poniedziałek, 30 listopada 2009

Sen to był, czy jawa?


Noc wróżb? Jak kto woli. Dla mnie noc, jak każda inna. Może przyśni mi się jakiś książę, może nie… Pewnie gdzieś tam się biedak już tuła po świecie, bo mu się dżi-pi-es zaciął i trafić do mnie nie umie… Ot – złośliwość rzeczy martwych.
Jeden mi kiedyś zadzwonił do drzwi w środku nocy. A ja? A ja nie otworzyłam… Stałam z walącym ze strachu sercem, przyklejona do wizjera i do dziś nie wiem, czy sen to był, czy jawa… Stał taki piękny (bo był przystojny…), elegancki (bo w garniturze…) i zniecierpliwiony spoglądał na zegarek – w końcu było po 2 w nocy. Sylwestrowej nocy… Nie wiem, czy się pomylił. Chyba nie, bo pewnie zanim mnie ściągnął z łóżka trochę czasu minęło i zdążyłby się zorientować, że to nie te drzwi... I jeszcze jak odchodził odwrócił się kilka razy, jakby upewniając się, że drzwi nadal są zamknięte…
Nigdy więcej się nie pojawił. Ani w kolejne noce sylwestrowe, ani żadne inne. I nigdy się nie dowiem kim był ów tajemniczy Książę. Nigdy się nie dowiem co by było, gdybym przemogła strach i choć zaszeptała „Kto tam?”... 

A może to wszystko mi się tylko przyśniło?...

                                                 roza 


piątek, 27 listopada 2009

Patrz jak chodzisz...


Jedna błotnista kałuża na drodze i kto tam wdepnął?... I kto nie znalazł chusteczek w torebce, bo zostawił je w przedpokoju?... 
Chodzenie w zabłoconych butach nie dodaje powagi ani uroku. Zwłaszcza jak w planach jest kupno torebki. I to w dość porządnym sklepie… Dobrze, że droga długa i kałuż dość sporo. Ale mycie butów w kałuży też nie dodaje powagi ani uroku. Zwłaszcza jak się nie ma chusteczek przy sobie…
Kupiłam. Czerwoną. Nie, nie ma pasować do walizki. Ma mnie rozjaśnić. Rewolucji ciąg dalszy. Jeszcze dużo przede mną. Ale mam czas.
Mam?...

                                                 

