sobota, 17 września 2022

cz.4 - Kefalonia

Dwa tygodnie po powrocie do pracy czuję się, jakby wcale nie było wakacji... Tym bardziej więc z dziką rozkoszą wracam do wakacyjnych wspomnień i oto ich kolejny odcinek. Choć dziś nieco słodko - gorzki.

Na tę wycieczkę cieszyłam się jak na Olimpię. Oczywiście, że byłam tam 11 lat temu. Ale chciałam zabrać resztę rodziny. Zachwalałam im Kefalonię tak długo, że zdecydowali się popłynąć na kolejną wyspę. Największa z wysp jońskich. Mówią o niej „Królowa wysp jońskich”. Najbardziej nieskażona turystyką. Niewiele hoteli. Zielona. Piękna. Całkowicie niezależna od kontynentu: własne zasoby wody pitnej i prądu (farmy fotowoltaiczne i wiatrowe).

Niestety. Organizacja samej wycieczki woła o pomstę do nieba, przez co wyspa z godziny na godzinę traciła swój urok, a wycieczka była coraz bardziej męcząca. Na szczęście bogowie greccy nad nami czuwali i co chwila dorzucali bonusy, dzięki którym wspomnienia ostatecznie nie są takie złe.

Zaczęło się w porcie. Mieliśmy się przeprawiać szybką prywatną łodzią, nie publicznym promem, jak na Peloponez. Tymczasem wpakowali nas na jakąś starą łajbę – niby piracką. Ludzi było niemal trzy setki. Wlokła się ponad dwie godziny (a miała najwyżej 1,5). Ale dopłynęliśmy.


 

Nie ogarniałam trasy przejazdu, bo zamiast jechać po kolei od punktu do punktu, jechaliśmy wkoło, wracając się kilka razy w to samo miejsce – ale cel osiągnięto: wszystkie punkty wycieczki zostały odhaczone. Tak – odhaczone.

W programie były dwie jaskinie. To one były głównym argumentem, dzięki któremu namówiłam Rajskich do tego wyjazdu. I gdy wpłynęliśmy do jaskini Melissani – widziałam w ich oczach, że to był strzał w dziesiątkę! Jaskinia została odsłonięta pod koniec lat 50-tych, gdy po trzęsieniu ziemi spadł fragment stropu i odsłoniło się bajeczne jezioro. Dzisiaj pływają po nim łódki. Woda jest krystalicznie czysta i zimna. Mieszkają w niej węgorze. Słońce wpadające przez otwór prowadzi tak cudowną grę światła, że barwy wody są bajeczne. Młoda nie wiedziała gdzie fotografować, żeby to wszystko uchwycić. Ale każda bajka się kończy, więc wycieczka po jeziorze też dobiegła końca.




 

Potem przejazd do drugiej jaskini – Drogarati. Nic, że była pierwsza po drodze z portu i trzeba było się do niej wrócić… Pani przewodnik zarządziła 15 minut przerwy na kawę.  Autokar grzecznie ustawił się do kolejki, wszyscy się rozsiedli z kawami, sokami, lodami, gdy nagle padł rozkaz do wymarszu. Mój ukochany fresh orange juice piłam duszkiem, Rajski pochłaniał lody jakby to była kanapka, ktoś tam nie dopił kawy bo za gorąca, panie z siedzenia obok wyrzuciły niedojedzone lody, bo z lodami nie wpuszczano…. Jaskinię zwiedzaliśmy w tempie kurcgalopki. Piękne stalaktyty i stalagmity – oświetlone reflektorami dawały kolejną grę świateł. 


 

Ale jak tu się delektować, gdy czas uciekał? Pokłóciliśmy się w jaskini, jak nigdy dotąd. Odeszła mi ochota na zdjęcia i dalszą wycieczkę gdziekolwiek. Wyszłam na górę informując panią, że mąż kuśtyka na dole i że przyjdziemy do autokaru, grubo po czasie, bo on szybciej nie może (kontuzja kręgosłupa nie przechodzi z dnia na dzień...). Przyszliśmy ostatni, ale nikt nic głośno nie skomentował.

Kolejnym punktem programu był obiad. Wysadzono nas przed restauracją, w której zjadłam pyszną doratę. Pierwszy raz w życiu jadłam taką rybę! Po obiedzie krótki spacer po tym miasteczku 



i pojechaliśmy dalej do kolejnego miasteczka, którego nazwy też już nie pamiętam. Pięknie położone na grobli, malownicze uliczki. 




