Już pierwszego dnia, a raczej wieczoru, zostałyśmy porwane do miejscowej atrakcji – Kanału Miłości. Taki to z niego kanał, jak miejscowość spokojnym kurortem, ale nocna atmosfera tego miejsca była tak niesamowita, że postanowiłyśmy wrócić tam w najbliższym czasie, tym razem w dzień i uzbrojone w aparat fotograficzny.
I tak zaczęły się leniwe wczasy emeryckie. Z boczku na boczek, kremik, słoneczko, spacer po plaży, czasem książka, czasem coś do posłuchania. Wieczorami wypady do tawern, zwiedzanie okolicznych wiosek, poznawanie nowych ludzi i oczywiście szlifowanie języka. Ale szybciej „nasi” starzy i nowi znajomi Grecy nauczyli się słówka „nie rozumiem” i „rozumiesz?” niż ja wreszcie przestawiłam się na myślenie w obcym języku:) Ale nie było źle.
Niesamowitym przeżyciem był wypad do wsi, gdzie byłyśmy rok temu i gdzie miałyśmy trafić i w tym. Trochę się tam pozmieniało przez ten rok. Pojawiło się małe molo, nowe boisko do siatkówki, zniknęło kilka twarzy spotykanych rok temu codziennie. Ale generalnie atmosfera leniwej greckiej wioski się nie zmieniła – cisza, spokój… Ten sam miły Grek w tawernie, ta sama sympatyczna staruszka, która codziennie o tej samej porze pytała mnie która godzina, po czym maszerowała by na chwilę zanurzyć się w morzu, ten sam „pan leżakowy”, który przez pół dnia zastanawiał się skąd nas zna, bo patrzył w naszą stronę jakby mu się jakieś deżawi przytrafiło. Wróciło tyle wspomnień w jednej chwili, że aż mi się dziwnie zrobiło…
I w ten sposób, choć bardzo szybko okazało się, że nic nie będzie dla mnie takim jakie miało być, dzień za dniem mijał według własnego rytmu i porządku, a my robiłyśmy się coraz bardziej czekoladopodobne.
Pogoda, jak rok temu, była dość kapryśna. Choć na szczęście w tym roku nie zmokłyśmy. Upalny dzień kończył się chłodnym i wietrznym wieczorem. Ciepły wieczór był zaś zapowiedzią bardzo wietrznego dnia. Czasem wiatr był tak silny, że siedzenie na plaży groziło zasypaniem przez piasek, który, jak w czasie burzy piaskowej, wchodził wszędzie gdzie się dało.
Gdy pogoda była bezwietrzna, morze miało piękną lazurową barwę. A po każdym wietrznym dniu zmieniało się w szaroburą kałużę i uciekało kilka metrów w głąb – swoisty odpływ. I choć co prawda popołudniu wszystko wracało do normy – poranne spacery po dnie morza były niesamowitym przeżyciem.
Pewnego dnia, gdy morze było zbyt wzburzone, a wiatr dość skutecznie odstraszał od siedzenia na plaży, podreptałyśmy nad ów Canale d’Amoure (dla nas funkcjonował on cały czas pobytu pod nazwą kanał La Manche, jakoś tak nam się nazwy mieszały:) ). Obeszłyśmy go dookoła. Fale uderzały o skały z takim impetem, że nawet stojąc kilka metrów od brzegu można było się dostać pod niezły prysznic. Od razu też stwierdziłyśmy, że trzeba tu wrócić. Ale jak będzie normalna pogoda. Bo niewątpliwie jest to urokliwe miejsce.
A żeby od siedzenia na plaży już w pierwszym tygodniu nie wyglądać jak grillowany pomidor (jakkolwiek wygląda i smakuje), w ramach rozrywki, wybrałyśmy się do stolicy Korfu – miasta Korfu.
Wyprawa grecką komunikacją miejską jest przygodą samą w sobie, więc przygotowane byłyśmy na różne sytuacje. Co prawda rozkład jazdy sobie, a greckie zamiłowanie do punktualności sobie, ale w końcu (z półgodzinnym opóźnieniem) autobus zajechał (grecki autobus miejski to nic innego jak u nas autokar, innych nie znają). I się zaczęło. Bilety niby kupuje się u kierowcy, ale oto jakiś pan siedzący przy drzwiach pokazał nam ręką, że mamy usiąść na miejsca. No ok., pewnie kieruje ruchem w tym autobusie. Chwilę potem podszedł do nas inny miły pan i sprzedał nam bilety. A niecałe dwie minuty później podszedł jeszcze inny i… sprawdził nam kupione przed chwilą bilety i je skasował! Pewnie to jakiś grecki sposób na obniżenie stopy bezrobocia:)
Po niemal godzinnej podróży wąskimi uliczkami pnącymi się w górę i ostro spadającymi w dół, tak wąskimi, że lusterka autobusu niemal z milimetrowym zapasem ocierały się o fasady domów – dotarłyśmy do stolicy.
