poniedziałek, 31 sierpnia 2009

koniec, albo początek - jak kto woli:)


Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona.
- Rety! Chodnik rozwalają! Wody nie będzie!
No bo że ciepłej wody nie ma prawie co drugi dzień, to już się człowiek przyzwyczaił, ale dziś musi być! Między ludzi trzeba iść. Odsiedzieć swoje na konferencji… Grzanie wody w garnkach opanowałam do perfekcji, ale co jak zakręcą wodę na amen??
Biegnę do łazienki, odkręcam kran… Leci! Uff… To co się tak tłuką? Jeszcze siódmej nie ma… (sama nie wierzę w to co piszę – ja, przed siódmą na nogach…)
No i zastygłam z ręką na klamce okna. W polu widzenia pojawiły się dwa wielbłądy. Za chwilę dołączyły do nich dwa kolejne… Policzyłam jeszcze raz. Zgadza się. Cztery. Wielbłądy w dodatku. No tak, cyrk przyjechał. Namiot rozkładają i dlatego ten hałas…
Wróciłam do łóżka. Jeszcze chwilka…
Chwila oczywiście trwała dłużej niż powinna. Ale na ciepłą wodę się załapałam. Godzinę później usłyszałam tylko groźne syczenie w kranie …
I jeszcze Mama wpadła na kawę, a dzieciarnia z okrzykami radości wpatrywała się w garbate stworzenia cierpliwie przeżuwające jedzoną trawę.  
No i przeżyłam 4 godziny siedzenia na konferencji, choć nie wiem po co tam byłam potrzebna. Ewidentnie ktoś chciał pokazać, że tu rządzi… Posłuchałam, pokiwałam głową ciesząc się w duchu, że cały ten cyrk mnie minie szerokim łukiem, podpisałam się na liście, a na koniec koleżanki siedzące obok stwierdziły, że będzie im brakować na konferencjach moich złośliwych komentarzy… Wyrobiłam się przez te wszystkie lata? ;)
No ale teraz już nie ma zmiłuj. Trzeba opracować plan działania. Choć wiem od czego zacznę. Okna. Chyba czas je umyć. Zwłaszcza po dzisiejszym najeździe Hunów … Oczywiście pod warunkiem, że mi znowu nie zakręcą ciepłej wody:)



sobota, 29 sierpnia 2009

31 sierpnia - dzień bloga


           

Ja też nie miałam pojęcia, że taki dzień istnieje. Ale już wiem. To 31 sierpnia.
Anabell, dziękuję za wyróżnienie:)

Czasem robię rzeczy, o których kiedyś mówiłam, że kto jak kto, ale ja nigdy tego nie zrobię. I pisanie bloga zaliczyłabym właśnie do kategorii owych czynów ongiś niedostępnych, nieosiągalnych, absolutnie nie dla mnie. Gdy pomyślę, że jeszcze rok temu o tej porze, słowo blogosfera dla mnie nie istniało, nie czytałam żadnych blogów i nawet nie przypuszczałam, że sama takowy będę pisać, wydaje mi się to tak odległe… Byłam co prawda regularnym gościem pewnego zaprzyjaźnionego fotobloga, potem kolejnego, ale namowy na założenie swojego spełzały na niczym.
I w końcu się stało. Powstały „Zapiski niesforne”.
Czy pisanie bloga coś zmieniło w moim życiu? Przecież wszystko, cokolwiek robimy w życiu wywiera wpływ na naszą osobowość. Nawet jeżeli odciśnięty dziś ślad ukaże się wyraźnie dopiero za jakiś czas. Pisanie tego bloga sprawia mi ogromną frajdę. Inaczej bym przecież tego nie robiła:) Nie uganiałabym się np. za notesem i nie wyglądałabym głupkowato na plaży, jako jedyna bazgrząca w tłumie czytających. No ale ktoś musi bazgrać, żeby czytać mógł ktoś, prawda?:) Zawsze lubiłam pisać: listy, pamiętnik, coś tam do szuflady… Zresztą – często łatwiej przychodzi mi coś napisać niż powiedzieć. Taka moja natura. Wydusić coś ze mnie to niemal cud… Ale i na tym polu robię postępy.
Nie mam w zwyczaju pisać „pod publiczkę”. To byłoby jedno wielkie nieporozumienie. Ale stali bywalcy to wiedzą. Piszę o moim świecie, tak jak go widzę i odczuwam. Czasem jest śmiesznie, czasem beznadziejnie. Ale kto powiedział, że w życiu są tylko piękne chwile? To tak jak w kuchni. Czasem trzeba odrobiny ostrych przypraw, by docenić smak potrawy.
Za trzy tygodnie minie rok, gdy wyskrobałam pierwszego posta i z drżącymi rękami i kroplami potu na czole, jednym kliknięciem pokazałam go innym. I przyznam szczerze, że początki były dla mnie trudne. Zwłaszcza od strony technicznej. Sprzęt elektroniczny niekoniecznie pała do mnie sympatią... Dusza i zacięcie dezinformatyka nadal we mnie tkwią, ale przynajmniej z własnym blogiem już sobie daję radę. Metoda prób i błędów to jednak najlepsza metoda do nauczenia się czegokolwiek i coraz mniej spraw technicznych już mnie zaskakuje (choć chciałabym się móc w końcu normalnie zalogować, z mojego bloga niestety nie potrafię, bo… nie widzę tej opcji…)
Wiem jedno. Gdybym wtedy nie kliknęła „publikuj”, nie poznałabym tych wspaniałych ludzi, których linki są obok. Bardzo sobie cenię ich obecność i słowa. I cieszę się, że z kilkoma z nich mam kontakt pozablogowy. I że dla nich jestem effką taką z krwi i kości, a nie z literek:)
Reguły zabawy pozwalają mi polecić jedynie pięć blogów spośród tych, do których zaglądam. I tu, przyznam, zaczęły się schody. Bo dla mnie każdy jest godny odwiedzin. No ale skoro mus, to mus… Będą jednak tylko cztery. Taki kaprys…

Jeżeli ktoś jeszcze nie był, to niech koniecznie zajrzy tam (kolejność alfabetyczna, bo tak mi łatwiej):

Anabell – Tak szczerze mówiąc, wątpię, by ktoś ze stałych moich czytaczy jeszcze u niej nie był. Więc to informacja dla wszystkich anonimowych cichociemnych. Jej blog to prawdziwa kopalnia wiedzy. Tematyka tak różnorodna, że potrafi zaskoczyć zakresem zainteresowań. To jeden z jej postów sprawił, że się zawzięłam i w końcu odnalazłam na niebie Syriusza:) No i z jej bloga trafiłam do wielu moich blogowych znajomych. I odwrotnie pewnie też;) Polecam nie dlatego, że poleciła mnie i wypada się odwdzięczyć. O nie. Polecam, bo jej blog jest tego wart.

Mijka2 – Niezwykle serdeczna, życzliwa i energiczna osoba. Pisze o tym co dla niej ważne. I robi to w sposób, który sprawia, że czuję się u niej tak swojsko, jakbym ją znała od… dawniej niż dawno, czyli od zawsze.

Postautoportret – Mieszkaniec Krainy Deszczowców, gdzie – jak się okazuje, też czasem wygląda zza chmur słońce. Wrażliwy na dźwięki muzyki i słowo pisane. Czarodziej słowa. Pisze z taką lekkością, że naprawdę chce się czytać. I czytam.

Trutu-lalala – Z ogromną przyjemnością zaglądam do jego Trutuświata. Ma niebywałe poczucie humoru i zadziwiający dystans do otaczającego świata. Gdy doprawi to wszystko szczyptą autoironii – efekt zawsze niesamowity.

Zasady zabawy:
1.Napisz na swoim blogu specjalną notkę, w której opiszesz dlaczego zostałeś/łaś blogerem? Czy blogi zmieniły coś w Twoim życiu? Co daje Ci blog? Czy dzięki blogom przeżyłaś/łeś coś ciekawego? Czy dzięki blogowaniu poznałaś/łeś interesujących ludzi?