piątek, 20 listopada 2009

Tam-tara-ra-tam-taaaaaammmmm


Niniejszym odtrąbiłam koniec koszmaru zwanego remontem. Co prawda Ewa stwierdziła, że jak mnie zna, to za jakiś czas znów coś rozgrzebię (a ciągle jest co:) ), ale póki co napawam się nowościami. Walka to była długa, ale wychodzę z niej z tarczą. Wszystko wisi, stoi i leży gdzie powinno. Teraz tylko… muszę zapamiętać dokładnie co gdzie jest:) Bo oczywiście nie jest tam gdzie było jeszcze dwa miesiące temu. Zatem przede mną czas błądzenia po własnym mieszkaniu i szukania wszystkiego. Ale do następnego remontu nauczę się gdzie czego szukać. Tfu! Do jakiego remontu ja się pytam??? :)
I tylu pożytecznych rzeczy się nauczyłam przez ten czas. Te wszystkie gipsy, tynki, farby, drzwi, klamki i inne dziwne rzeczy, które mi przyszło kupować… I już wiem, że przy drzwiach do łazienki trzeba uważać, by nie kupić prawych klamek do lewych drzwi… A tak właśnie zrobiłam, gapa… Bo do pokoju klamki są uniwersalne, a do łazienek już nie… 
Nawet grubość i długość śrub to już żadna chińszczyzna dla mnie. Może szafy sama bym nie złożyła, bo pewnie nie trzymałaby pionu, ale roletkę do zasuwania szafki – o, to już bym sobie poradziła. W końcu tyle godzin spędziłam z moim miłym panem Majstrem. Tu podglądnęłam, tam dopytałam, tam sam tłumaczył jak małemu dziecku…
I te nieszczęsne kolory. Aż podskoczyłam jak oparzona, gdy w środę krzyknął z przedpokoju:
- Ale niesamowicie wygląda ten orzech z tym szampanem!
- Matko jedyna, jaki znowu szampan?! – krzyknęłam przerażona, szukając błędnym wzrokiem czegoś co można by podciągnąć pod szampan. A pan się uśmiechnął szeroko pokazując mi … okucia do szafy. W życiu bym nie wpadła na to, że to jakiś szampan, no ale w końcu to on kupował i pewnie pod taką nazwą te okucia funkcjonowały w hurtowni. Bo miał przykazane, że ma być podobne do klamek, żadne białe, srebrne, czy złotopodobne… Zresztą ten sam kolor na moich klamkach nosi nazwę „antyczny mosiądz”… Dziwne? Eee… Wcale. Zagadnienia kolorów już przerabialiśmy przecież:) Ale to nie tylko przy farbach można się pobawić nazwami kolorów. Moja szafa to zestawienie orzecha i klonu (a dokładniej nazywa się to klon jasny Vancouver). Drzwi wejściowe to złoty dąb. Że niby tu dąb, a tu orzech? Żadna różnica:) Wyglądają, jakby z kompletu. Więc uwaga – będzie ciąg dalszy. Wszystkie drzwi wewnętrzne to… dąb:) I nijak się ma ten dąb to tego z drzwi wejściowych. Więc temat kolorów uważam za zamknięty:)
I temat remontu też. I już Was nie będę na ten temat zanudzać. Teraz biorę się za to opasłe tomisko, które od kilku tygodni straszy mnie z półki przy łóżku i już mam całą listę pobożnych życzeń do pani z biblioteki. Mam nadzieję, że uda mi się to wszystko przeczytać zanim mi się urlop skończy. Bo potem… To już tylko kartkówkowe bzdury mi zostają do czytania. No i radosna twórczość własna na potrzeby nie wiadomo kogo…



poniedziałek, 16 listopada 2009

lustereczko, powiedz przecie....


I po deszczowych dniach przyszedł czas na… wiosnę:) Od kilku dni świeci słońce i jest po prostu pięknie. U mnie już prawie normalnie, tzn. książki stoją na półkach, ubrania wiszą na wieszakach i tylko buty dalej okupują łazienkę, a lustro - dywan. Ale przy bardzo optymistycznych złożeniach, jeszcze 3-4 dni i zapomnę, że było coś takiego jak remont.
Wczoraj jeszcze ostatni zakup – lustro. Koniecznie duże. Jedno takie stoi w łazience i co rusz wmyśla jakiś nowy krwawy zamach na moje palce. Jeżeli bowiem faktycznie stłuczenie lustra pociąga za sobą 7 lat nieszczęścia, to ja proszę, by kolejne 4 były co najmniej tak nieszczęśliwe, jak te ostatnie 3, gdy lustro spadło ze ściany wprost w moje ręce. Przez kilka dni wyglądałam jak nieszczęśliwe emo, które z żyletką w ręku próbuje podkreślić swe jestestwo. Oboje z Tatą jeszcze długo potem śmialiśmy się z tej sytuacji, a nawet dostałam surowy przykaz, by nie zbliżać się do luster, zwłaszcza cudzych, np. w sklepie, skoro na mój widok spadają ze ściany. A już broń Boże ich nie łapać:) 
Ręka się zagoiła, dziś nie ma ani śladu, a i lustro przetrwało, choć trochę sfatygowane i nie nadające się do powieszenia. Służyło mi więc dzielnie stojąc w łazience, a ja mogłam się przynajmniej od ramion w dół przejrzeć. Tylko czasem przez nieuwagę (jak choćby kilka dni temu) rozcinałam któryś palec o wyszczerbiony kant schowany za szlafrokiem…
Wczoraj w sklepie nawet nie próbowałam się więc zbliżać do luster. Brat je taszczył pod pachą. Zresztą… Pojechałam po lustra, a przyjechałam z… walizką. Stara mocno sfatygowana po lotniskowych przeżyciach (widzieliście jak oni się obchodzą z naszymi bagażami??? Jakby to były co najmniej worki z kartoflami….). Tu przetarta, tu się zamek rozchodzi, tu klamra pęknięta… A tu taka obniżka! No dobra, ma mały „znak rozpoznawczy”, ale przynajmniej dzięki temu będę wiedzieć, że to mój bagaż.
- Weź tu na mnie poczekaj, a nie łaź za mną z tą walichą – roześmiał się Brat zostawiając mnie gdzieś między proszkami do prania a żelami do kąpieli.
Czyżbym aż tak dziwnie wyglądała ciągnąc za sobą po sklepie czerwoną walizkę?:)