Bardzo chciałam wdrapać się na górującą nad miastem starą twierdzę – ale choć obeszłyśmy ją dookoła, nie umiałyśmy znaleźć wejścia. Była strzałka, że wejście jest 100 metrów dalej, ale ja go nigdzie nie widziałam… Ostatecznie weszłyśmy na szczyt nowej twierdzy, położonej na przeciwległym krańcu starego miasta. Warto było się namęczyć w tym upale i wylać trochę potu, aby nacieszyć oczy widokiem jaki się stamtąd rozciągał. Wszystko jak na dłoni: miasto, port, lotnisko, okoliczne wybrzeża.
Droga z jednej twierdzy do drugiej wiodła uliczkami starego miasta. Wąziutkie te uliczki. Ledwie można się przecisnąć między straganami z tzw. durnostojami, które jedynie zbierają kurz na meblościankach i taki ich jedyny powakacyjny pożytek. Ja oczywiście szukałam kolejnych trąbalskich do kolekcji. I proszę mi wierzyć – mając w domu już tak pokaźne stadko, trudno znaleźć okaz, który zadowoliłby moją wybredną osobę. Ale się udało:) W moim pokoju zamieszkały kolejne dwa słonie. A, że wieczorem, dla poprawy humoru dostałam kolejne dwa – kolekcja powiększyła się w sumie o 4 trąbalskich współlokatorów.
Czas w Korfu zleciał dość szybko i trzeba było znów wsiadać do autobusu. Tym razem już jednak bez większych przygód. Dzień zaliczyłyśmy do udanych. To nic, że nogi opaliły się do spodenek, a na stopie zrobił się odcisk od buta.
I tak wróciłyśmy tam kilka dni później. Tym razem nocą. Była to zresztą nie mniej szalona wyprawa. Tym razem już nie komunikacją miejską, bo o tej porze nie jeździ, tylko samochodem. "Corfu by night" robi wrażenie. Tłum ludzi większy niż za dnia, szum, gwar. I wszystko pięknie oświetlone. A do tego ta temperatura. Pierwsza w nocy i 29 stopni powyżej zera… Nawet nie chcę myśleć ile bywało w dzień. Zresztą i tak w ciągu dnia w grę wchodziło jedynie leżakowanie na plaży i to w większości dnia pod parasolem.. Dopiero wieczorem można było się porwać na jakieś ewentualne spacery.
Niestety nasze możliwości wieczornego tuptania zostały dość mocno ograniczone. Czym innym jest bowiem spacer plażą lub nadmorską promenadą do wsi oddalonej o 3 kilometry, a czym innym wyprawa do wsi oddalonej o dokładnie tyle samo, gdy cały czas trzeba iść drogą. Ale i tak poszłyśmy. Bo była tam – jak podawały przewodniki, najpiękniejsza na całym Korfu, plaża „Sunset Beach”. Zapewne, gdyby tam wiodła jakaś nadmorska promenada, byłybyśmy tam codziennymi gośćmi.
Morze w tym miejscu robi ogromne wrażenie. Widać niemal każdy kamyk na dnie, każdy wodorost. Woda mieni się tyloma odcieniami błękitu, że nazywając je, musiałabym skorzystać z jakiegoś słownika. Przy pierwszej wyprawie oczywiście nie wzięłyśmy aparatu. Była więc okazja, by wrócić tam jeszcze raz. Tym razem jednak Posejdon zazdrośnie zakrył przed nami piękno swego królestwa i silne fale niosły ku brzegom piasek z głębin. Ale godzinne tuptanie w jedną stronę nie było marnowaniem czasu. Wsi sielska – anielska. Tak bym nazwała okolice, które mijałyśmy po drodze. Czasem miałam wrażenie, że jestem w naszych rodzimych Beskidach – krajobrazy niemal identyczne, tylko roślinność inna. Poznawanie Grecji z okien autokaru to jednak nie to samo. To dzięki takim spacerom moje zauroczenie tym krajem rośnie coraz bardziej. Oczywiście jak jakiś paparazzi obfotografowałam niemal wszystkie mijane po drodze kwiatki, drzewka, stare chałupinki i nie podarowałam nawet osiołkowi, który z ciekawości wyszedł zza drzew wdzięcznie pozując do zdjęcia.
Wielu ludzi przyjeżdżając z Grecji pyta mnie z rozczarowaniem, co ja takiego w niej widzę, że wracam tam co roku. Nie mam pojęcia czego ludzie się spodziewają. Że jak wysiądą z samolotu to piękno tego kraju powali ich od razu na kolana? Więc zapewniam, że nie powali. Grecja jest trochę jak kobieta: bywa piękna i kapryśna, surowa i urokliwa, czasem delikatna i nieznośna zarazem. I tak jak każdy z nas szuka w drugiej osobie tego „czegoś”, tak piękno tego kraju trzeba odkryć i dostrzec samemu. Nie dostrzeżesz- nie wrócisz. Przejdziesz obojętnie jak obok wielu mijanych po drodze ludzi, którzy są dla ciebie pospolici, niczym się nie wyróżniają. Do czasu, aż na horyzoncie pojawi się ten ktoś kto ma to coś… I dla mnie właśnie Grecja ma to „coś”.
c.d.n.