2.Opisz również 5 blogów, które uważasz za warte poznania przez innych. Opublikuj linki do nich na swoim blogu i w ten sposób wytypuj ich autorów do naszej zabawy. 
3.Umieść w tej notce naszą specjalną grafikę.
4.Pod notką opisz zasady zabawy.

Tyle:)




~~~~


W mojej głowie na dobre zadomowił się Hefajstos. Od kilku dni wytrwale wykuwa przeróżne cudeńka dla wiecznie młodych i pięknych mieszkańców Olimpu. Tylko czy nie mógłby się przekwalifikować na jakieś inne, mniej uciążliwe i hałaśliwe zajęcie? Np. robienie na drutach? Jeszcze jeden taki dzień i zacznę żądać jego eksmisji…
(Jedna z bohaterek „Lalki” zawsze mówiła w takich chwilach, że ma globusa. Ale ja nie z arystokracji. Mnie po prostu boli głowa…)
Na zakończenie wakacji zabraliśmy Młode Pokolenie do naszego grajdołkowego muzeum. Pominę milczeniem fakt, że musiałam z tej okazji wstać skoro świt, bo Mama chciała tam dotrzeć tuż po otwarciu, czyli koło 10. Ledwo zatem weszłam do mieszkania Rodziców, a wszyscy w szyku bojowym i pełnym rynsztunku już na mnie czekali. Zatem żegnaj kawo... Zrobiłam w tył zwrot na pięcie i z Młodą przyssaną do mej ręki jak pijawka, paplającą o wszystkim o czym tylko małe dziewczynki mogą paplać, obrałam jedyny słuszny dziś kierunek – muzeum. Młody obijał się (i to dosłownie) między Babcią i Dziadkiem, zachwycając się po drodze każdym pomalowanym płotem i oburzając na fakt, że słupy wysokiego napięcia są w środku miasta…
Co prawda byli w tym muzeum przynajmniej raz, ale i tak całą drogę ciągnął się za nami smrodek dydaktyczny pt. muzeum to miejsce gdzie się ogląda, a nie dotyka. I cała seria przykazań: nie wdrapuj się, nie dotykaj, nie siadaj, nie podnoś, nie przestawiaj itd. To głównie do Młodego. Jemu to po prostu trzeba za każdym razem powtarzać jak mantrę, z nadzieją, że choć część tych słów do niego trafi. Oczywiście przy okazji trzeba było odpowiedzieć na milion pytań zaczynających się od jego ulubionego słowa „Dlaczego”…
Daliśmy radę. Muzeum stoi. Listów gończych za nami nie rozesłali.
Ok.. W boskiej kuźni jakby mniejszy ruch, to może uda mi się zasnąć, bo pora nieludzka. Zostawiam więc z odrobiną greckich nutek. I chyba nie muszę tłumaczyć co znaczy „S’agapo” :)


                                                prezent 


wtorek, 25 sierpnia 2009

rozterki pierwszoklasisty


Młoda oznajmiła dziś z oburzeniem, że ma do szkoły już prawie wszystko, z wyjątkiem najważniejszej rzeczy.
- Pióra? – spytała Mama.
- Zmazika do pióra? – spytałam ja, bogatsza o ubiegłoroczne doświadczenia z Młodym.
- No jak to! – przewróciła artystycznie oczami. – Tyty!
No tak. Tyta. Czyli kawałek tektury, owinięty w kolorowy papier, wypełniony po brzegi słodyczami. Obiekt uwielbienia każdego pierwszoklasisty. Im większy, tym lepszy.
- Czyli od dziś nie jesz słodyczy, żeby było co do tyty włożyć? – uśmiechnęłam się pod nosem, spoglądając to na Mamę, to na Młodą.
Młoda nie zdążyła buzi otworzyć, by odpowiedzieć, gdy Młody krzyknął z drugiego pokoju:
- Jakie włożyć?! Kupi się!
- Aaa… Kupi się? – zaskoczyła Mama.
- No… Rodzice kupią, znaczy się – zreflektował się Młody biorąc chwilowy rozwód z klockami lego i zaszczycając nas swą obecnością.
- No ale, musisz mieć tę tytę? – Mama przejęła pałeczkę biorąc Młodą pod włos.
- Jak to nie mieć?! – spojrzała oburzona. – Każdy pierwszak musi ją mieć!
- A ciocia nie miała i jakoś ją do pierwszej klasy przyjęli – powiedziała Mama niebezpiecznie przeciągając strunę.
- Bo wtedy nie było tyt – odpowiedziała rezolutnie Młoda, patrząc na mnie z rozbrajającym bananem na twarzy.
No tak. Przecież jak ja szłam do pierwszej klasy, to w przydomowym ogródku hasały beztrosko dinozaury….
- Były, tylko słodyczy w sklepach nie było – mruknęłam pod nosem.
- A potem nawet dobranocki w telewizji – parsknęła śmiechem Mama.
- Widzisz, a teraz w sklepach jest wszystko – uśmiechnęła się jeszcze szerzej Młoda. – I mama mi na pewno kupi – dodała, kładąc akcent na „na pewno”.
- Na pewno? – podchwyciła Mama.
- No przecież. Rodzice zawsze nam kupują to co chcemy – odpowiedział za nią brat.
Spojrzałyśmy z Mamą na siebie.
- Zawsze? – spytałam z przekąsem.
- Właściwie to nie, bo czasem jesteśmy niegrzeczni. Ale wiesz, to tylko czasem – dodał marszcząc nos.
Rozumiem, czyli ja miałam to szczęście wstrzelić się w te dwa tygodnie, kiedy trwało owo „czasem”…

Trudno wytłumaczyć dzieciom, że pieniądze to nie wszystko. Choć one doskonale sobie zdają sprawę, że bez pieniędzy wielu rzeczy by nie mieli. Kilka dni temu Młody kombinował, jakby to było fajnie, jakby na świecie nie było pieniędzy, bo każdy wszedłby do sklepu i wziął co mu potrzeba. Trudno mu było zrozumieć, że wtedy nawet sklepów by nie było. Oj, nagłówkowała się ciocia, żeby mu sprzedać trochę wiadomości na ten temat i nie zrobić tego za mądrze, tylko tak dla 8-latka. Ale załapał. Stwierdził nawet, że ten co wymyślił pieniądze, to jakiś mądry musiał być.
A ja jak była mała, to chciałam, żeby pieniądze rosły na drzewach…




niedziela, 23 sierpnia 2009

pada


Wichrowe Wzgórze utonęło w powodzi deszczu, a ja w powodzi wspomnień…
Pouśmiecham się do nich, pogłaszczę po rozczochranej główce, zetrę uronioną ukradkiem łezkę…
Ech… Pójdę lepiej zdjąć pranie z balkonu. Po co ma być jeszcze bardziej mokre... 