środa, 11 listopada 2009

kap, kap...


Leje… Mgła po kilku dniach swych rządów wreszcie odeszła. Teraz króluje on. Deszcz. Cóż. Jakby na to nie patrzeć – listopad, prawda?


                            


niedziela, 8 listopada 2009

ta gwiazda uśmiecha się do mnie



Co można robić w zamglone, dżdżyste listopadowe wieczory?
Wspominać.
 
Dziś w „Jak oni śpiewają” uczestnicy śpiewali utwory, które są z różnych powodów bliskie im sercu. Utwory, którym daliby prywatnego Oskara. Przyznaję, że poprzednich edycji nie oglądałam z jakimś zaangażowaniem. Właściwie zaglądałam tam w przerwach reklamowych lub gdy kompletnie nic innego nie było w TV, bądź któryś z moich gości namiętnie oglądał program i nie chciał stracić kolejnego odcinka. Generalnie moje wyczulone ucho nie mogło tego znieść… Przypadkowo usłyszałam kiedyś Liszowską i czasem potem zerkałam posłuchać jak sobie radzi. I ucieszyłam się gdy wygrała. Respondkowi też kibicowałam z doskoku. I też wygrał. Zerknęłam potem z ciekawości na któryś odcinek ostatniej serii i zadałam sobie pytanie „A kto to jest ten facet?? Nie znam! Ale śpiewa… niesamowicie…”. Po którymś odcinku zapamiętałam nazwisko Chamski, choć dalej nie wiedziałam kto zacz. I … wygrał.
Tę serię oglądam od początku. I to on jest właśnie moim faworytem. A jak. Dziś był tak emocjonalny odcinek, że po nim było to widać najbardziej. Nie dziwię się. Czasem piosenka może w nas wyzwolić tyle emocji i przywołać takie wspomnienia, że łzy same się cisną do oczu….

Słyszałam tę piosenkę niemal co wieczór. Zawsze w tym samym miejscu i o mniej więcej tej samej porze. Jej dźwięki pozostały w mej głowie, a internetowe poszukiwania (choć trudno szukać czegoś nie znając autora ani tytułu…) ostatecznie zakończyły się sukcesem. Za każdym razem, gdy jej słucham, mimowolnie zamykam oczy. Melodia wybrzmiewa nutka po nutce, a przed oczami przewijają mi się tak znajome obrazy, iż mam wrażenie, że to się dzieje znów – tu i teraz. A dziś jakoś tak ze zdwojoną siłą…

Już raz było u mnie w greckich rytmach. Ale te rytmy są szczególne. Dla mnie. Bo przywołują konkretne wspomnienia. To tak jak powiedział Mały Książę: 
„Gwiazdy dla ludzi mają różne znaczenie. Dla tych, którzy podróżują, są drogowskazami. Dla innych są tylko małymi światełkami. Dla uczonych są zagadnieniami. Dla mego Bankiera są złotem. Lecz wszystkie te gwiazdy milczą. Ty będziesz miał takie gwiazdy, jakich nie ma nikt. (…) Twoje gwiazdy będą się śmiały.”
I to jest właśnie gwiazda, która się uśmiecha do mnie…

                                          prezent 

czwartek, 5 listopada 2009

"Jestem malarzem nieszczęśliwym..."


