku. A ja się pytam, czy moje nazwisko jest aż tak skomplikowane, że trudno je zapisać bez błędu?? Ale to był dopiero początek. Bo jak się nie zapisało, tak się nie zapisało i… anulowano moją rezerwację! Nosz matko i córko! Nie wiem jaką minę miałam, ale aż głowę wsadziłam do tego okienka. Pomieszczenie już było pełne ludzi, bo całe wycieczki nauczycielskie przyjechały i szefowie wypraw ustawiali się do kolejki po odbiór biletów. A ja zakorkowałam jedną z dwóch kas. W dodatku na amen, bo zatkałam otwór kasowego okienka własną głową. Pan zbladł. Zrobiło się nieco nerwowo. Przyszedł kierownik. Odnaleźli zmianę liczby rezerwowanych miejsc i nie mogli zrozumieć, dlaczego nikt tego nie zaakceptował. Czyli mówiąc po ludzku, pracownik miał kilknąć „potwierdź”, a jakimś cudem tego nie zrobił i w efekcie bilety te sprzedano innej grupie… Nic tylko się rozpłakać. No bo dzieciaki wbite w stroje wyjściowe, nauczyciele w najlepszych wieczorowych kreacjach, a tu taki numer!

Stanęło na tym, że sprzedano nam bilety na boczne balkony, bo tylko tam jeszcze były (na szczęście!) wolne miejsca (a miał być środkowy balkon…), oczywiście obniżono cenę o połowę i przepraszano milion razy. Ale co się nadenerwowałam to moje. Przed samym przedstawieniem pan kierownik znalazł mnie jeszcze i udało się przesadzić część osób na główną salę, gdzie były wolne miejsca.

Koleżanka polonistka, moja towarzyszka balkonowego zesłania, zaglądała orkiestrze do partytury, bo siedziała obok kabiny orkiestry, a kolega fizyk z małżonką wylądowali w pierwszym rzędzie, co podczas przedstawienia okazało się nieco zgubne w skutkach. Inna koleżanka polonistka, również znalazła się w VIP-owskim pierwszym rzędzie, ale na szczęście nie spotkały ją z tego tytułu żadne niespodzianki. Część dzieciaków siedziała w samym środku sali i miała w efekcie najlepszy widok na scenę.

Ale gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki skrzypiec i na scenie pojawił się Tewje Mleczarz, wszystko stało się nieważne. Może trochę trzeba się było nagimnastykować, żeby zobaczyć co się dzieje w niedostępnym dla nas zakątku sceny, ale i to też już było nieważne. Sala co chwila wybuchała gromkim śmiechem i nietrudno było mi wyłowić z tego tłumu charakterystycznego śmiechu mojej Maryśki. Zamarłam nieco, gdy po tańcu z butelkami, woda z tychże została wylana na siedzących w pierwszym rzędzie (nic przez przypadek, wszystko zamierzone). Kolega fizyk jedynie ze stoickim spokojem przetarł okulary, gorzej jednak jego małżonka… Jeszcze na przerwie miała mokre ślady na garsonce:) Ale oboje byli uśmiechnięci. A dzieciaki zadowolone.

„Skrzypek na dachu” okazał się być więc najlepszym pomysłem na spędzenie wieczoru w Dniu Nauczyciela. I to nic, że wczoraj w szkole wszyscy uczestnicy wieczornej wyprawy do teatru wyglądali, jakby całą noc balowali na ślubie Cajtl i krawca Motyla:) I że kilkugodzinne siedzenie w pozycji „w-lewo-skręt” sprawiło, że miałam ograniczone ruchy niemal do wieczora. Bawiłam się świetnie. A radość z mile spędzonego wieczoru jedynie na chwilę zaćmił fakt, że o moim święcie, tak naprawdę, pamiętała tylko jedna osoba… Cóż – pamięć uczniów, zwłaszcza tych byłych, jak łaska pańska, na pstrym koniu jeździ. I trzeba nad tym chyba przejść do porządku dziennego i na nic więcej już nie liczyć.

A przedstawienie było cudowne!:)

 

 

 

15 komentarzy:

  1. Taki ,,Skrzypek...'' może wiele zrekompensować! A wdzięczność i pamięć dzieciaków jest efemeryczna i tyle!

    OdpowiedzUsuń
  2. No to mi przypomniałaś, bo właśnie mam od miesiąca poszukać kiedy w Wawie będą grali Skrzypka czy może grają :) i wszystkiego naj z okazji tego dnia pedagoga w końcu się należny za te lata walki o lepsze jutro każdego ucznia :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. niesamowita przygoda! :) i cudowny wieczór, ja spedziłam go na konsumpcji w dwóch miejscach, bo dwie szkoły:), druga konsumpcja była już ponad moje siły, wypiłam sok a ciastko wziełam do kieszeni:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ewutku, czarownica z Ciebie, to pewne. I jak tu nie wierzyć w przeczucia??? Dobrze,że jakoś Was tam jednak usadowili.Przypomniało mi to szkolna wycieczkę, jeszcze w podstawówce, do Krakowa. Mieliśmy zarezerwowane dwie sale na nocleg. A na miejscu okazało się,że na te 2 sale jakaś jełopa przyjęła potrójną rezerwacje, trzech dużych grup. W końcu w 60 łebków spaliśmy w jednej sali gimnastycznej, a jedną z grup skierowali pod Kraków. Nocleg był zabójczy, całą noc fruwały plecaki i chyba nikt nie spał. I zamiast 3 dni byliśmy tylko dwa a do Warszawy wracaliśmy przez Oświęcim, z trzemaprzesiadkami. Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ewo, takie wypady na przedstawienia to jedna z nielicznych rzeczy, których mi na emeryturze brakuje. Po odejściu na odpoczynek przed kilku laty kilku starszych nauczycielek lobby spektaklowe osłabiło się i niestety wyjazdów już nie ma. Fajnie, że Ty możesz na takie wyprawy jeździć.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ach, zazdroszczę. Mimo że i my byliśmy w Krakowie pod ziemią. Ale teatr mi się marzył - cóż, przegrałam z marzeniami innych. Z marzeniami o seksie z biczem ;-))

    OdpowiedzUsuń
  7. o matko, zawsze coś!!ale dobrze,że wszystko się dobrze skończyło!!!

    OdpowiedzUsuń
  8. Ufff... Na szczęscie!

    OdpowiedzUsuń
  9. Strasznie się cieszę, że mogłam choć raz zobaczyć go na żywo:) I pewnie, jak będzie okazja, pojadę jeszcze raz:)

    OdpowiedzUsuń
  10. Nasze emerytki też jakoś przestały kontaktować się z nami...

    OdpowiedzUsuń
  11. Oj tak. Czarownica ze mnie. A przeczucia jakoś rzadko mnie mylą...

    OdpowiedzUsuń
  12. Hihi:) Do torebki trzeba było zapakować, w kieszeni się może pokruszyć:)

    OdpowiedzUsuń
  13. I co? Znalazłeś?I dziękuje za życzenia:)

    OdpowiedzUsuń
  14. I chyba należy się do tego przyzwyczaić, że efemeryczna...

    OdpowiedzUsuń