                                     kawa 



czwartek, 20 sierpnia 2009

stan zaczytania


Zaczytałam się. Nie jest mi to stan obcy, jednak obce jest mi następstwo tego czasu. A raczej to, co wyprawiam podczas zaczytania. Wybucham niekontrolowanymi atakami śmiechu i właściwie dobrze, że ta książka dopiero teraz trafiła w moje ręce. Już widzę oczyma wyobraźni te zaciekawione spojrzenia z sąsiednich leżaków. A ja po prostu nie mogę się powstrzymać, by się nie śmiać na głos. Czy ja się kiedyś śmiałam na głos przy czytaniu jakiejkolwiek ksiązki? :) Polecam – Monika Szwaja „Gosposia prawie od wszystkiego”. Na półce co prawda czekają na rozwiązanie kolejne zagadki z morderstwem w tle, wprost stworzone dla Herkulesa Poirot, ale to jeszcze nie ich kolej. Jeszcze z dwa dni. Komputer i telewizor też dostały wolne. Tylko „Monka” nie odpuściłam w poniedziałek:) Zresztą ostatnio ciągle coś czytam, choć niekoniecznie się przy tym śmieję. Ale i tak nie mam za dużo czasu, żeby się zaczytać i zapomnieć o Bożym świecie, jak nie raz mi się zdarzało. Codzienne kilkugodzinne dyżury w ramach wakacyjnej akcji rodzinnej „baby – sitter dla Młodego i Młodej” powoli dobiegają końca. Trochę mi to pokrzyżowało plany na resztę wakacji, ale w obecnej sytuacji raczej nie było wyjścia. A że oboje to chodzące bomby ze spóźnionym zapłonem (ciekawe po kim to mają;) ), to emocji nie brakuje. No i zaczytanie się przy nich nie wchodzi w grę. Przy nich ćwiczy się refleks i zdobywa umiejętności typu „oczy dookoła głowy” czy „bycie równocześnie w dwóch miejscach naraz”…
Ostatnio dużo się dzieje. Dużo i szybko. Czasem nawet za dużo i za szybko. Ale na szczęście pozytywnie. I niech tak zostanie jak najdłużej. Już nawet odzyskałam połowę ze straconych kilogramów. Jeszcze z kilo i będzie dobrze. Tak, tak. Są tacy co w mgnieniu oka zyskują zbędne kilogramy i potem tygodniami walczą, by je stracić, a u mnie na odwrót. No cóż – często się zdarza, że niekoniecznie mamy to co byśmy chcieli mieć;) 
A – i popełniłam pismo do biura podróży. Bardzo grzeczne i oficjalne. Ale i tak ciekawe czy wywieszą mnie w bazie danych z dopiskiem „Tej pani nie obsługujemy” ? :)
Eee… Właśnie spojrzałam na zegar na monitorze… O tej porze to zazwyczaj biegam w panice po mieszkaniu bojąc się, że z niczym nie zdążę. A tu już jestem po śniadaniu, kawie, posta wysmarowałam i znajome blogi obskoczyłam, a dyżur saperski przy młodym pokoleniu zaczynam jak zawsze w samo południe… Czy to znaczy, że wakacje dobiegają końca, bo wyczerpały się moje zdolności spania bez opamiętania?...
A propos znajomych blogów. Beatris… Gdzie zniknęłaś?... :(



poniedziałek, 17 sierpnia 2009

w pogoni za myślami


Kiedy myśli rozbiegają się po kątach, najpewniej pozbieram je obrywając suche liście czy łodygi przekwitniętych kwiatków. Mój ogródek ogranicza się do czterech skrzynek pelargonii, ogromnej donicy z jeszcze większą fuksją, kilku doniczek z ozdobną pokrzywą i jednej skromnej begonii. Moje balkonowe królestwo.


     



Jeszcze kilka lat temu Mama twierdziła, że wystarczy, iż popatrzę na kwiatki, a one już schną… I coś w tym było… Ale dziś z każdego kąta mieszkania, z każdej szafki i wolnego kawałka ściany, patrzą na mnie liście o różnych kształtach, wielkości, a nawet kolorze…
Zbieranie myśli nie zawsze dobrze mi idzie. Czasem łatwiej pozbierać płatki pelargonii z podłogi… Podniosłam na chwilę wzrok. Na horyzoncie majaczą zarysy Czantorii. Znak nieuchronnej zmiany pogody. Za kilka dni Wichrowe Wzgórze utonie w strugach deszczu. Chyba mi go potrzeba




sobota, 15 sierpnia 2009

licencja na zabijanie


Trąbka, sygnalizująca kolejny pogrzeb wśród moich bezkonfliktowych sąsiadów, już raczej nie wywołuje u mnie takich dreszczy, jak kilka lat temu, gdy wprowadziłam się na Wichrowe Wzgórze. Dziś jednak jej sygnał wyciągnął mnie na balkon. Na cmentarzu był tłum ludzi, jakby było co najmniej Wszystkich Świętych. Przy tzw. trzeciej bramie jeden samochód pogrzebowy wycofywał z cmentarza, a drugi już czekał by tam wjechać. Jedni żałobnicy powoli wychodzili, drudzy ustawiali się w niewielkim kondukcie. Z przeciwnej zaś strony, od tzw. głównej bramy nadciągała niekończąca się fala ludzi, która zasilała ogromny tłum zgromadzony niemal w centrum cmentarza.
- No tak – pomyślałam. – To TEN pogrzeb…
Wracali z wakacji. Nie dojechali do domu. Kierowca wyszedł z wypadku z niegroźnymi obrażeniami. Ale dla jego żony i dwójki dzieci ta podróż była końcem podróży przez życie… Cóż z tego, że mieli zapięte pasy i zadziałały poduszki powietrzne? Siła uderzenia była tak wielka, że nie mieli szans.
Patrząc na to morze głów zastanawiałam się ilu ze zgromadzonych żałobników to rodzina, sąsiedzi, znajomi z pracy, koledzy ze szkoły itd., a ilu przyszło z czystej ciekawości. No tak, ja też na moment stałam się mimowolnie gapiem..
W tym samym momencie kończył się jeden pogrzeb a zaczynał inny. Dlaczego tam nikt nie poszedł „popatrzeć”? Bo co? Bo tamte pogrzeby były takie zwyczajne, pospolite, a ten, taki potrójny, niespotykany? W końcu nie co dzień ginie w wypadku niemal cała rodzina, nie co dzień można iść na taki pogrzeb, nie wiadomo kiedy będzie następna okazja…
My, ludzie, jesteśmy straszni. Uwielbiamy karmić się ludzką tragedią, żerować na czyimś bólu i szukać tematów dla sensacji i plotek. Nogi mi się dzisiaj ugięły, gdy usłyszałam, iż jedna pani stwierdziła, że pójdzie na pogrzeb bo chce „zobaczyć jak się będzie zachowywał ten facet co to rodzinę zabił, a sam przeżył”… 
Gdy wczoraj spytano mnie czy się wybieram na pogrzeb, spytałam „A powinnam?” I zapadła dziwna cisza. „No ale wiesz…” – No tak wiem, ale przecież nie znałam. Po co mam iść? Bo wypada się pokazać? Tylko, że to chyba nie czas i miejsce, by się „pokazywać”. Ci ludzie przeżyli ogromną tragedię, to ich prywatny ból, tam nie powinno być miejsca dla gapiów…
Patrząc jeszcze przez chwilę na owe napływające tłumy, przypomniałam sobie pewnego pana, który zaskarżył do Trybunału Konstytucyjnego przepisy o konieczności zapinania pasów w samochodzie. Ograniczały one jakoby jego konstytucyjne prawo do wolności (tylko nie wiem już wolności czego?...). Bardzo się cieszę, że TK podtrzymał owe przepisy jako zgodne z konstytucją. Straciłam kilku znajomych i mojego serdecznego Przyjaciela, w wypadkach samochodowych. Wszyscy mieli zapięte pasy. I pewnie ktoś spyta „To po co je zapinać, skoro i tak zginęli?” Gdybym myślała tymi kategoriami, od kilku lat by mnie tu już nie było. Żyję, bo właśnie zapięte pasy przyciągnęły mnie z powrotem do fotela, gdy ktoś postanowił zaparkować w bagażniku samochodu, którym stanęliśmy przed przejściem dla pieszych... Jeden z policjantów powiedział mi potem, że jakby nie pasy, to przy tej sile uderzenia byłabym w samochodzie, który stał przed nami. I nie szkodzi, że przez tydzień nie umiałam odwrócić głowy na boki, a skutki wypadku pewnie jeszcze długo będą dawały o sobie znać – żyję:) Bo zawsze zapinałam pasy. Teraz tym bardziej. Nawet jak siedzę na tylnym siedzeniu. Choć wiem, że to nie daje stuprocentowej gwarancji, ale daje szansę.