Gdy tylko otworzyłam puszkę z farbą, piosenka sama mi przyszła do głowy. Nie, spokojnie. Jeszcze póki co słoni na ścianach nie maluję, ale pędzlem machałam dziś z wielkim zacięciem. Przyszło bowiem tzw. natchnienie… Żaden obraz. Aż tak zdolna nie jestem. Futryny w drzwiach trzeba było na jakiś inny, bardziej pasujący do ogółu, kolor przemalować. 
Od poniedziałku się zabierałam. Ale nie dało rady. W górach halny, a zatem moje piwniczne ciśnienie spadło poniżej poziomu morza i czego tylko, a do tego jakiś black hawk zrobił sobie w mojej głowie manewry wojskowe… Każda próba postawienia się do pionu kończyła się katastrofą lotniczą, więc w jedynej słusznej, horyzontalnej pozie spędziłam całe południe. Wczoraj miałam klasycznego lenia i dopiero dziś niejako z przymusu wzięłam się do roboty. Rano oczywiście kawka, ciastka i klap na krzesło: tu poczytać, tam posłuchać, tu zinwigilować i… Ni ma… 
Pytanie pierwsze: Rachunek? – Zapłacony! 
Pytanie drugie: kablówka? – Jest! Światełka świecą!
Pytanie trzecie: Kabelek? – Na miejscu!
No to czemu nic nie działa, skoro wszystko działa?!
Pytanie w moim przypadku oczywiście retoryczne. Skoro „Nie można znaleźć serwera”, to ja się nie kłócę, ten zwierz w środku wie lepiej czemu nie można…
No to jak nie mogę wypić kawki przy ulubionej lekturze ulubionych stron – trzeba sobie znaleźć zajęcie. Poszłam na tzw. miasto. Poszukać farby. Obeszłam wszystkie trzy sklepy z takim towarem i gdzie był największy wybór? Oczywiście w czwartym, pode mną, wystarczyło windą zjechać i w przysłowiowych laciach zajść… Ale nie, rundę po wsi musiałam zrobić. Przynajmniej się dotleniłam.
I okazało się, że ja to chyba mam jakieś spaczone pojęcie o kolorach. Jakoś niespecjalnie się zdziwiłam, a nawet ucieszyłam, gdy zobaczyłam mój kornikowy kolor na planszach w sklepie. Za to, gdy okazało się, że na planszy jednej firmy był podpisany „soczysta pomarańcza” ,a na drugiej „dojrzała papaja”, to już mi dało do myślenia. Czy producenci farb mogliby uzgodnić między sobą nazwy kolorów, a nie mieszać ludziom w głowach? Jakby nie mogli napisać „pomarańczowy”…
Prawdziwy test zaczął się w momencie wyboru farby olejnej. Poprosiłam o coś beżowego. To taki jasny brąz. Przynajmniej tak mi się do dziś wydawało. I pan mi daje puszkę z brązową farbą…
- A coś bardziej beżowego? – spytałam nieśmiało.
- To jest beżowy. – pan zrobił niewyraźną minę.
- No dla mnie to raczej brązowy – wyszeptałam już niemal.
- Widzi pani, na puszce napisali, że to beżowy – pan pokazał mi puszkę z przepraszającym uśmiechem. – A tu jest brązowy, przynajmniej tak tu pisze. – i pokazał mi coś, co bym nazwała kolorem gorzkiej czekolady…
- No to może coś jaśniejszego w takim razie – uśmiechnęłam się do rozbawionego sytuacją sprzedawcy.
- No to z jaśniejszych jest kość słoniowa.
No dobra, niech będzie. Zobaczę co to za cudo. I zobaczyłam.
- Hmmm…. – westchnęłam. – To jakby bardziej kremowy.
- A kremowy to ja też mam – roześmiał się i pokazał mi coś co było trochę brudniejsze od białego…
Rany… Facet zaraz zejdzie ze śmiechu..
- A coś ewentualnie jeszcze ciemniejszego? – zrobiłam kolejne podejście.
- Nie, już nic. Bo jeszcze jest kawowy, no ale to chyba nie bardzo, co?
- Pan pokaże – jak desperatka normalnie…
I…
- Kawa to może i jest, ale z mlekiem. Przynajmniej moja wygląda podobnie – zamruczałam pod nosem, a sprzedawca już wcale nie krył rozbawienia.
Wzięłam w końcu tę kość słoniową. Małą puszeczkę. Jedną futrynę machnę, na próbę. Jak nie będzie pasować, to przynajmniej lamperię na korytarzu w końcu pomaluję…
I się zaczęło. W głowie mi śpiewało – co wyżej, a farba ściekała mi aż po łokcie. Obłożyłam podłogę folią, ale i tak co rusz odkrywałam nowe kropki pod nią (jak to możliwe?...). W połowie stwierdziłam, że ten kolor był najgłupszym jaki mogłam sobie wymyślić. Tzn. ogólnie ok., ale w zestawieniu z drzwiami… Bez komentarza… Pomalowałam tę futrynę do końca, żeby głupio nie wyglądało, umyłam łapy i poszłam z powrotem do sklepu. Pan o mało nie padł za ladą.
- Ja po tę kawę z mlekiem – zameldowałam grzecznie od drzwi z uśmiechem.
- Niby ten kawowy?
- No tak.
- A tamten nie pasuje?
- Ależ pasuje – bezczelna kłamczucha… - tylko teraz malujemy dalej.