A cel? Plażowanie. Panie stały dłużej w kolejce do toalety by się przebrać niż plażowały, ale cóż – był punkt programu? Był. My w tym czasie dalej się na siebie dąsaliśmy, wypiliśmy coś zimnego i ostatecznie po godzinie ruszyliśmy do plaży Myrtos. Z czego słynie? Z filmu z Nicolasem Cagem „Porucznik Corelli”. Cały film był kręcony na Kefalonii, a na tej plaży zwłaszcza. No piękna, co tu dużo mówić. Cała droga była piękna. Strome urwiska i my nad nimi 😊





 

Dojechaliśmy do portu z nadzieją, że wrócimy na Zakynthos czymś normalnym. Niestety. Łajba czekała na nas cierpliwie. Zmęczeni, upoceni, w dusznym pomieszczeniu (nie wychodziliśmy na pokład, bo wiatr niekoniecznie służy naszym głowom), tak brudnym, że gdziekolwiek się dotknąć, tam się dosłownie można było przykleić... Najpierw kręciliśmy się w kółko przez prawie godzinę, bo panowie mieli problem z odczepieniem kotwicy. Jak już wciągnęli ją do góry wiedzieliśmy, że absolutnie nie zdążymy na kolację. Na statku panowała niemal cisza. Wszyscy byli chyba w takim samym bojowym nastroju jak my. I wtedy trafiła się nam najpiękniejsza rzecz, o jakiej byśmy w życiu nie marzyli - zachód słońca na pełnym morzu. Gdybyśmy odpłynęli zgodnie z planem nie mielibyśmy co liczyć na taki widok.





Dojechaliśmy do hotelu po 22. Rajski z Młodą poszli do maka. Tak, tak – naprzeciw hotelu mieliśmy tę właśnie słynną restaurację 😉 Tam przeżyli przygodę życia – wszystko było tak greckie, że cud iż przynieśli swoje zamówienie. I tu kolejne zaskoczenie, tym razem kulinarne. Jeszcze nie jadłam kulek rybnych – u nas takich nie ma 😉

c.d.n.

4 komentarze:

  1. Właśnie dlatego ja się nie nadaję na wycieczki zorganizowane, istnieje większe prawdopodobieństwo, że mnie trafi szlag niż że będzie to coś niezapomnianego 🙂. Niedosyt po takim zwiedzaniu jest dla mnie zbyt intensywny i kłuje w serce ostrą drzazgą. Aczkolwiek zdaję też sobie sprawę, że czasami tak jest łatwiej i wygodniej. W Kambodży pojechaliśmy na zorganizowaną wycieczkę do pływającej wioski z domkami na palach bo gdzieś tam wyczytaliśmy, że tak jest łatwiej niż samemu. Busik odebrał nas rano z hotelu i razem z innymi uczestnikami ruszyliśmy. Po dotarciu na miejsce zabrano nas na krótki spacer pokazując na szybko że tu jest to a tam to, po czym kazano wsiąść do busa. Byłam przekonana, że jedziemy gdzieś dalej a okazało się, że wracamy. Musiałam zacisnąć zęby żeby się nie rozpłakać bo podczas tej gonitwy nawet nie miałam kiedy zrobić zdjęć. Kilka dni później wypożyczyliśmy skuter i pojechaliśmy do wioski jeszcze raz i to było to! Mieliśmy czas na spokojny spacer, obserwowanie codzienności a na koniec zostaliśmy zaproszeni na odbywający się tego dnia ślub, czego w życiu nie zapomnę.
    Kefalonia jakiś czas temu była w blogosferze bardzo popularna, do tego stopnia że bardzo pragnę też tam być 🙂

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się co do kropki i przecinka... I choć doskonale wiemy, że najlepiej jechać samemu, chodzić własnym tempem, swoimi ścieżkami, wciąż udaje się nam wpaść po uszy na skutek wygodnictwa lub nie wiem czego tam jeszcze. W Olimpii wszystko było super. Najpierw tup-tup za przewodniczką, potem już swoimi drogami. Na Krecie też część wycieczek zorganizowanych, część na własną rękę. Na Korfu już nawet nie idziemy na spotkanie z rezydentem, bo sami wiemy gdzie jeszcze nas nie było. No mieliśmy pecha i już. Znajomi z hotelu, którzy płynęli na Kefalonię trzy dni później mieli całkiem inne odczucia i wspomnienia. Obiecaliśmy sobie, że kolejny wyjazd zaplanujemy tak, aby gdzie się da - dojechać samemu. I oby się udało :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeszcze jeden przykład, który utwierdza mnie w rezygnacji z wycieczek, bo pierwszy to ceny!
    Jaskinie są wspaniałe, zwiedzaliśmy podobne na Morawach i szkoda, ze niedogodności wycieczki trochę zepsuły wam radość ze zwiedzania.

    OdpowiedzUsuń