Na prawo jazdy zawsze mówiłam z przekąsem „licencja na zabijanie”. Zresztą pewnie nie tylko ja. A niedawno, z nieukrywanym zdziwieniem, dostrzegłam wyłaniający się z krzaków ogromny billboard „Prawo jazdy to nie licencja na zabijanie”.
Za kierownicą już raczej nie usiądę, choć to nie ja byłam kierowcą. Moją prostokątną licencję noszę razem z innymi dokumentami. Chyba z przyzwyczajenia. Ale jest tam też inny prostokącik. A na nim jest napisane, by po mojej śmierci przekazać narządy tym, którzy je będą potrzebować. Mnie już do niczego nie będą przecież wtedy potrzebne.




niedziela, 9 sierpnia 2009

nasze strachy


Przeczytałam to podczas mojego 10 –godzinnego oczekiwania na wylot. Dziś otworzyłam książkę i wzrok padł właśnie na te słowa. Może i spojrzenie za siebie jest sposobem, ale czasem tak trudno to zrobić.

„Strachy, które są przed tobą, nigdy nie wzbudzają takiego lęku jak te, które są za tobą (…). Wszystko zdaje się potwornie przerażające, kiedy znajduje się za twoimi plecami, a ty nie możesz tego zobaczyć. To dlatego zawsze lepiej jest się odwrócić i stanąć twarzą w twarz z tym, czego się boisz, bo wówczas bardzo często okazuje się, że to coś wcale nie jest groźne.”

Agatha Christie „Chleb olbrzyma”





czwartek, 6 sierpnia 2009

Część 6. Każda bajka ma swój koniec


I mogłabym tak jeszcze pisać i pisać. Bo np. dość ciekawe badania socjologiczne można by przeprowadzać na naszej hotelowej stołówce. Czytaj – w restauracji. Było to miejsce, które z chęcią omijałabym szerokim łukiem, gdyby nie to, że dawali tam jeść – a to akurat moje ulubione zajęcie. Szlag mnie jasny trafiał, jak chłopcy, widać za przyzwoleniem swoich rodziców, bo ci nie oponowali – siadali do posiłków w czapkach na głowie. Toć to nawet w Izraelu, napotykani w restauracjach hotelowych Żydzi, jedynie jarmułki zakładali na głowę, a nie bejsbolówki z daszkiem jak wiata przystankowa… O wydłubywaniu resztek jedzenia z zębów, zdejmowaniu aparatu ortodontycznego przy stole, mlaskaniu, siorbaniu i innych odgłosach lub widokach też nie będę pisać, bo a nuż ktoś właśnie je i mu apetyt odbiorę. Do tego było głośno jak w ulu. Z ulgą więc wychodziłam stamtąd trzy razy dziennie, a przeszczęśliwa byłam, jak udało się trafić na posiłek i było niemal pusto, bo albo tłumy jeszcze nie przyszły jeść, albo właśnie sobie poszły.
A papu było mniamuśne. Oj, na tym to ja się znam i byle czym mnie nie zadowolą. Co prawda jak czegoś nie znam to nie jem, ale jak znam i mi się nie spodoba w wyglądzie lub zapachu – to też nie zjem. A tam jadłam. Nawet ryby się chwyciłam, co normalnie nie lubię. I tylko nie wiem czemu schudłam 4 kilo... Tak, tak, przyznaję się bez bicia – schudłam:( W życiu po wakacjach nie schudłam i dawno nie pamiętam, by aż tyle. Ale mama mi to przeklarowała, że to pewnie przez te codzienne górskie wspinaczki do pokoju. 4 razy dziennie co najmniej wspinałyśmy się pod tę górę. Nie korzystałyśmy z busika i już po trzech dniach przestałyśmy dyszeć na pierwszym zakręcie po ostrym podejściu. A najlepiej wchodziło się i schodziło nie w żadnych klapeczkach, tylko w butach na obcasie. Rewelacja! I chyba już teraz wiem, czemu co niektóre panie wybierają się na tatrzańskie szlaki w szpileczkach, hihi:) 
Cały ten pobyt na Korfu był dziwny. To już pisałam nie raz. Od samego początku wszystko nie po mojej myśli. Ale dziś nie żałuję ani jednego spędzonego tu dnia. I tak przez ten cały czas poznałam więcej ludzi, niż poznaję przez pozostałe 11 miesięcy roku. To prawda, że ciągle obracam się w tym samym towarzystwie. Wieczorami jestem ledwo żywa, albo kończę robotę na tzw. wczoraj. Nie ma gdzie wyjść, kiedy, ani tak naprawdę z kim. Bo przecież żeby wyjść, trzeba mieć z kim. Inaczej jesteś potraktowana jak… wiadomo – szuka przygody. Może więc to atmosfera wakacji powoduje, że jestem całkiem inna niż w Polsce. Owszem, pewne nawyki zostają, w pewne wpadamy po kilku dniach. No bo jak leżaki ciągle w tym samym miejscu na plaży więc i poranne frappe w tej samej knajpce przy plaży. I już po kilku dniach kelner od progu krzyczy czy to co zawsze, aż w końcu uczy jak to frappe zrobić samemu. Choć przy okazji miał niezły ubaw, że w zimie będę pić zimne frappe, żeby mi się gorąca Grecja codziennie przypominała:)
Nie ulega wątpliwości, że mimo pewnych spraw, które zepsuły mi na długo humor – i o których nie chcę z wielu powodów pisać, mimo nocy na lotnisku, dwóch pierwszych koszmarnych dni i niemal wszystkich nieprzespanych nocy (przespałam tam tylko jedną całą noc – przedostatnią, wszystkie inne ledwie przedrzemałam… nasze „małżeńskie łoże” było tak miękkie, że czułam każdą sprężynę wbijającą się w każdą część ciała przy każdym ruchu…) – pobyt zaliczam do udanych :)
Na pewno na długo zostanie mi w pamięci tzw. babski wieczór. Przedostatni wieczór, gdy przy lampce wina (a raczej dwóch, bo Boski, gdy przyszedł się przywitać, jeszcze dolał od firmy po kielonku…) pogadałyśmy sobie od serca. O życiu. I o tym wszystkim co nas spotkało dobrego i złego przez ostatnie dni. A potem dostałyśmy takiej głupawki, że musiałyśmy się ewakuować do hotelu, żeby sobie nie pomyśleli, że się upiłyśmy. Mięśnie przepony dostały wtedy taki wycisk, że ledwo wdrapałyśmy się pod tę naszą górę, śmiejąc się jak dwie głupie. Dawno się tak nie uśmiałam:) I to była ta jedyna przespana noc.
Wyjeżdżam bogatsza o nowe przemyślenia, doświadczenia, obserwacje. Gdyby to zależało ode mnie – zostałabym tu dłużej. Choć właściwie nie mam po co. Każda bajka ma jakieś zakończenie. I każdą bajkę się miło wspomina, powracając do niej z sentymentem, gdy ciężko na duszy. Ja do tej bajki będę wracać w myślach bardzo często. Czy wrócę do niej za rok? Nie wiem. Pytanie to zadawała mi każda osoba, z która się żegnałam: „Wrócisz tu znowu za rok?” I każdemu odpowiadałam „Nie wiem. Nigdy tego nie wiem”. Choć całą duszą niczego innego nie pragnę niż wrócić tam znów. Tam jestem szczęśliwa, nawet jak wieje ten okropny wiatr. Tam jestem inna i nawet czasem sama siebie nie poznaję. Ale nie wiem co rok przyniesie, jak się wszystko potoczy. Choć kto wie, może choć raz w końcu będzie po mojemu? :) 




środa, 5 sierpnia 2009

Część 5. Belfer na wakacjach, czyli czego oczy nie widzą...