Jutro pomaluję. Jak natchnienie nie ucieknie…

P.S.
M. zapamiętał, że ja nie Jola. Wizytówka nie była nawet potrzebna. Chyba długo ćwiczył. Ale kartkę zostawię. Nigdy nie wiadomo kiedy znów zapomni.



niedziela, 1 listopada 2009

"Któryś wiatr zabierze i mnie"


To był mój pierwszy poważny koncert w życiu. Mama dała kasę i poszliśmy, z Bratem i jego kumplami (bo ja niemal wszędzie z nimi łaziłam…). Usiadłam w pierwszym rzędzie. Siuśmajtka jedna taka. Lat 14. Wierciłam się na tym krześle jak pokręcona. Bo i miejsce koncertu bardziej na jakiś recital się nadawało. Nasz grajdołkowy „Klub Kolejarza”, którego dziś już nie ma. Jest jakaś tancbuda „U Hany”, czy jakoś tak…
I zaczęli grać. A ja w tym pierwszym rzędzie. O rany… Słyszałam ich w radiu, czasem w naszym czarno-białym telewizorze marki „Beryl 102” (rajuśku, skąd ja pamiętam takie rzeczy?:) ). Cała Polska śpiewała ich Lennona. Sama ryczałam na całe gardło na szkolnych dyskotekach „I mama ciągle czepia sieeeeee. Już nikt nie kocha mnieeeee”. A tu na żywca mi śpiewają przed nosem samym… Gitarka, klawisze, ich dwóch, ale i tak „cała sala śpiewa z nami” – jak śpiewał pan Połomski.
Oczywiście po koncercie obowiązkowy zakup kasety – ja swoją, Brat swoją, żeby nie było (zupełnie dziś nie rozumiem czemu tak, no ale widać wtedy było to bardzo ważne). Potem były kolejne koncerty, były nawet okazje do rozmowy po koncertach, kolejne kasety… Mam je do dziś…
A potem cisza. Zniknęli z radia, telewizji. Problemy w zespole, problemy ze zdrowiem, problemy… A potem tylko kameralne koncerty. Stopniowy powrót. Kilka programów w TV. I ciągły wyścig z czasem. Nie dał rady… 
W jednej piosence śpiewał:
„Któryś wiatr zabierze i mnie,
Chciałbym godnie świat zostawić, chociaż boję się” 
I zostawił. Jutro mija 2 lata od Jego śmierci.
Chciałam Go tylko przypomnieć. Więc kilknij sobie tu a potem tu. Albo odwrotnie. Jak chcesz.