Dwa tygodnie po powrocie do pracy czuję się, jakby wcale nie było wakacji... Tym bardziej więc z dziką rozkoszą wracam do wakacyjnych wspomnień i oto ich kolejny odcinek. Choć dziś nieco słodko - gorzki.
Na tę wycieczkę cieszyłam się jak na Olimpię. Oczywiście, że
byłam tam 11 lat temu. Ale chciałam zabrać resztę rodziny. Zachwalałam im
Kefalonię tak długo, że zdecydowali się popłynąć na kolejną wyspę. Największa z
wysp jońskich. Mówią o niej „Królowa wysp jońskich”. Najbardziej nieskażona turystyką.
Niewiele hoteli. Zielona. Piękna. Całkowicie niezależna od kontynentu: własne
zasoby wody pitnej i prądu (farmy fotowoltaiczne i wiatrowe).
Niestety. Organizacja samej wycieczki woła o pomstę do
nieba, przez co wyspa z godziny na godzinę traciła swój urok, a wycieczka była coraz bardziej męcząca. Na szczęście bogowie greccy nad nami czuwali i co chwila dorzucali bonusy, dzięki którym wspomnienia ostatecznie nie są takie złe.
Zaczęło się w porcie. Mieliśmy się przeprawiać szybką prywatną łodzią, nie
publicznym promem, jak na Peloponez. Tymczasem wpakowali nas na jakąś starą
łajbę – niby piracką. Ludzi było niemal trzy setki. Wlokła się ponad dwie
godziny (a miała najwyżej 1,5). Ale dopłynęliśmy.
Nie ogarniałam trasy przejazdu, bo zamiast jechać po kolei
od punktu do punktu, jechaliśmy wkoło, wracając się kilka razy w to samo
miejsce – ale cel osiągnięto: wszystkie punkty wycieczki zostały odhaczone. Tak
– odhaczone.
W programie były dwie jaskinie. To one były głównym
argumentem, dzięki któremu namówiłam Rajskich do tego wyjazdu. I gdy
wpłynęliśmy do jaskini Melissani – widziałam w ich oczach, że to był strzał w
dziesiątkę! Jaskinia została odsłonięta pod koniec lat 50-tych, gdy po
trzęsieniu ziemi spadł fragment stropu i odsłoniło się bajeczne jezioro.
Dzisiaj pływają po nim łódki. Woda jest krystalicznie czysta i zimna. Mieszkają
w niej węgorze. Słońce wpadające przez otwór prowadzi tak cudowną grę światła,
że barwy wody są bajeczne. Młoda nie wiedziała gdzie fotografować, żeby to
wszystko uchwycić. Ale każda bajka się kończy, więc wycieczka po jeziorze też
dobiegła końca.



Potem przejazd do drugiej jaskini – Drogarati. Nic, że była
pierwsza po drodze z portu i trzeba było się do niej wrócić… Pani przewodnik
zarządziła 15 minut przerwy na kawę.
Autokar grzecznie ustawił się do kolejki, wszyscy się rozsiedli z
kawami, sokami, lodami, gdy nagle padł rozkaz do wymarszu. Mój ukochany fresh
orange juice piłam duszkiem, Rajski pochłaniał lody jakby to była kanapka, ktoś
tam nie dopił kawy bo za gorąca, panie z siedzenia obok wyrzuciły niedojedzone
lody, bo z lodami nie wpuszczano…. Jaskinię zwiedzaliśmy w tempie kurcgalopki.
Piękne stalaktyty i stalagmity – oświetlone reflektorami dawały kolejną grę
świateł.

Ale jak tu się delektować, gdy czas uciekał? Pokłóciliśmy się w
jaskini, jak nigdy dotąd. Odeszła mi ochota na zdjęcia i dalszą wycieczkę
gdziekolwiek. Wyszłam na górę informując panią, że mąż kuśtyka na dole i że przyjdziemy do autokaru, grubo po czasie, bo on szybciej nie może (kontuzja kręgosłupa nie przechodzi z dnia na dzień...).
Przyszliśmy ostatni, ale nikt nic głośno nie skomentował.
Kolejnym punktem programu był obiad. Wysadzono nas przed
restauracją, w której zjadłam pyszną doratę. Pierwszy raz w życiu jadłam taką
rybę! Po obiedzie krótki spacer po tym miasteczku
i pojechaliśmy dalej do
kolejnego miasteczka, którego nazwy też już nie pamiętam. Pięknie położone na
grobli, malownicze uliczki.
A cel? Plażowanie. Panie stały dłużej w kolejce do
toalety by się przebrać niż plażowały, ale cóż – był punkt programu? Był. My w
tym czasie dalej się na siebie dąsaliśmy, wypiliśmy coś zimnego i ostatecznie po godzinie
ruszyliśmy do plaży Myrtos. Z czego słynie? Z filmu z Nicolasem Cagem
„Porucznik Corelli”. Cały film był kręcony na Kefalonii, a na tej plaży
zwłaszcza. No piękna, co tu dużo mówić. Cała droga była piękna. Strome urwiska
i my nad nimi 😊




Dojechaliśmy do portu z nadzieją, że wrócimy na Zakynthos
czymś normalnym. Niestety. Łajba czekała na nas cierpliwie. Zmęczeni, upoceni,
w dusznym pomieszczeniu (nie wychodziliśmy na pokład, bo wiatr niekoniecznie służy
naszym głowom), tak brudnym, że gdziekolwiek się dotknąć, tam się dosłownie
można było przykleić... Najpierw kręciliśmy się w kółko przez prawie godzinę,
bo panowie mieli problem z odczepieniem kotwicy. Jak już wciągnęli ją do góry
wiedzieliśmy, że absolutnie nie zdążymy na kolację. Na statku panowała niemal
cisza. Wszyscy byli chyba w takim samym bojowym nastroju jak my. I wtedy trafiła się nam najpiękniejsza rzecz, o jakiej byśmy w życiu nie marzyli - zachód słońca na pełnym morzu. Gdybyśmy odpłynęli zgodnie z planem nie mielibyśmy co liczyć na taki widok.



Dojechaliśmy do hotelu po 22. Rajski z Młodą poszli do maka.
Tak, tak – naprzeciw hotelu mieliśmy tę właśnie słynną restaurację 😉 Tam przeżyli przygodę życia – wszystko było
tak greckie, że cud iż przynieśli swoje zamówienie. I tu kolejne zaskoczenie, tym razem kulinarne. Jeszcze nie jadłam kulek rybnych – u nas takich nie ma 😉
c.d.n.