To miało być wrzucone wczoraj, bo już się uporałam z moimi plażowymi bazgrołami, ale plany swoją drogą, a życie swoją. Dostałam wczoraj upragnione zdjęcia i musiałam się napatrzeć oczywiście (pewnie jeszcze dzisiaj trochę ich dorzucę do galerii, żebyście i Wy się mogli napatrzeć). No i czasem jak grom z jasnego nieba spadają na nas wieści, które przewartościowują cały dotychczasowy świat. I takowa spadła wczoraj na naszą rodzinę. Trochę rodzinnych narad, wspólne dokształacanie się w pewnych tematach i będzie dobrze;)
Ale teraz zapraszam na następny, przedostatni już odcinek moich wspomnień z korfickich wakacji:)

Kurort, do którego było nam dane trafić dzięki „życzliwości” naszego biura podróży, pełen był młodych ludzi, nastolatków wszelkiego wieku, głównie anglojęzycznych. Z daleka wyglądało to towarzystwo na jakieś 18 -20 lat, z bliska okazywało się, że 15 to i tak dużo. Czasem więcej, czasem mniej. W dzień cisza, spokój. Za to gdy zapalały się lampy, niebo pokrywało się niezliczoną ilością gwiazd (ludzie, tam można było się astronomii uczyć na tym rozgwieżdżonym do nieprzyzwoitości niebie!...) a księżyc zajmował miejsce słońca – na ulice miasteczka wychodziły gorące kociaki. Pominę milczeniem, że część tych panienek chyba się przed wyjściem w lustrze nie oglądało. Ale czego się nie robi, by ktoś zawiesił na mnie swój wzrok…
Razu pewnego, siedząc wieczorkiem w barze naszego znajomego barmana i pomagając mu przypomnieć sobie polski język i akcent (od wielu lat mieszka za granicą i kontakt z językiem spadł niemal do zera), zaczęło się schodzić towarzystwo w wieku dużo brakującym do pełnoletniości. Piwko, drinki, papierosy itd. Moje belferskie oczy o mało z orbit nie wyszły, więc w końcu spytałam „A o dowód to ty się nie pytasz? Przecież to nieletnie wszystko”. A on tylko się roześmiał. Od kilku lat mieszka w Anglii zimą, latem na Korfu, więc jest w temacie, że tak to ujmę. Owe nastolatki to dzieciaki, które rodzice wysłali na wakacje po ukończeniu college’u. Mają totalną swobodę i zachowują się jak psy spuszczone z łańcucha. W domu szlaban na określone godziny, towarzystwo zaledwie szkolne – a tu luz blues. Więc kasę wydają na drinki, czasem się spiją, bo to pierwszy kontakt z alkoholem dla wielu. Nawiązałyśmy do wcześniejszej rozmowy o seksie z turystkami, czy te dziewczyny też stają się obiektem „polowania”. 
- Patrz jak one wyglądają. Pewnie. Jak tylko któraś chce – raczej nie ma z tym problemów.
A my od razu przeszłyśmy na temat wysokiego odsetku ciąż nastolatek w Wielkiej Brytanii. On się tylko uśmiechnął pod nosem i powiedział:
- Dziewczyny, a dziwicie się jeszcze po tym wszystkim?
No nie dziwiłyśmy się już niczemu.


c.d.n.





poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Część 4. Wakacyjny luz i co z tego może wyniknąć


Tak, wiem, już tytuł brzmi intrygująco, ale proszę się nie spodziewać żadnej romantycznej opowieści:) To tylko moje wakacyjne przemyślenia wynikłe też skądinąd z własnych obserwacji. Tegoroczne wakacje w ogóle były bardzo inne od wszystkich poprzednich. Pomijając już nawet te przygody z podróżą, hotelem itd. W tym roku wróciłyśmy bowiem na Korfu jak do siebie i poznawałyśmy Grecję niemal całkowicie od kuchni. Grecy dość zazdrośnie strzegą swojej prywatności – co dla turystów, to dla turystów, co nasze to nasze. Ale sącząc wino w ulubionej tawernie i rozmawiając z przyjaciółmi naszego greckiego „przewodnika” po Korfu, dość szybko można było dostrzec to i owo. A, że jakoś tam nas zaakceptowano jak prawie „swoje”, więc i języki się rozplątywały w rozmowie.
W wielu wakacyjnych miejscowościach można dostrzec przytulające się i całujące pary. I nikogo to nie dziwi. Normalne. Wakacje.
Któregoś wieczoru poszliśmy do tawerny, której właściciele są przyjaciółmi jednego z naszych znajomych. Było dość późno, właściwie już pusto, bo pora kolacji dawno minęła. Kilka osób siedziało przy lodach, drinkach itd.
Na kolanach boskiego Apollo przycupnęła farbowana blondyneczka. „Żona chyba, albo dziewczyna” – przemknęło przez moją staroświecką głowę z lotem błyskawicy stwierdzenie tak oczywiste jak to, że jest wtorek i że powoli mija kolejny dzień mojej greckiej przygody.
Dzień później spotkaliśmy się znów w tym samym miejscu. Ponieważ lokal w międzyczasie znów się nieco wyludnił (bo i pora była już taka do wyludnienia odpowiednia), współwłaściciele dosiedli się do naszego stolika. Okazało się, że boski Apollo (a boski był jak nic… o mamo….) to współwłaściciel tawerny, a owa blondi to turystka, która go sobie wielce upodobała. Jakoś sami zeszli na temat sceny, której świadkami byliśmy dzień wcześniej. Z ich rozmów, uwag, gestów, mimiki i czego tylko jeszcze, wyciągnęłam jeden wniosek: klient ma być zadowolony. Wiele zachowań jest wyreżyserowanych, uśmiech jest przyklejony do twarzy na cały czas pracy. Nie może pokazać zmęczenia, zniecierpliwienia, znudzenia – musi zarobić, bo sezon trwa tylko pół roku, a następne pół trzeba za coś przeżyć. No i trzeba korzystać z każdej okazji, która się pojawia. Tylko jeden z tej trójki był żonaty. Pozostali wolni. Więc korzystali z okazji lub szukali ich sami. W ostatni wieczór przed wylotem spytałam Boskiego wprost, dlaczego nikogo nie ma, przecież jest tak niesamowicie przystojny, że chyba nie ma kobiety, która by mu się oparła. No i ze znalezieniem dziewczyny też by nie miał pewnie problemu. Odpowiedział, że nie szuka, bo lubi wolność. Nie jest gotowy na założenie rodziny, a tego chcą dziewczyny. Cieszy się, że nikt mu w domu nie robi awantur z zazdrości, a jak ma ochotę na seks to zawsze się jakaś znajdzie. Chce się wyszaleć, bo potem już może być za późno. I bardzo mnie tą szczerością wtedy zaskoczył – nie ukrywam, że rozmowa była dość dziwna jak na dwóch obcych całkowicie ludzi, którzy spotykają się gdzieś tam przypadkiem, a opowiadają sobie o prywatnym życiu (i to jeszcze w obcym języku…). 
Cóż. Samotna kobieta na wakacjach dość szybko staje się celem. Dwie kobiety – to już wyzwanie, bo potencjalnych myśliwych musiałoby być dwóch, żeby jedna nie przeszkadzała w zdobywaniu drugiej. To tak trochę obrazowo. Ale przecież nie od dawna wiadomo, że wiele mniej lub bardziej samotnych kobiet, wyjeżdżając na wakacje pragnie zapomnieć o całym świecie – i zapomina dość skutecznie wdając się w wakacyjny romans, lub jednonocną przygodę. Romans romansem, przygoda przygodą – pal to licho, nie moja sprawa. Gorzej, jak kobiecina sobie ubzdura, że to ten jedyny wymarzony i potem przychodzi rozczarowanie, że dla niego była po prostu kolejną zaliczoną…
Ale wracając do naszego pierwszego – drugiego spotkania. Tamtego wieczoru uznałyśmy obie, że trzeba być niezwykle trzeźwo myślącą osobą, gdyż chwila zawahania czy przekroczenie niewidzialnej granicy żartu i dobrej zabawy, bardzo szybko może zaowocować konkretną propozycją. Zdecydowane „nie” budzi zdziwienie i odbierane jest jak przekomarzanie się. Zresztą – greckie „Ne” oznacza „Tak”… Skąd takie refleksje? Sama o mało nie zostałam potraktowana jak ktoś szukający przygody. A ja się tylko po prostu dobrze bawiłam, bo miałam tego dnia wyjątkowo dobry humor. Wakacyjny luz zmienia i mnie nie do poznania. Ale na szczęście wszystko zostało utrzymane w konwencji żartu i tak zostało do końca.
Spotkałyśmy pewnego dnia na plaży Polaka, który od kilku lat pracuje w tamtejszym barze. I on utwierdził nas w naszych obserwacjach – turystki są dla wielu miejscowych łatwym celem. Masz ochotę na seks? Ja też. Chcesz romansu? Dla mnie to miła odmiana. Wyjedziesz? Przytulę mocno na pożegnanie, a potem przyjedzie następna „chętna”. Ale aby oddać pola sprawiedliwości, powtórzę sformułowanie „dla wielu”. Bo nie dla wszystkich.
Czasem wpadałyśmy do tej tawerny same, bez „obstawy”, która niestety pracowała i miała prawo być padnięta po robocie. Na przywitanie padała standardowa seria pytań: jak minął dzień, co słychać, czasem tylko zamachano do nas między jednym i drugim kursem z tacą i mogłyśmy się zadowolić własnym towarzystwem, prowadząc życiowe rozmowy przy kolejnej lampce wina. Czasem się któryś przysiadł, pogadał, pożartował. A my jakoś tak przy okazji niemal, to coś wyciągnęłyśmy od nich, to coś tam zaobserwowałyśmy mimochodem. A próbowali, oj próbowali cały czas czarować i – nic nie mówiąc, dawać bardzo jednoznacznie do zrozumienia, że jednak rozmowa a i owszem, ale coś więcej jak najbardziej… Zresztą ostatni wieczór też spędziłyśmy w ich tawernie. I był to tak szalony wieczór, że pewnie do końca życia będę się uśmiechać na samo jego wspomnienie:)


c.d.n.




niedziela, 2 sierpnia 2009

Część 3. Bo ona ma to "coś", czyli słodkie wakacje emeryta:)


Już pierwszego dnia, a raczej wieczoru, zostałyśmy porwane do miejscowej atrakcji – Kanału Miłości. Taki to z niego kanał, jak miejscowość spokojnym kurortem, ale nocna atmosfera tego miejsca była tak niesamowita, że postanowiłyśmy wrócić tam w najbliższym czasie, tym razem w dzień i uzbrojone w aparat fotograficzny.
I tak zaczęły się leniwe wczasy emeryckie. Z boczku na boczek, kremik, słoneczko, spacer po plaży, czasem książka, czasem coś do posłuchania. Wieczorami wypady do tawern, zwiedzanie okolicznych wiosek, poznawanie nowych ludzi i oczywiście szlifowanie języka. Ale szybciej „nasi” starzy i nowi znajomi Grecy nauczyli się słówka „nie rozumiem” i „rozumiesz?” niż ja wreszcie przestawiłam się na myślenie w obcym języku:) Ale nie było źle. 
Niesamowitym przeżyciem był wypad do wsi, gdzie byłyśmy rok temu i gdzie miałyśmy trafić i w tym. Trochę się tam pozmieniało przez ten rok. Pojawiło się małe molo, nowe boisko do siatkówki, zniknęło kilka twarzy spotykanych rok temu codziennie. Ale generalnie atmosfera leniwej greckiej wioski się nie zmieniła – cisza, spokój… Ten sam miły Grek w tawernie, ta sama sympatyczna staruszka, która codziennie o tej samej porze pytała mnie która godzina, po czym maszerowała by na chwilę zanurzyć się w morzu, ten sam „pan leżakowy”, który przez pół dnia zastanawiał się skąd nas zna, bo patrzył w naszą stronę jakby mu się jakieś deżawi przytrafiło. Wróciło tyle wspomnień w jednej chwili, że aż mi się dziwnie zrobiło…
I w ten sposób, choć bardzo szybko okazało się, że nic nie będzie dla mnie takim jakie miało być, dzień za dniem mijał według własnego rytmu i porządku, a my robiłyśmy się coraz bardziej czekoladopodobne.
Pogoda, jak rok temu, była dość kapryśna. Choć na szczęście w tym roku nie zmokłyśmy. Upalny dzień kończył się chłodnym i wietrznym wieczorem. Ciepły wieczór był zaś zapowiedzią bardzo wietrznego dnia. Czasem wiatr był tak silny, że siedzenie na plaży groziło zasypaniem przez piasek, który, jak w czasie burzy piaskowej, wchodził wszędzie gdzie się dało.
Gdy pogoda była bezwietrzna, morze miało piękną lazurową barwę. A po każdym wietrznym dniu zmieniało się w szaroburą kałużę i uciekało kilka metrów w głąb – swoisty odpływ. I choć co prawda popołudniu wszystko wracało do normy – poranne spacery po dnie morza były niesamowitym przeżyciem.
Pewnego dnia, gdy morze było zbyt wzburzone, a wiatr dość skutecznie odstraszał od siedzenia na plaży, podreptałyśmy nad ów Canale d’Amoure (dla nas funkcjonował on cały czas pobytu pod nazwą kanał La Manche, jakoś tak nam się nazwy mieszały:) ). Obeszłyśmy go dookoła. Fale uderzały o skały z takim impetem, że nawet stojąc kilka metrów od brzegu można było się dostać pod niezły prysznic. Od razu też stwierdziłyśmy, że trzeba tu wrócić. Ale jak będzie normalna pogoda. Bo niewątpliwie jest to urokliwe miejsce.
A żeby od siedzenia na plaży już w pierwszym tygodniu nie wyglądać jak grillowany pomidor (jakkolwiek wygląda i smakuje), w ramach rozrywki, wybrałyśmy się do stolicy Korfu – miasta Korfu.
Wyprawa grecką komunikacją miejską jest przygodą samą w sobie, więc przygotowane byłyśmy na różne sytuacje. Co prawda rozkład jazdy sobie, a greckie zamiłowanie do punktualności sobie, ale w końcu (z półgodzinnym opóźnieniem) autobus zajechał (grecki autobus miejski to nic innego jak u nas autokar, innych nie znają). I się zaczęło. Bilety niby kupuje się u kierowcy, ale oto jakiś pan siedzący przy drzwiach pokazał nam ręką, że mamy usiąść na miejsca. No ok., pewnie kieruje ruchem w tym autobusie. Chwilę potem podszedł do nas inny miły pan i sprzedał nam bilety. A niecałe dwie minuty później podszedł jeszcze inny i… sprawdził nam kupione przed chwilą bilety i je skasował! Pewnie to jakiś grecki sposób na obniżenie stopy bezrobocia:)
Po niemal godzinnej podróży wąskimi uliczkami pnącymi się w górę i ostro spadającymi w dół, tak wąskimi, że lusterka autobusu niemal z milimetrowym zapasem ocierały się o fasady domów – dotarłyśmy do stolicy.
Bardzo chciałam wdrapać się na górującą nad miastem starą twierdzę – ale choć obeszłyśmy ją dookoła, nie umiałyśmy znaleźć wejścia. Była strzałka, że wejście jest 100 metrów dalej, ale ja go nigdzie nie widziałam… Ostatecznie weszłyśmy na szczyt nowej twierdzy, położonej na przeciwległym krańcu starego miasta. Warto było się namęczyć w tym upale i wylać trochę potu, aby nacieszyć oczy widokiem jaki się stamtąd rozciągał. Wszystko jak na dłoni: miasto, port, lotnisko, okoliczne wybrzeża.
Droga z jednej twierdzy do drugiej wiodła uliczkami starego miasta. Wąziutkie te uliczki. Ledwie można się przecisnąć między straganami z tzw. durnostojami, które jedynie zbierają kurz na meblościankach i taki ich jedyny powakacyjny pożytek. Ja oczywiście szukałam kolejnych trąbalskich do kolekcji. I proszę mi wierzyć – mając w domu już tak pokaźne stadko, trudno znaleźć okaz, który zadowoliłby moją wybredną osobę. Ale się udało:) W moim pokoju zamieszkały kolejne dwa słonie. A, że wieczorem, dla poprawy humoru dostałam kolejne dwa – kolekcja powiększyła się w sumie o 4 trąbalskich współlokatorów.
Czas w Korfu zleciał dość szybko i trzeba było znów wsiadać do autobusu. Tym razem już jednak bez większych przygód. Dzień zaliczyłyśmy do udanych. To nic, że nogi opaliły się do spodenek, a na stopie zrobił się odcisk od buta.
I tak wróciłyśmy tam kilka dni później. Tym razem nocą. Była to zresztą nie mniej szalona wyprawa. Tym razem już nie komunikacją miejską, bo o tej porze nie jeździ, tylko samochodem. "Corfu by night" robi wrażenie. Tłum ludzi większy niż za dnia, szum, gwar. I wszystko pięknie oświetlone. A do tego ta temperatura. Pierwsza w nocy i 29 stopni powyżej zera… Nawet nie chcę myśleć ile bywało w dzień. Zresztą i tak w ciągu dnia w grę wchodziło jedynie leżakowanie na plaży i to w większości dnia pod parasolem.. Dopiero wieczorem można było się porwać na jakieś ewentualne spacery.
Niestety nasze możliwości wieczornego tuptania zostały dość mocno ograniczone. Czym innym jest bowiem spacer plażą lub nadmorską promenadą do wsi oddalonej o 3 kilometry, a czym innym wyprawa do wsi oddalonej o dokładnie tyle samo, gdy cały czas trzeba iść drogą. Ale i tak poszłyśmy. Bo była tam – jak podawały przewodniki, najpiękniejsza na całym Korfu, plaża „Sunset Beach”. Zapewne, gdyby tam wiodła jakaś nadmorska promenada, byłybyśmy tam codziennymi gośćmi.
Morze w tym miejscu robi ogromne wrażenie. Widać niemal każdy kamyk na dnie, każdy wodorost. Woda mieni się tyloma odcieniami błękitu, że nazywając je, musiałabym skorzystać z jakiegoś słownika. Przy pierwszej wyprawie oczywiście nie wzięłyśmy aparatu. Była więc okazja, by wrócić tam jeszcze raz. Tym razem jednak Posejdon zazdrośnie zakrył przed nami piękno swego królestwa i silne fale niosły ku brzegom piasek z głębin. Ale godzinne tuptanie w jedną stronę nie było marnowaniem czasu. Wsi sielska – anielska. Tak bym nazwała okolice, które mijałyśmy po drodze. Czasem miałam wrażenie, że jestem w naszych rodzimych Beskidach – krajobrazy niemal identyczne, tylko roślinność inna. Poznawanie Grecji z okien autokaru to jednak nie to samo. To dzięki takim spacerom moje zauroczenie tym krajem rośnie coraz bardziej. Oczywiście jak jakiś paparazzi obfotografowałam niemal wszystkie mijane po drodze kwiatki, drzewka, stare chałupinki i nie podarowałam nawet osiołkowi, który z ciekawości wyszedł zza drzew wdzięcznie pozując do zdjęcia.
Wielu ludzi przyjeżdżając z Grecji pyta mnie z rozczarowaniem, co ja takiego w niej widzę, że wracam tam co roku. Nie mam pojęcia czego ludzie się spodziewają. Że jak wysiądą z samolotu to piękno tego kraju powali ich od razu na kolana? Więc zapewniam, że nie powali. Grecja jest trochę jak kobieta: bywa piękna i kapryśna, surowa i urokliwa, czasem delikatna i nieznośna zarazem. I tak jak każdy z nas szuka w drugiej osobie tego „czegoś”, tak piękno tego kraju trzeba odkryć i dostrzec samemu. Nie dostrzeżesz- nie wrócisz. Przejdziesz obojętnie jak obok wielu mijanych po drodze ludzi, którzy są dla ciebie pospolici, niczym się nie wyróżniają. Do czasu, aż na horyzoncie pojawi się ten ktoś kto ma to coś… I dla mnie właśnie Grecja ma to „coś”.

c.d.n.




sobota, 1 sierpnia 2009

Część 2. Hotel.


Podchodzę do miłej pani przy stanowisku naszego biura podróży (którego, ze względu na dalszą część opowieści, nie wymienię z nazwy, by nie robić żadnej reklamy), podaję nazwę hotelu i nagle moje zaspane uszy słyszą:
- Jest dla państwa zamiana hotelu. Niestety w tamtym nie ma miejsc, ale będziecie panie zadowolone. To hotel o wyższym standardzie niż ten który wykupiłyście.
Jakie zadowolone?! Jakie nie ma miejsc?! Czy ktoś nas zapytał o zgodę na zmianę umowy?! Przecież ten „lepszy” hotel to ogromny kombinat w wielkim „kurorcie” (o ile dla tych korfickich wsi można używać takowych określeń), na wielkiej górze, kawałek od morza! A my chciałyśmy do naszej rybackiej wioski, do spokojnego małego hotelu gdzie do morza wystarczy przejść przez ulicę….
Odeszłam stamtąd w takim szoku, że nie wiedziałam co powiedzieć. Podchodzę do Ewy i próbuję jej coś wydukać, ale nie miało to ni ładu ni składu. Ewa złapała kopertę i pobiegła do rezydentki. Pierwszy raz widziałam ją w takiej akcji. Ale pani nijak nie dała się przekonać. Wściekłe wsiadłyśmy do autokaru. Okazało się, że w podobnej sytuacji znalazło się jeszcze pewne małżeństwo.
Po godzinie jazdy wysiedliśmy przed hotelem. I wtedy się zaczęło. Odmówiliśmy zameldowania żądając odwiezienia do hotelu zgodnie z umową zawartą z biurem podróży. Menadżerka hotelu bardzo się zdziwiła widząc, że choć figurujemy na liście jej hotelu i są dla nas zarezerwowane pokoje, na naszych umowach widnieje nazwa innego hotelu. Zrobiło się zamieszanie. Zadzwoniono do rezydentki. Ta po raz kolejny próbowała przekonać nas do zamieszkania w tym hotelu. Bez rezultatu. Gdybyśmy przyjechały tu ot tak sobie – nie byłoby pewnie większego problemu, ale my byłyśmy przecież umówione na te wakacje! Gdzieś tam, 10 km dalej, ktoś na nas czekał (jak dobrze, że odesłałam ich wieczorem do domu…), a tu próbują nas uszczęśliwić na siłę. Tamto małżeństwo również nie było zadowolone z zamiany, gdyż wybierając hotel kierowali się jego kameralnością i bliskością morza. Rozmowa telefoniczna nie przyniosła rozstrzygnięcia.
Rozsiedliśmy się w hallu i czekaliśmy. Próbowano nas przekonać do tymczasowego zameldowania w zarezerwowanych dla nas pokojach, ale pan – nazwijmy go Krzysztof, przeczytał w międzyczasie bardzo dokładnie umowę i okazało się, że – po pierwsze, biuro podróży jeszcze przed wyjazdem powinno nas poinformować o zmianach warunków umowy (a zmiana hotelu kwalifikuje się do tego paragrafu) i wtedy mamy prawo zdecydować czy przystępujemy do udziału w imprezie czy nie. A po drugie – jak wyczytał dalej, przyjmując klucze do pokoju zgadzamy się na przyjęcie warunków proponowanej umowy. A my się nie zgadzamy. 
I tak sobie siedzieliśmy. Minęła godzina, dwie, trzy. Już nie wiedziałam czy bardziej mi się chce jeść, spać, czy płakać. Nie spałam 48 godzin, nie jadłam dobrych kilkanaście. Co prawda w samolocie dali kawę i ciastka, ale to żadne jedzenie. Właściciel hotelu zaprosił nas na śniadanie. Ale po tylu godzinach nerwów nawet nie dało się jeść. Marzyłam o kąpieli…
W końcu pani rezydent pojawiła się osobiście (miała spotkanie informacyjne dla nowych gości… - dobrze, że rano, a nie wieczorem…) i znów próbowała nas czarować standardem hotelu itd. Przez te 3 godziny od wylądowania i uzyskania informacji o naszych, delikatnie mówiąc- wątpliwościch – nie miała dla nas żadnych propozycji. Nie potrafiła nawet odpowiedzieć na pytanie jak się to stało, że sprzedano nam pokoje których… nie ma. Wyparowały? Wyburzyli je? Jak to możliwe, skoro kupując wczasy otrzymałyśmy informację, że są jeszcze 4 wolne pokoje w tym hotelu, państwo kupili wczasy dzień za nami (sprawdziliśmy daty zawarcia umowy) – czyli zostały 2, a 2 tygodnie przed wylotem oferta ciągle wisiała w Internecie i dopiero zniknęła na tydzień wcześniej. Czyli wyprzedano wszystkie miejsca, ale co z naszymi? I skoro wiedzieli jaka jest sytuacja dlaczego nas nie poinformowano o wszystkim? Zwłaszcza, że dzień przed wylotem dzwoniłam do biura potwierdzając godzinę odlotu… Ale pani nie była w stanie odpowiedzieć na żadne pytanie. Zrobiło się bardzo nerwowo. Irytacja sięgała zenitu.
Nadchodziła piąta godzina czekania na jakiś ruch ze strony biura podróży. Dla nas była to 21 godzina – nazwijmy to, podróży…
Pani rezydent przychodzi po raz kolejny. Nie jest w stanie dziś dla nas nic załatwić, bo jest środek sezonu (matko jedyna, przecież jasne, że to środek sezonu! To nie zima, tylko lipiec!) wszystkie hotele są obłożone (taaa….. jakoś w to nie wierzę….) a poza tym ona ma dziś same spotkania organizacyjne i nie da rady ( i tu mnie szlag jasny trafił….). Ponowiła propozycję zamieszkania w tym hotelu do czasu znalezienia dla nas miejsca w hotelu w miejscowości, gdzie mieliśmy zamieszkać zgodnie z umową. Po raz kolejny odmówiliśmy. Nie mamy bowiem żadnej gwarancji, ze meldując się w tym hotelu nie zostanie to uznane jako zaakceptowanie warunków umowy. Proponujemy więc pani podpisanie oświadczenia, że nasz pobyt w tym hotelu jest tymczasowy do momentu przeniesienia do hotelu zgodnie z umową. Mina jej zrzedła, znów zaczęła coś tam tłumaczyć, że to tylko tymczasowo itd. Nie? No to poczekamy, tylko pozwólcie się nam gdzieś wykąpać, bo zaraz wskoczymy do tego basenu hotelowego.
To już zakrawało na farsę. Jedno z największych i renomowanych biur podróży w kraju, a nie potrafi rozwiązać takiego problemu (że nie wspomnę o tym, jak w ogóle do takiej sytuacji mogło dojść).
Wreszcie po kilkunastu minutach dyskusji z właścicielem hotelu przychodzi pani rezydent do nas po raz kolejny z kolejną propozycją. Jako rekompensata za zmiany warunków umowy (a jednak!), proponują nam pokoje spoza oferty katalogowej, o podwyższonym standardzie.
A mnie jakby ten piorun katowicki dalej gdzieś po kręgosłupie walił! I powiedziałam wprost, że jest to najzwyklejsze w świecie zamykanie klientowi buzi, czyli próba przekupstwa: państwo zostaniecie w naszym hotelu, my wam dajemy co mamy najlepszego, ale przynajmniej mamy problem z głowy, bo nie musimy niczego odkręcać i szukać.
Pani nawet nie spojrzała na mnie. Spuściła głowę. Po kolejnych kilkunastu minutach jałowej dyskusji, gdy cała nasza czwórka kleiła się do własnych ubrań i kanap w hallu, podjęliśmy decyzję: przyjmujemy proponowane nam pokoje, ale jedynie po to, by się wreszcie wykąpać i przespać. Jednak odmawiamy zameldowania. Będziemy czekać na rozstrzygnięcia ze strony biura podróży. Konsternacja ze strony rezydentki była ogromna. Ale ona chyba też już miała dość tej całej sytuacji i przystała na nasze warunki.
Przypięli nam na rękę dżipiesa, żebyśmy mogli spokojnie korzystać z posiłków i innych „atrakcji” hotelowych i wpakowali do busa, który miał nas wywieść na owe wysokości, gdzie znajdowały się nasze pokoje (górka o nachyleniu 45 stopni…. Ostro w górę a potem zakręt o ponad 90 stopni i już trochę mniej stromo…).
Przyznaję bez bicia, że pokój zrobił wrażenie. Zwłaszcza te wściekle różowe ściany i wielkie małżeńskie łoże na środku pokoju, które nas od razu rozśmieszyło;) Za to widok z balkonu – niesamowity…
Dobra, damy radę ten jeden dzień (oby jeden..)
Wreszcie wymarzona kąpiel i do łóżka.
Ale zmęczenie było tak wielkie, że po pół godzinie liczenia much na suficie stwierdziłyśmy, że to nie ma sensu. Zebrałyśmy się na obiad i pomaszerowałyśmy na plażę. Zejście z górki i przetuptanie przez miasto, z zegarkiem w ręku, zajmowało 10 minut. Gorzej było z powrotem, gdy trzeba było się wspinać pod górkę. 
Przekimałam na leżaku jakąś godzinkę, ale i tak ciągle się kontrolowałyśmy, by któraś nie zasnęła na słońcu – to byłoby szaleństwo.
A wieczorem pojawił się w końcu Komitet Powitalny – zaskoczony bardzo obrotem sytuacji. I w końcu mogłam mocno, a nawet bardziej niż mocno, przywitać Grecję:) I co usłyszałam na przywitanie? Że schudłam… Nosz ludzie… I dostałam cała serię przepisów: mam się wyspać, zapomnieć o wszystkich problemach, dobrze się bawić, dużo jeść no i się opalić, żeby wyglądać jak tubylec:) Mam wakacje i mam się uśmiechać. I że mamy się nie przejmować zamianą hoteli (choć też nie potrafili zrozumieć jak tak można było zrobić…) i że jakby nic dla nas nie znaleziono, to możemy spokojnie tu zostać, bo to jeden z najlepszych na wyspie.
Ta noc też nie przyniosła snu, bo Komitet Powitalny potrzebował trochę czasu na zdanie sprawozdania z całego roku niewidzenia się. A potem nadeszła wytęskniona reszta nocy z komarami…. Przez to całe zamieszanie z hotelami zapomniałyśmy bowiem kupić antydzandzara:(
72 godziny bez normalnego spania – jeszcze mi się to nie zdarzyło, choć patrząc do lustra jakoś niespecjalnie było to po mnie widać.
Następny dzień nie przyniósł żadnych wieści ze strony pani rezydent. Prawdopodobnie brano nas na przeczekanie. Mieliśmy dość niepewności, życia na walizce i tracenia kolejnego dnia wakacji. Wieczorem podjęliśmy decyzję o zostaniu w tych VIP-owskich apartamentach. I o to chyba wszystkim chodziło – niech się wyśpią, odpoczną, to dadzą nam spokój. A my tylko chcieliśmy w końcu mieć normalne wakacje. Oddałyśmy dokumenty do zameldowania się. I wtedy wszystko zaczęło się powoli klarować.

c.d.n.